Celine spojrzała z rozdrażnieniem, gdy Chansa wszedł do laboratorium bez pozwolenia.
— Prowadzę bardzo delikatne doświadczenie — powiedziała z irytacją, dłoń mi nadal kształtując formę przed sobą.
— Czy to nie mogło poczekać?
Chansa zerknął na humanoidalną postać na hologramie i skrzywił się, składała się prawie wyłącznie z futra i pazurów, z dziwnymi, luźnymi płatami skóry w różnych miejscach.
— Nie, nie mogło, jeśli faktycznie chcesz stworzyć takiego potworka. Wszystkie posterunki Przemiany zgłaszają, że Przemiany zawiodły.
— Co? — prawie krzyknęła, niedbałym gestem zatrzymując program projektowy. Obraz zamigotał i zgasł. — Coś takiego nie powinno się zdarzyć — wymamrotała, machając ręką w stronę miejsca, gdzie przed chwilą stał hologram. — Dżinnie, aktywacja programu projektowego.
— Nie mogę wykonać polecenia — odparł dżinn, pojawiając się z powietrza. — Program niedostępny.
— Co u dia…
— To właśnie dzieje się we wszystkich punktach Przemiany — powiedział Chansa, uśmiechając się na widok jej konsternacji.
— Dżinnie, diagnostyka, program projektowy — zażądała, a następnie zaczęła się przyglądać rozkładającemu się pakietowi. Cztery podprogramy pakietu wyświetlono w kolorze czerwonym, sygnalizując ich niedostępność. Gdy się przyglądała, kolejna zmieniła barwę. — Dżinnie, przełamać blokady.
— Wymagana autoryzacja.
— Jestem członkiem Rady! Stanowię całą potrzebną autoryzację!
— Przełamanie, Celine Reinshafen. Ustaw hasło. Minimum piętnaście znaków. Hasło wymagane dla każdej blokady. Autoryzacja dotyczy wyłącznie członków Rady, chyba, że dojdzie do przekazania uprawnień.
— Dżinnie, to głupie. Pełne przełamanie.
— Nie mogę wykonać. Zabezpieczenia wprowadzone wymaganą liczbą głosów członków Rady.
— Niech ich szlag! — krzyknęła Celine. — Ci…
— Co się dzieje? — zapytał Chansa.
Kiedy pojawili się członkowie zebrania, Paul wyglądał na wychudzonego i wyczerpanego, ale po raz pierwszy od wielu dni jego oczy żyły, wyzwanie zdawało się budzić go z jakichś ciemnych miejsc, po których podróżował jego umysł.
— A więc buntownicy blokują podprogramy — rzekł zdziwionym tonem. — My też możemy się w to bawić.
— Nie mogą ruszyć teleportacji i komunikacji — oznajmiła wściekłym głosem Celine. — Ale blokują wszystko inne. Ale nie mogą blokować grup, muszą przechodzić po jednej procedurze naraz. Ale uniemożliwiają mi badania!
— Możesz to przełamywać — zadudnił Demon.
— Tak, ale to uciążliwe. Muszę… na okrągło wyśpiewywać te cholerne hasła!
— Czy nie możemy skasować blokad? — zapytał Chansa.
— Mamy sześć Kluczy — odpowiedziała Celine. — Możemy je odwołać, jeśli dostaniemy do tego autoryzację ze wszystkich naszych Kluczy i na dodatek skłonimy Finna, żeby stanął po naszej stronie.
— Nie odpowiada mi przekazywanie autoryzacji — oświadczył Ragspurr. Celine rzuciła okiem na Paula, ale on tylko popatrzył na Ragspurra i skinął głową.
— -Kto miałby tę… niezwykłą autoryzację?
— Ktokolwiek wyłączałby blokady — wyjaśniła Celine. — Potrzeba do tego kogoś, jakiegoś człowieka. Nie awatara ani nanoformy.
— I ta osoba nie mogłaby być w żaden sposób kontrolowana — zauważył Demon. — Ja również nie czułbym się dobrze z taką władzą. Przy takiej autoryzacji, można by nie tylko usuwać blokady, ale i je zakładać.
— Cóż, nie mam ochoty poświęcić na to całego swojego czasu, ale jeśli będę musiała… — Celine rozejrzała się po pozostałych członkach Rady.
— Finn jak dotąd stał po stronie Koalicji — zauważył Paul. — Jego dzień się zbliża, ale na razie wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby nas teraz poparł.
— To ograniczenie używania Sieci — uparcie argumentowała Celine. — Z pewnością uzna to za niedopuszczalne!
— Potrzebowałabyś także mojej autoryzacji — zauważył Demon. — Przekazanej osobie trzeciej .Nie przekazałbym swoich uprawnień, a już z pewnością nie przez pośrednika.
— Poszaleliście? — krzyknęła Celine. — To ograniczy nas znacznie bardziej niż ich!
— Nie, to ograniczy ciebie — oświadczył Demon z tonem złośliwej satysfakcji w głosie. — Mnie nie ograniczy to w najmniejszym stopniu.
— Jeszcze chwila, a nie będziesz w stanie przywołać filiżanki krwi bez wykrzykiwania jakichś cholernych haseł! — warknęła Celine.
— W przeciwieństwie do niektórych, ja i tak ich używam — odpowiedział Demon. Z powodu noszonej przez niego czarnej zbroi nie sposób było odczytać wyrazu jego twarzy, ale gdyby sądzić po jego tonie, uznał jej sugestię za zabawną.
— Nie przeszkodzi to nam w osiągnięciu naszego ostatecznego zwycięstwa — oświadczył Paul, wstając. — Słuszność jest po naszej stronie i nikt nie może stanąć na drodze prawdy i zwycięstwa. Poradzimy sobie z tym tak, jak uporaliśmy się ze wszystkimi działaniami stojących na drodze postępu rasy ludzkiej! Pokonamy ich, wytępimy i zatopimy w rzece czasu!
Celine spojrzała na niego zaskoczona, po czym potrząsnęła głową. — I to twoje ostateczne słowo?
— Potraktujemy to tak samo, jak wszystkie inne zniewagi — oznajmił Paul, nachylając się nad stołem. — Wysyłają przeciw nam swoich szpiegów, mroczne stworzenia nocy. Dobrze, wyślemy im naszych. Skoro chcą wojny, dostaną ją. Oni, którzy zabili miliony! Celine, nie będziemy w stanie przełamać tego wprost, ale w końcu tego dokonamy. Musisz robić większe kroki w swoich badaniach. Jeśli nie zmądrzeją, musimy upewnić się, że zrozumieją konsekwencje! Przygotuj swoje potwory, bo zgotujemy im horror Musimy wygrać tę wojnę dla dobra całej ludzkości, a jeśli przegramy, przegra ludzkość!
— Och, to łatwe. — Uśmiechnęła się radośnie, a potem spojrzała na Chansę. Odchylił się plecami na oparcie krzesła, z pustym wyrazem twarzy patrząc na Demona. — Łatwe — powtórzyła szczęśliwa. Uruchomienie programów będzie bardzo uciążliwe, ale było to nic w porównaniu z zielonym światłem dla rozpoczęcia niektórych z wstrzymywanych do tej pory projektów.
— Bardzo dobrze. — Paul uśmiechnął się z triumfem. — Wygramy! Dla dobra ludzkości. Spotkanie zakończone.
Daneh stała w drzwiach domu, patrząc na osiedle w dole, po czym wyprostowała ramiona i wyszła. Szła równo w dół wzgórza i w tłum, czasami pozdrawiając poznanych ludzi, aż doszła do nowszych budynków w pobliżu ratusza. Edmund powiedział jej, że gdzieś w tym chaosie urzęduje Lisbet McGregor, zajmując się logistyką. A Daneh uznała, że prędzej się przekręci, niż pozwoli sobie na ukrywanie się w domu.
Przeszła przez pierwsze znalezione drzwi i zesztywniała, gdy z zacienionego kąta odezwał się do niej mężczyzna.
— Nie powinnaś tu wchodzić — rzucił ostro.
— Szukam Lisbet — odparła bezbarwnie, próbując opanować nagłe uderzenie adrenaliny. Wiedziała, że jej głos brzmiał niepewnie, ale tylko odrobinę wyrwał się spod kontroli.
— Jest w następnym budynku — wyjaśnił mężczyzna. Ponieważ jej oczy dostosowały się już trochę do mroku zauważyła, że pochylał się nad jakimiś papierami i dotarł do niej lekko zatęchły zapach kiepsko wypranego materiału.
— Przepraszam — powiedziała tak spokojnie, jak tylko potrafiła. — Dziękuję.
— Przepraszam, że się wydarłem — rzekł mężczyzna, w półmroku błysnęły jego zęby. — Po prostu co chwila ktoś tu wchodzi i o coś pyta. A ja mam tyle pracy.
— Rozumiem. — Daneh kiwnęła głową i wyszła z powrotem przez drzwi.
Wzięła głęboki oddech i zmusiła się do uspokojenia. Gdy toczyła bój z efektami fali paniki, ktoś wpadł na nią od tyłu i prawie krzyknęła. Odwróciła się, ale ktokolwiek to był, już wtopił się w tłum. Cofnęła się pod ścianę i walczyła, by odzyskać oddech. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy przypadkiem nie popada w szaleństwo. Zamknęła oczy i podniosła dłonie do twarzy, próbując powstrzymać łzy.
— Madame Daneh — rozbrzmiał uprzejmie chropawy głos.
Opuściła dłonie i spojrzała w bok. W odległości przynajmniej dwukrotnie większej niż na wyciągnięcie ręki stał wysoki, starszy mężczyzna. Miał na sobie zbroję i wyglądał bardzo sztywno. Jednak z jakiegoś powodu — może dlatego, że ją znał, jeśli nawet ona jego nie — nie wzbudzał w niej strachu. Każdy inny mężczyzna w okolicy tak. Ale on nie. I miał w sobie coś dziwnie znajomego.
— Tak, to ja — odpowiedziała. — W czym mogę pomóc?
— Zastanawiałem się nad tym samym — rzekł obcy, nie podchodząc bliżej. — Wydaje się pani zdenerwowana. Czy mam panią zaprowadzić do sir Edmunda?
— Nie, dziękuję — odpowiedziała ostro. Potem westchnęła i potrząsnęła głową. — Przepraszam. Jestem trochę… nie w formie.
— Jest pani znacznie więcej, niż tylko trochę nie w formie, madame. Czy mogę spytać, czemu zeszła pani w dół już dzisiaj? Rozumiałem, że miała pani wypoczywać.
— Czy całe miasto wie o tym, co się ze mną stało?! — zapytała gniewnie.
— Nie. O ile wiem, to nie. Ale ja właśnie przybyłem. Edmund powiedział mi o tym w ramach odprawy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Prawdę mówiąc, byłem na waszym weselu, ale pewnie mnie pani nie pamięta.
— Teraz już tak — odparła, przyglądając mu się uważnie. — Serż…? Tak na ciebie mówią?
— Tak jest, proszę pani. A sir Edmund powiedział mi o tym tylko dlatego, że będę odpowiadał za siły obronne. To nie było luźne plotkowanie.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, potem ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Przypuszczam, że nie. Gdzie się kierujesz?
— Zapewne w to samo miejsce, gdzie pani, spotkać się z Lisbet McGregor. — Uprzejmie wskazał ręką, żeby poszła przodem, po czym znieruchomiał. — Czy może woli pani, żebym poszedł pierwszy?
Zastanowiła się nad tym przez chwilę, po czym znów wyprostowała ramiona.
— Nic mi nie jest — oświadczyła. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego plecami, przechodząc przez drzwi.
Tym razem zapukała, a drewniane drzwi praktycznie się otwarły.
— Odejdź — przywitał ją mężczyzna po drugiej stronie. — O ile nie masz uprawnień do wchodzenia tu, nie powinno cię tu być\ Daneh w pierwszej chwili skurczyła się w sobie, ale potem wygrał jej gorący temperament.
— Skąd u diabła masz wiedzieć, czy mam prawo tu być, czy nie? — powiedziała ostro. — Nawet nie wiesz, kim jestem!
— Ale ja wiem — odezwała się Lisbet, wychodząc naprzód. — Wszystko w porządku, Sidikou, to Daneh Talbot.
— Ghorbani — automatycznie poprawiła ją Daneh. — Witaj, Lisbet. Budynek był równie ciemny, jak poprzedni, ale większy i na drugim końcu pomieszczenie zawalono torbami i pakunkami. Lisbet nachylała się nad listą i próbowała czytać ją w słabym świetle.
— Zniszczysz sobie w ten sposób oczy — rzekła Daneh. — Och, Lisbet, to jest Serż…
— Czołem, Serż — radośnie powitała go Lisbet. — Teraz wiadomo już, że wszystko obraca się w ruiny, pojawił się Serż.
— Och, robi się gorzej — lekko powiedziała Daneh. — Wczoraj wieczór zjawiła się tu Bast. Teraz wyciągnęła moją córkę nie wiadomo gdzie.
— Ojej. — Lisbet roześmiała się. — Strach pomyśleć, jakich psot razem się dopuszczą. Bast powinna mieć na imię Bandyta.
— Nie ta płeć — ponuro zauważył Serż. — Ale poza tym, wszystko się zgadza. Nie jest najbardziej zdyscyplinowaną osobą.
— W porównaniu z tobą, Serż, nikt nie jest zdyscyplinowany — pogodnie zaoponowała Lisbet. — Nie wszyscy chcemy chodzić we włosiennicach.
— Nie noszę włosiennicy — zaprotestował Rutherford. — To niepotrzebna forma kary. Istnieją lepsze sposoby sprawiania bólu.
— Skoro mowa o bólu — wtrąciła się Daneh, rzucając pytające spojrzenie na Serża — Edmund powiedział coś o tym, że powinnam urządzić się tu jako lekarz. Ale do tego potrzebuję czegoś więcej niż tylko witryna. Nie wspominając już o bandażach, łubkach, materiałach do szycia i lekach. Macie tu cokolwiek?
— W tej chwili niewiele. — Lisbet wzruszyła ramionami. — Tylko to, co byliśmy w stanie zebrać w lasach albo mieliśmy w magazynach.
— No cóż, prawdę mówiąc, nawet nie do końca wiem, czego potrzebuję — przyznała Daneh. — Nigdy jeszcze nie organizowałam szpitala z epoki.
— Lazaret z epoki powinien zostać urządzony z dala od latryn i gnojowisk — wyrecytował Serż. — Najlepiej na podniesionym terenie, aby umożliwić dostęp wiatrom. Powinien mieć okna z osłonami w celu zabezpieczenia przed dostawaniem się owadów. Jeśli niedostępne są osłony metalowe lub plastikowe, można je zastąpić rzadkim płótnem. Okna powinny mieć okiennice w celu zabezpieczenia przed przeciągami w zimie. W lazarecie powinny zostać rozmieszczone ogniska, paleniska lub piece, w celu zapewnienia komfortu pacjentom w trakcie rekonwalescencji. Lazaret powinien być podzielony na trzy części: izbę przyjęć, skrzydło operacyjne i skrzydło rekonwalescencyjne. Skrzydła te mogą się mieścić w osobnych budynkach, ale przejścia powinny być zadaszone, albo jeszcze lepiej — zabudowane.
— Skąd to wszystko wiesz? — zapytała zdumiona Daneh.
— Serż to prawdziwa skarbnica informacji związanych z wojskiem — z uśmiechem zauważyła Lisbet. — Jeny!
— Tak? — Mężczyzna, który wszedł do budynku od tyłu, był najwyraźniej kolejnym długoletnim rekreacjonistą, miał na sobie strój z wczesnej epoki szkocko-gaelickiej, jednak zamiast dwuręcznego miecza niósł torbę, z której wystawały papierowe rulony.
— Serż, Daneh, to Jeny Merchant, który kieruje, a używam tego terminu świadomie, naszym programem budowlanym. Jeny, madame Daneh będzie urządzać szpital. Razem z Serżem poszukają właściwego miejsca. Jeśli nie ma odpowiedniego budynku, będziemy musieli zbudować go zgodnie z zapotrzebowaniem.
— Jaki priorytet? — zapytał mężczyzna. — Mam w tej chwili pięć aktywnych projektów, łącznie z łaźnią i nową tamą.
— Ustawiłabym to przed łaźnią — po chwili namysłu zdecydowała Lisbet. — Wolałabym mieć szpital niż oddzielne łaźnie.
— Co na to powie Edmund? — niepewnie zapytał Jeny.
— Powie na to: „tak, kochanie” — ze śmiechem odpowiedziała Daneh.
— Czy to już wszystko? — chciała wiedzieć Lisbet.
— Nie, Serż też z czymś przyszedł.
— Nic tak pilnego — odezwał się mężczyzna. — Ale bardziej złożonego w dłuższej perspektywie. Edmund przydzielił mi zadanie zorganizowania piechoty. Z czasem będziemy potrzebować sporej listy rzeczy. Część z nich to po prostu podstawowe materiały, ale inne, w rodzaju broni i zbroi, będą wymagały pracy rzemieślników. I początkowo będziemy musieli mieć jakieś budynki i sporą ilość skór i płótna.
— Brakuje nam obu — z westchnieniem przyznała Lisbet. — Mamy bardzo mało skóry, z materiałem jest trochę lepiej. Kiedy będziesz tego potrzebował?
— Za kilka tygodni. Muszę najpierw wyszkolić kilku instruktorów. Będę chciał trochę materiałów dla nich, ale niewiele.
— Cóż, jeśli może być po obławie, to lepiej. Zamierzamy zorganizować dużą nagonkę w lesie i to powinno dać nam trochę więcej skór. Można tylko zgadywać ile, ale na pewno będziemy mieć jej więcej niż dziś.
— Bardzo dobrze. Dam ci listę potrzebnych mi rzeczy oraz spis punktów do realizacji w treningu, z informacją, kiedy i czego będę potrzebował, a potem ustawimy trening odpowiednio do dostępności materiałów. Jak to wygląda?
— Całkiem rozsądnie — odpowiedziała Lisbet znów ze śmiechem. — Dobrze, Jeny, może przejdziecie się z Daneh zobaczyć, co będzie jej niezbędne, jeśli chodzi o infrastrukturę, a ja wrócę do gotowania zupy na gwoździu.
— Hej! — zaprotestował Jeny. — To moja robota!
Kiedy Daneh weszła do kuchni, Edmund podniósł wzrok i zmarszczył czoło.
— Gdzie byłaś? — zapytał.
— Na zewnątrz — odcięła się ostro, po czym westchnęła. — Przepraszam, Edmundzie, to było nieuprzejme. Z Jerrym Merchantem i Serżem oglądałam budynki, szukając takiego, który nadawałby się na szpital.
— Och. Teraz to ja przepraszam. Nie powinienem był tak ostro się odzywać. Ale… po prostu myślałem, że powinnaś trochę odpocząć… Zebrać się z powrotem do kupy. To ja powinienem pracować cały dzień.
— Zebrałam się w garść — warknęła, zaciskając szczęki. — Mc mi nie jest. Moglibyście wszyscy przestać traktować mnie, jakbym była ze szkła, czy coś!
Edmund zaczął coś mówić, potem umilkł potrząsając głową.
— Co?
— Zamierzałem powiedzieć, że niezależnie od tego, jak się czujesz, musisz o tym porozmawiać — odparł Talbot. — Ale nie ze mną. I szczerze mówiąc, nie znam tu nikogo, kto miał do czynienia z takim rodzajem… traumy. Trochę wiem na ten temat, ale nie jestem ekspertem. — Zmarszczył brwi i bezradnie rozłożył ręce. — Problem w tym, że nie jesteś jedyną kobietą w mieście, którą… spotkało coś takiego po drodze tutaj. A nie ma nikogo, kto miałby jakieś przeszkolenie w zakresie radzenia sobie z tego rodzaju rzeczami. A będzie jeszcze gorzej, na dłuższą metę to nie będzie ostatni taki przypadek.
— Więc co mamy zrobić? — zapytała Daneh. — Przypuszczam, że jako lokalny lekarz i kobieta to ja powinnam to zorganizować?
— W zasadzie tak powinno być, ale nie możesz tego zrobić — westchnął Edmund. — A jedno, co wiem na temat… traumy po gwałcie to fakt, że niewłaściwe podejście do niej tylko pogarsza sytuację.
— Co mnie cholernie denerwuje! — praktycznie wykrzyczała. — Mc mi nie jest! Nic, nic, NIC! Ile razy jeszcze mam to powtarzać!
Przez chwilę zaciskał szczęki i patrzył na nią ciężko, aż odwróciła wzrok. — I krzyczenie na mnie, kiedy omawiam sprawę najwyraźniej stanowiącą problem całego miasta jest całkowicie normalne? — odezwał się bezbarwnym głosem.
Talbot nie był pewien, co takiego powiedział, że zrobiła się biała jak kreda, ale umilkł i pozwolił jej odzyskać równowagę.
— Co? — zapytał w końcu.
— Tylko… ton… — wyszeptała. — Pójdę się teraz wykąpać.
— Dobrze. — Kiwnął głową, wzdychając, gdy opuszczała pokój. Musiał być ktoś, z kim mogłaby porozmawiać. Ale kto?
Herzer z nabożnym zachwytem przyglądał się wychodzącej ze strumienia Bast. Jej ciało nago było równie doskonałe, jak wydawało się ledwie częściowo zasłonięte. Miała jasnoróżowe otoczki wokół sutków, które, gdy było jej zimno tak jak teraz, naprężały się i sterczały ostre jak sztylety, oraz maleńką kępkę kruczoczarnych włosów łonowych, które okazały się miękkie jak jedwab. Przez jedną krótką chwilkę przez głowę przemknęła mu nieprzyjemna myśl, że wyglądała na zbyt młodą, by być atrakcyjną seksualnie, bardziej na czternastolatkę niż dojrzałą kobietę. Ale powiedział sobie, że to głupie, była nie tylko starsza od niego, była starsza od drzew.
Zaczęli od pływania, nadzy, zgodnie z ostrzeżeniem, i był troszkę… zaniepokojony. Ale pływanie zmieniło się w mycie, a potem wzajemne mycie się i potem samo się już potoczyło. I pomimo krótkotrwałości, to, co nastąpiło później, było bardzo pouczające. Wciąż nie wiedział, czemu wybrała właśnie jego, ale uświadomił sobie, że był jednym z najszczęśliwszych mężczyzn na świecie.
To z kolei na chwilę przywołało mu przed oczy wszystkie powody, dla których nie powinien być tak szczęśliwy i niespokojnie przełknął ślinę. Przez moment pozostawał uwięziony w emocjonalnym wirze strachu, że przestałaby się nim interesować, gdyby znała jego zmagania wewnętrzne i jego tchórzostwo oraz wstyd, że po czymś takim nie powinno go tu z nią być.
Przyniosła długi futrzany koc, pozszywany z wielu drobnych skórek i opuszczała się teraz na niego wdzięcznie, siadając ze skrzyżowanymi nogami, a potem za pomocą gałązki zaczęła rozczesywać sobie włosy.
Siedziała bliżej niż na wciągnięcie ręki, więc pomimo zmagań wewnętrznych ostrożnie przesunął palcem po jej udzie.
— Cud młodych ludzi — powiedziała z uśmiechem, spoglądając w dół. — Dać im pięć minut i znów są gotowi!
— Czy dlatego mnie wybrałaś? — zapytał. Wcale nie chciał tego mówić, ale nie dawało mu to spokoju.
— Tylko w części — odparła, zapraszająco głaszcząc jego dłoń. — Wydawałeś się… mądry jak na swój wiek. To ważne. Jestem stara, Herzer. Wielu z mojego rodzaju uważa mnie za… perwersyjną, skoro biorę sobie ludzkich kochanków. Nawet jeśli przeżyjesz nadchodzące wojny, będę widzieć, jak dorastasz i starzejesz się, tak jak przyglądałam się dojrzewaniu Talbota. A potem któregoś dnia umrzesz, tak jak moi niezliczeni kochankowie przez wieki. Jednak wy przeżywacie swoje życie w pełni, w sposób, jakiego nie potrafią elfy. I to właśnie kocham. Ale z czasem wezmę innych kochanków, podobnie jak i ty. A wydałeś mi się dostatecznie mądry, by to zrozumieć, choć inni ludzie mogliby nie.
— Nie jestem mądry — gorzko powiedział Herzer. Komplement tylko rozognił jego wewnętrzne zmagania i poczuł, jak gardło zaciska mu pogarda do samego siebie.
— Powiedziałam: „jak na swój wiek” — powtórzyła, dotykając czubka jego opuszczonej głowy. — Herzer, spójrz na mnie.
Spojrzał w górę w jej zielone oczy o kocich źrenicach i skulił się od głębi kryjącej się za nimi mądrości. Przez chwilę poczuł się, jakby patrzyła na jego duszę. Ale równocześnie miał wrażenie, że nawet gdyby zobaczyła, co się tam kryje, nie odczułaby pogardy. W jej odwiecznych oczach odbijała się otchłań zrozumienia.
— Mówi się, że każdy ma jakiś sekret. To nieprawda — wyszeptała. — Każdy ma wiele sekretów, wiele twarzy, wiele masek. Wszyscy, ludzie, krasnoludy i elfy, stanowią sumę swoich masek, młody Herzerze. Jesteś jeszcze młody, a twoje maski mają ostre krawędzie. I nie widzisz, że to samo dotyczy wszystkich. Liczy się to, co robisz w życiu, a nie to, co dręczy cię w duszy. I to, kim jesteś w prawdziwym życiu, nie kim boisz się, że mógłbyś zostać. — A jeśli zrobiłem coś złego? — Herzer spuścił wzrok.
— Skrzywdziłeś kogoś? — zapytała łagodnie.
— Nie. Ale przez brak działania pozwoliłem, by kogoś skrzywdzono — powiedział ostrożnie.
Westchnęła i potrząsnęła głową.
— Herzer, jestem twoją kochanką, nie księdzem. Nie jestem tu po to, by wysłuchać twojej spowiedzi i mam niewłaściwą płeć, gatunek i wyznaję złą religię, by dać ci odpuszczenie! — zachichotała.
— Kim jest ksiądz? — zapytał Herzer.
— -Ojej, czasem uświadamiam sobie, jak stara jestem! — zawołała, śmiejąc się. — Mój dobry rycerzu, nieogolony, bez czuwania i nie wyspowiadany. Rety, jak zmieniły się czasy. Powiedzmy, że księża stanowili wczesną formę terapii psychologicznej. Można było z nimi rozmawiać i nic z tego, co powiedziałeś, teoretycznie, nie mogło być powtórzone innym. Tak więc można było odciążyć swoją duszę. Potem, kierując się przepisami swojej religii, mogli kazać człowiekowi odprawić modlitwy i pokutę, może zapłacić jakieś pieniądze, a ich Bóg wybaczał człowiekowi.
— Wygląda na oszustwo — zauważył zainteresowany wbrew sobie Herzer.
— Podobnie jak psychoterapeuci tak samo i księża kazali człowiekowi wracać co tydzień. Ale jeśli chodzi o psychologów — do czasu, aż zaczęli rozumieć chemiczne podstawy depresji i innych problemów psychologicznych — to nie potrafili oni sprawić, żeby ludzie czuli się tak dobrze, jak wtedy, gdy mieli kontakt z księżmi. Pozwól, że cię o coś zapytam. Gdybyś mógł w tej chwili opowiedzieć komuś o tym wszystkim, co cię dręczy, a on oświadczyłby, że będzie ci wybaczone, jeśli wykonasz jakieś zadanie, a ty uwierzyłbyś w to wybaczenie całkowicie, czy wykonałbyś to, co polecono?
Herzer pomyślał nad tym przez chwilę, po czym kiwnął głową.
— Och tak. Gdyby to… no cóż, tak. Ale to nie może cofnąć tego, co już się dokonało.
— Nie, ale ty czułbyś się z tym lepiej. Taka była często w ogóle podstawa wszelkich misji. Idea geas stanowiła wiążące wymaganie w przypadku podjęcia się zadania i albo wypełnienia go, albo śmierci przy próbie. W każdym przypadku udzielano im przebaczenia. Ale jeśli komuś nie powiodło się i musiał zrezygnować, taki rycerz po śmierci smażył się w piekle.
— Au. Nie tak się to przedstawia w grach.
— Nie, ale musisz zrozumieć, że przeważnie w tamtych czasach zdecydowanie wierzono w prawdę spowiedzi. Podobnie jak w późniejszych czasach wierzyło się, że jeśli ktoś powiedział człowiekowi, że wina nie leży po jego stronie tylko na przykład złej nauki siedzenia na nocniku, to jego życie stawało się łatwiejsze. I w obu przypadkach większość ludzi faktycznie czuła się lepiej, ponieważ wszystko to działo się w ich głowach.
— A więc gdzie się mogę zapisać? — gderliwie zapytał Herzer.
— Och. — Bast roześmiała się. — Nie znam ani jednego żyjącego we wschodnim Norau księdza katolickiego. Więc może tutaj nie masz szczęścia. Ale dam ci coś, czego będziesz mógł się trzymać: choć zdarzają się w życiu działania, których nie można wybaczyć, nie potrafię uwierzyć, że dopuściłeś się jakiegoś z nich.
— Ale…
— Cicho, kochany. Czy zabiłeś kogoś z gniewu, a nie w obronie?
— Nie, ale…
— Czy dopuściłeś się gwałtu? — zapytała ostrożnie.
— Nie — odpowiedział po dłuższej przerwie.
— Hmmm… wydaje mi się, że zbliżamy się do sedna — rzekła. — Ale nie zamierzam tego drążyć. To „nie” było dla mnie wystarczająco definitywne. Podejrzewam, że wiem, na czym w części polega twój problem i choć nie jestem psychologiem, nie ma takiej perwersji w seksie, której bym nie znała.
— Co? — Herzer roześmiał się.
— Zamierzam po prostu pokazać ci, co kryje się w rejonach ostrego seksu — odparła, patrząc mu w oczy. — Niech zgadnę: fantazje dotyczące gwałtu, prawda?
— Och — wydobył z siebie Herzer, gwałtownie czerwieniejąc. — Bast!
— Małe dziewczynki?
— Bast!!
— Łańcuchy i pejcze? Czerwony Kapturek?
— BAST!!!
— Wszystko to całkowicie normalne — rzekła, nagle całkiem poważna. — Wielu mężczyzn chciałoby być Wielkim Złym Wilkiem. I to w porządku. O ile wiesz, jak, kiedy i gdzie można co robić. I tego właśnie, byczku, zamierzam cię nauczyć.
— Żartujesz — powiedział, patrząc na futrzany koc i nerwowo głaszcząc kępkę białego włosia.
— Raczej nie. Nie mogę uwierzyć, że w tych czasach i wieku, chodzisz po świecie pokręcony w zakresie fantazji o dominacji. — Elfka parsknęła. — Przyznaję, że nie pociągają mnie jakoś szczególnie te fetysze, ale wiem, o co w tym chodzi i czasem mnie to bawi. — Nagle uśmiechnęła się nieśmiało i opuściła twarz, przekręcając ją równocześnie tak, że patrzyła na niego bokiem, przyciskając dłonie do piersi. — Och, panie, jesteś taki duży i silny — powiedziała jak dziewczynka, potem uśmiechnęła się niewinnie swoimi wielkimi oczyma. — Trochę się zgubiłam. Myślisz, że mógłbyś przeprowadzić mnie przez las?
Herzer znów zaczerwienił się ogniście, a jego członek jasno wykazał, że trafiła w dziesiątkę.
Nagle złapała go za podbródek i całkiem poważnie spojrzała mu w twarz.
— Spójrz na mnie, Herzerze Herricku. Złym nie czyni cię to, co czujesz. Te emocje są naturalne. Może któregoś dnia zbadamy, skąd się wzięły. Ale narazie wiedz jedno. Są równie naturalne, jak oddychanie. O tym, czy stajesz się bandytą czy bohaterem decyduje fakt, co z nimi robisz. Zapytam cię o coś i patrz mi w oczy, odpowiadając. Gdybyś znalazł taką dziewczynkę, młodą i ponętną, całkiem samą i zgubioną w lesie, co byś zrobił?
Herzer patrzył na nią przez długą chwilę, drgał mu mięsień w policzku, i walczył, by nie spuścić oczu.
— Zaprowadziłbym ją z powrotem do miasta — odparł w końcu z lekkim westchnieniem, które mogło być żalem.
— Racja i oddałbyś życie w jej obronie, tak myślę — zgodziła się Bast. — Niezależnie od przeszłych porażek.
— Nic nie mogłem zrobić! — jęknął.
— Ciiii… — uciszyła go Bast, kładąc palec na jego ustach. — A to już druga strona. Rany, raz zadanej, nie da się cofnąć. Ale z czasem można ją uleczyć. Przynajmniej większość. W twoim przypadku rana w większości się zagoi. Ale środkiem do zamknięcia rany i usunięcia blizny jest to, co zrobisz, Herzerze Herricku. Ale wiesz o tym, prawda?
— Tak — odparł, znów spuszczając wzrok.
— Więc przejdźmy do czynów — powiedziała poważnie, a potem uśmiechnęła się. — Sądząc po tym, jak to wszystko wygląda, będę dość zajęta. Miałeś ciężką podróż, jesteś pewien, żeś na to gotowi — Mrugnęła do niego i skromnie zasłoniła piersi, znów rozszerzając oczy. — Och, sir! Właśnie się kąpałam i nie mogę znaleźć swojego ubrania!
— Dla ciebie, milady — rzekł, podnosząc błyszczące śladem łez oczy — młodej jak powietrze choć równocześnie starej jak drzewa — zawsze będę gotów!
— Ależ widzę! — zawołała ze śmiechem. — I jaki uprzejmy! Zobaczmy, jak długo możemy to poprowadzić tym razem, dobry rycerzu! — Chwyciła skraj koca osłaniając się nim i patrząc na niego ze śladem strachu w oczach. — Proszę, panie, jestem taka sama, a ty jesteś taki wielki!
— La Belle Dame Sans Merci! — jęknął Herzer.
— Och, słyszałeś o mnie — roześmiała się gardłowo. A potem już nie rozmawiali.