ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Edmund korzystał z luksusu używania ciepłej wody z kuźni, więc przygotowanie kąpieli dla Daneh było całkiem proste. Wycofała się tam z małym dzbankiem wina i jakimiś starymi ubraniami, po czym Edmund wrócił do kuchni zmierzyć się z gniewem swojej córki.

— Została zgwałcona — oświadczyła Rachel, podnosząc wzrok znad talerza pieczonej wieprzowiny na zimno. W miarę jak zapadało w nią ciepło i światło pomieszczenia, zaczynało do niej docierać, że jest bezpieczna. Przez całą podróż, gdzieś głęboko we wnętrzu bała się, że Dionys powróci. Ale teraz, w domu jej ojca, wiedziała, że jest chroniona. Co z jakiegoś powodu to tylko podsycało jej gniew.

— Domyśliłem się tego — rzekł Edmund, siadając po drugiej stronie stołu.

— Nie ma za co ci dziękować, tato. Gdzie byłeś!?.

— Tutaj — odpowiedział szczerze. — Dokładnie tu. Próbując stworzyć coś, do czego mogłabyś dotrzeć.

— Ładna wymówka.

Edmund westchnął i napił się łyk wina.

— To właściwie nie jest wymówka. To powód. Kiedy zostałem poproszony o podjęcie się tej pracy, zrozumiałem, że jednym z towarzyszących temu faktów będzie to, że nie będę mógł wyruszyć szukać ciebie i twojej matki. Wiedziałem, że w chwili Upadku obie znajdowałyście siew domu oraz że obie jesteście pomysłowe. Zdawałem sobie sprawę, że może was spotkać coś… prawie powiedziałem „nieprzewidzianego”, ale właściwe słowo to „złego”… że tobie i matce może przydarzyć się coś złego. Wybrałem podjęcie się większej odpowiedzialności.

— No cóż, tato, ta większa odpowiedzialność sprawiła, że moja matka została zgwałcona — wysyczała dziewczyna. — Wybacz, ale jestem trochę wściekła z te go powodu.

— Prawdopodobnie w takim samym stopniu jak ja — odparował Edmund. — Ja nie będę żałował uczynionego wyboru. Takiego dokonałem. Będę z tym żył przez resztę moich dni. Podobnie jak ty. I twoja matka. — Zauważył, że spuściła wzrok, i kiwnął głową. — A nad jakim wyborem ty się zastanawiasz, Rachel?

— Ja… — Dziewczyna skurczyła się i zakrztusiła kawałkiem wieprzowiny. — Podzieliłyśmy się, żeby szukać jedzenia. Ona poszła na południe, ja na północ.

— Gdybym tylko…

— Rachel, spójrz na mnie. — Edmund odczekał, aż to zrobiła. — Jeśli jest jakiś Bóg, będę mu dziękował do końca życia za ten wybór, tak samo jak twoja matka. Ona jest znacznie starsza i mądrzejsza od ciebie, prawdopodobnie również silniejsza, choć masz w sobie wiele siły. Ale gdybym został zmuszony do wybrania, którą z was wysłać na coś takiego, wybrałbym Daneh, pomimo całej miłości, którą do niej czuję. I ona zrobiłaby to samo. Wiedz o tym.

— Wiem — wymamrotała Rachel prawie z płaczem, spuszczając głowę i zasłaniając twarz dłońmi. — Ale…

— Poczucie winy u kogoś, kto przeżył, to bardzo fałszywe uczucie — zapewnił ją Edmund. — Nie możemy cofnąć wyborów, które podejmujemy w naszym życiu. A w tak wielu przypadkach to, kto przeżyje, a kto nie, zależy od prostego przypadku. Żałowanie, że nie zostałaś zgwałcona jest głupie. A żałowanie, że gdzieś głęboko w środku cieszysz się, że to nie ty, jest jeszcze głupsze.

— Nic takiego nie powiedziałam! — wykrzyknęła.

— Nie, ale pomyślałaś w ten sposób i żałujesz tej myśli — zdecydowanie odpowiedział Edmund. — Jestem stary, dziecko. Tak stary, że trudno ci to pojąć. I wiem, co oznacza przeżyć, gdy innym się to nie udało. Znam mroczne myśli, które się wtedy zakradają. Stań im naprzeciw, rzuć na nie światło rozsądku. Z początku to nie pomoże, ale z czasem tak. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla mnie, zrób dla swojej matki. Ona będzie miała własne, niechciane myśli. Drobne, małostkowe, nieznośne myśli. Twoje będą w pewien sposób łatwiejsze i trudniejsze na inny. I będziesz musiała o nich rozmawiać. Ale przede wszystkim musisz nad nimi jakoś panować. Dla niej i, tak, i dla czegoś jeszcze więcej. Zrobiliśmy tu już dużo, ale jeszcze więcej jest do zrobienia, a ty będziesz tego częścią. Jeśli zaczniesz w goryczy i nienawiści wobec tych, których kochasz, oraz do siebie, nigdy nie będziesz dawać z siebie wszystkiego. A to zasługuje na tyle.

— Jak możesz być taki zimny w tej sprawie! — krzyknęła Rachel. — Nie masz w sobie ani grama uczuć?

— Mam — odrzekł Edmund po chwili. — Ale nie okazuję ich tak, jak twoim zdaniem powinienem. Będziesz musiała sama zdecydować. Wracając do drugiej sprawy, czy ci ludzie byli tylko przypadkowymi przechodniami, czy mogą stanowić większy problem?

— Och, myślę, że raczej będą należeć do kategorii większych problemów — lekko powiedziała Rachel. — Przywódcą był Dionys McCanoc.

Rachel pierwszy raz w życiu zaczęła rozumieć, czemu ludzie traktują jej ojca z takim szacunkiem. Przez krótką chwilę coś przemknęło przez jego twarz. Było to coś ponad gniewem, coś dziwnego, nieokreślonego i głęboko przerażającego. A potem znikło, zostawiając po sobie tylko drgający mięsień w szczęce. Nagle znów był tym samym, prostym stworzeniem o drewnianej twarzy, które znała całe swoje życie.

— To… interesujące — wycedził Edmund, pociągając nosem. — Rozpuszczę wieści, poszukiwany za rozboje i gwałt.

— To wszystko^ — żachnęła się. — Rozpuścisz wieści?

— Na razie — zimno odpowiedział jej ojciec. — Na razie. Ludzie pokroju McCanoca mają tendencję do zabijania się. Jeśli nie uczyni tego za mnie, znajdę czas. Ale teraz mam inne rzeczy do zrobienia. Podobnie jak ty. Musisz odpocząć.

— A co ty zamierzasz robić? — zapytała, wyglądając przez okno. Podczas gdy rozmawiali, słońce schowało się za horyzontem i stało się oczywiste, że w przeciwieństwie do Jarmarku Raven’s Mill zwijało ulice o zmierzchu.

— Ja? Będę pracował — wyjaśnił Edmund. — Obywatele pracują od świtu do zmierzchu, ale praca polityka nigdy się nie kończy.

— Bardzo zabawne, tato.


* * *

— Edmund? — odezwał się głos w ciemności.

— Sheida, gdzie się podziewałaś? — zapytał, podnosząc wzrok znad niekończącej się masy papierkowej i zsuwając niżej okulary. Daneh i Rachel poszły już do łóżek, ale on wciąż spalał olej w lampie.

— Nawet tak podzielona, zaczynam nie nadążać — odrzekła cichym głosem projekcja, w słabym świetle lampy wyglądająca jak duch. Obraz wyraźnie zdradzał oznaki wyczerpania i Edmund potrząsnął głową.

— Odpocznij trochę — zasugerował ciepło. — Jeśli nie będziesz zdrowa, niczego nie będziesz miała.

Zachichotała na wspomnienie starego żartu i usiadła na krześle po drugiej stronie biurka.

— Ty też wyglądasz na wyczerpanego.

— Nie jest łatwo. Mamy tu już prawie tysiąc ludzi, wyzwaniem jest samo zapewnienie im jedzenia trzy razy dziennie. — Wskazał na papiery, ściągnął okulary i oparł się wygodniej na krześle. — Słyszałaś o Rachel i Daneh.

— Tak, wszystko o Rachel i Daneh — z westchnieniem powiedziała Sheida. — Coś trzeba zrobić z McCanokiem.

— Myślę, że Dionys będzie stanowił mniejsze zagrożenie, niż się spodziewałem — stwierdził Edmund. — Spodziewałem się, że się wcześniej ujawni i zacznie sprawiać problemy. Zamiast tego stał się bandytą.

— Uważaj, żeby go nie zlekceważyć — przestrzegła Sheida. — Zaczynamy składać w całość zebrane strzępy informacji na temat popleczników Paula w Norau. A on prawdopodobnie jest jednym z nich, wydaje mi się, że to Chansa udzielił zgodny na nielegalne przeróbki jego ciała. Tuż przed tym, zanim wszystko się rozleciało, do Rady wpłynęło oficjalne zażalenie elfów na jego modyfikacje. Trzeba członka rady, żeby na nie zezwolić, więc może mieć wsparcie, z którego nie zdajemy sobie sprawy.

— To też możliwe — przytaknął Edmund. — Ale szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę jego przeszłość w rozwalaniu wszelkich organizacji społecznych, wolę go widzieć jako bandytę niż tu, szykującego kłopoty. Jeśli uda mi się zorganizować to cholerne miasto, nie zdobędzie go. A jak już wspomniałem, za to jestem odpowiedzialny przede wszystkim.

— Zgadzam się — potwierdziła. — Oraz, żeby niektórzy ludzie się nie buntowali. Mam problemy, przyjacielu. Potrzebuję rady.

— Rad ci u mnie dostatek.

— Tworzysz tu demokrację — zaczęła, machając przy tym ręką w ciemność, w stronę miasta. — Ale zbyt wiele społeczności tego nie robi. Silni przejmują władzę i… no wiesz, wszędzie tworzy się feudalizm.

— Nic dziwnego — stwierdził Talbot, sięgając po kielich mocno rozwodnionego wina. — To nie jest do końca demokracja, bardziej republika. Wybrali mnie, a kiedy uznałem to za słuszne, kilka głosowań sponiewierałem. I zdarzają się chwile, kiedy żałuję, że nie mogę po prostu nakazać ludziom zrobienia czegoś, a czasami… że nie mogę ich stąd po prostu wyrzucić. Zresztą postąpiliśmy tak w kilku przypadkach wobec tych, którzy nie chcieli pracować, i jednego złodzieja. Kusiło mnie wobec kilku malkontentów. A nawet jeszcze bardziej wobec paru „minstreli”.

Sheida zachichotała.

— Nigdy ich nie lubiłeś.

— Lubię ludzi, którzy potrafią śpiewać. Mam doskonały słuch i konieczność wysłuchiwania większości minstreli jest bolesna. A zmuszenie do pracy kogoś, kto uważa się za barda jest… trudne. Nawet kiedy nie ma drobniaków, które można by im rzucać, grajkom wydaje się, że mają prawo żerować na hojności. Może będzie to możliwe za kilka lat. Ale nie teraz.

— Ale… silni — przypomniała Sheida.

— Możesz ich nazwać watażkami — zasugerował w zamyśleniu. — Cóż, przede wszystkim musisz im powiedzieć, że nie będą po twojej stronie, jeśli nie wprowadzą reform demokratycznych. Potem przygotuj prosty dokument, w którym zostaną określone prawa wszystkich ludzi pod twoimi rządami i jakie są obowiązki lokalnych oraz centralnych rządów. Najlepiej byłoby zebrać przedstawicieli ze wszystkich społeczności, które stanęły po twojej stronie, żeby nad tym głosowali, ale zanim dojdzie do sporów, stwórz zarys dokumentu.

— Masz na myśli konstytucję?

— Tak. I to dobrą. To, co się przytrafiło Daneh, dowodzi, że potrzebujemy praw, na których możemy oprzeć szubienice. W tej chwili, gdybym wyruszył złapać McCanoca i powiesił go na drzewie, byłbym równie zły jak on.

— Choć nikt by tego nie kwestionował — stwierdziła Sheida. — A w każdym razie nie głośno.

— Jasne, ale to nie prawo, to anarchia. U swoich podstaw każdy rząd sprowadza się do zapewnienia ludziom przestrzegania umów. McCanoc naruszył niepisaną umowę, że nie zmusza się kobiet do seksu ani nie kradnie się im odzieży przeciwdeszczowej, zwłaszcza gdy jest zimno i mokro. Ale przy zerwaniu autorytetu Rady, nie ma jak wymusić umowy. Nie jest to też spisane prawo. Przyjrzyj się niektórym modelom historycznym, wciąż masz do nich dostęp. Potem napisz konstytucję. A jeśli któryś z watażków odmówi podpisania się pod nią, cofnij mu swoje wsparcie.

— Nie jestem w stanie udzielić wielkiego wsparcia — przyznała Sheida.

— Ale w miarę upływu czasu będziesz to robić. Jesteś jedynym dostępnym źródłem energii, chyba że przejdą na stronę Paula.

— A jeśli to zrobią?

— Będziesz sobie z tym radzić wtedy — szczerze odpowiedział Edmund. — To jest wojna. Jeśli ktoś chce zostać neutralny, jego sprawa. Jeśli staną po stronie twojego wroga, staną się twoim wrogiem. Niech to też będzie jasne.

— Jednym z nich jest Rowana. Martin ustanowił się tam lokalnym przywódcą. Wprowadził… harem, tak byś to chyba nazwał. Nie byłam w stanie stwierdzić, na ile jest to dobrowolne, na ile wynika z desperacji i z przymusu. Ale wiem, że te wszystkie kobiety nie poszły na to dlatego, że jest darem Boga dla kobiet.

— A jeśli Rowana opowie się za Paulem, będziemy mieć nóż skierowany prosto w nasze plecy — podsumował w zamyśleniu Edmund. — Cóż, to nie szkodzi, do czasu, gdy będzie w stanie podjąć jakieś działania, my będziemy w stanie się obronić, jeśli do tego dojdzie. Jedną z rzeczy, które musisz wpisać w konstytucję jest to, w jaki sposób będą przyjmowane nowe grupy. W jaki sposób ustanawia się granice geograficzne, kto ma pełne prawa wyborcze, tego rodzaju rzeczy.

— Hmmm… — odezwała się Sheida z nieobecnym spojrzeniem. — Właśnie przeglądam kilka z bardziej znanych dokumentów historycznych.

— I jeszcze jedno. — Tak?

— Pierwsza konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki, Druga Poprawka. Cokolwiek napiszesz, jeśli chcesz mojego poparcia dla tego, musisz mieć coś podobnego albo mocniejszego.

Uśmiechnęła się do niego i kiwnęła głową.

— Da się zrobić.

— Czy istnieje możliwość, żebyś zabrała ze sobą Harry’ego? — zapytał nagle.

— Może. Czemu?

— Cięcie, które zrobiłem mu w nodze nigdy nie wyleczy się poprawnie, o ile nie odbudują tego nanity — Edmund wzruszył ramionami. — W tym społeczeństwie stał się praktycznie kaleką. To nie dobrze, ale druga strona tego jest taka, że on ma dobre podstawy wiedzy w zakresie przedindustriałnej wojny i rządów. Gdyby mógł trafić gdzieś, gdzie nie będzie odbierany jako kaleka, albo gdyby mógł zostać naprawiony, mógłby się przydać. Ale w obecnym stanie nie potrafi ani sobie, ani nikomu innemu wiele pomóc.

— Zobaczę, czy będę w stanie zgromadzić energię na teleportację — powiedziała po chwili namysłu. — Pracujemy nad metodami wymagającymi mniej energii, ale chwilowo jesteśmy uziemieni.

— No cóż, jeśli dasz radę to zrobić, to świetnie. Jeśli nie, znajdziemy coś dla niego. Jeśli nie będzie innego wyjścia, może uczyć walki na miecze po prostu krzycząc.

— Dobrze — zgodziła się Sheida, kiwając głową. — Dziękuję za radę.

— Zawsze do usług. I naprawdę odpocznij trochę.

— Wyśpię się w grobie.

— I dokładnie tam trafisz, jeśli nie zrobisz ze sobą porządku — skomentował Edmund.

— To… zbyt wiele. Oni są o tyle potężniejsi od nas, Edmundzie. — Westchnęła i schowała twarz w dłoniach. — Nie wiem, skąd biorą całą tę energię. Zasadniczo mamy dwie więcej elektrownie niż oni, a jeszcze pobieramy energię z Kamiennych Ziem. Ale oni mają dwa lub trzy razy tyle. Nie używają jej zbyt dobrze, ale zmusza nas to do zużywania prawie każdego erga na obronę przed nimi. A tymczasem oni mogą swobodnie… — przerwała i zadrżała. — Aż trudno mi uwierzyć w niektóre z rzeczy, jakie robią.

— Ja przypuszczalnie uwierzę — cierpko stwierdził Edmund. — Ale ja głęboko wierzę w ideę grzechu pierworodnego i zepsucie duszy ludzkiej.

— Cóż, też się ku temu skłaniam — powiedziała Sheida. — Paul ma dość energii, żeby praktycznie uniemożliwić wysłanie awatara do większości kontrolowanych przez niego obszarów, ale udało się nam przemycić kilka latających jednostek zwiadowczych i to, co zobaczyliśmy, jest straszne. Zbiera wszystkich uchodźców i Przemienia wbrew ich woli.

— Nie dziwi mnie to — ponuro mruknął Edmund. — Jeśli ma dość energii.

— Ma, ale i tak w większości pobiera ją z ich ciał. Używa ludzi jako źródła energii. Czasem ich to zabija. A to, co zostaje…

— Niech zgadnę. Niska inteligencja, prymitywny wygląd, kilka podstawowych umiejętności i… hmmm… agresja. Bezmyślna agresja, prawda?

— Słyszałeś.

— Och, słyszałem plotki. Ale co więcej, znam zaangażowanych w to ludzi. To wcale nie Paul się w to bawi, to Chansa i Celine oraz do pewnego stopnia Demon.

— Czemu? — zapytała Sheida poważnie.

— Cóż, Celine od stu pięćdziesięciu lat narzekała na wymuszane przez Sieć ograniczenia medyczne i bioinżynieryjne. Chce tworzyć potwory. Czemu? Ponieważ ona lubi potwory. One są takie fajne.

— Osy, które nas zaatakowały były prawdopodobnie jej dziełem — zauważyła Sheida.

— Tak, podobnie jak te… rzeczy. Ci Przemienieni. Jeśli chodzi o Chansę, czy kiedyś zastanawiałaś się, czemu uczynił się takim wielkim? To czysty brak wiary w siebie. Zawsze chciał kontroli, nad sobą, nad otaczającymi go ludźmi. Nie wiem, co pchnęło go w tę stronę i nie uważam, żeby tak na prawdę miało to jakieś znaczenie, może ktoś go bił, gdy był dzieckiem. Wszystko jedno. Chce kontrolować wszystkich, którzy go otaczają. Chce Poddanych, nie równych sobie. Celine tworzy wspaniałą rasę niższą, nad którą będzie mógł władać, a oboje sprzedają to Paulowi jako coś „dla dobra ludzkości”.

— Masz szpiega w Radzie Sojuszu Nowego Przeznaczenia? — poważnie zapytała Sheida. — Ponieważ to dokładnie obraz, jaki udało mi się uzyskać.

— Nie, ale to dość cholernie oczywiste, jeśli zna się graczy.

— A co z Demonem?

— Ciekawe, prawda? Jak pojawił się dokładnie w idealnym momencie, kiedy wszystko zaczęło się walić — cierpko zauważył Edmund. — Naprawdę uważasz, że to przypadek?

— Myślisz, że siedział w tym od początku?

— Myślę, że siedział w tym, jeszcze zanim się to zaczęło. Trochę teraz za późno na szukanie, ale ciekawe byłoby się przekonać, jak Celine, która od początku była stuknięta, i Chansa dostali się do Rady. Demon jest stary, Sheida. Starszy niż my oboje. Tak stary jak niektóre elfy.

— Myślisz, że on to zaplanował? — zapytała. — To wszystko? Nawet on nie jest chyba tak szalony?


— Demon? Och tak, Sheida, jest. Westchnęła i zmęczona pokiwała głową.

— Przypuszczam, że masz rację. Ale gdzie nas to stawia?

— W cholernie wielkiej dziurze — przyznał Edmund. — Ale po to są łopaty. Wracaj do domu. Niech na jedną noc wszystko idzie w diabły. Ściągnij wszystkie awatary i trochę odpocznij.

— Dobrze — zgodziła się, uśmiechając się łobuzersko. — Żałuję, że mnie tu nie ma. Odpoczęłabym z tobą.

— Nie dzisiaj — oświadczył Edmund. — Zamierzam stać na straży koszmarów.

— Racja. — Sheida potrząsnęła głową. — Jeśli go znajdziesz…

— Przybiję go za jaja do najbliższego drzewa — spokojnie obiecał Edmund. — Widzisz, gdzieś tam głęboko we wnętrzu, wcale nie dbam o prawo.


* * *

Herzer przyjął żeton żywnościowy i skierował się w stronę budynków, zanim jeszcze jego mózg naprawdę zaskoczył. Dotarł do Raven’s Mill, deszcz ustał i po raz pierwszy od tygodni będzie mógł jeść i spać pod dachem. Ostrzeżono go, że jedzenia nie będzie wiele, a schronienie kiepskie. Jednak było to jedzenie i dach nad głową, a to już coś.

Po jedzenie stała kolejka, więc ustawił się na końcu. Zirytowało go, że część przychodzących osób nie szła na koniec ogonka, tylko podchodziła do przodu, wciskając się po prostu do znajomych. Jednak najwyraźniej nie było nikogo, kto mógłby temu zapobiec.

Ludzie czekający na posiłek stanowili smutny widok. Wszyscy wyraźnie wymęczeni drogą i w oczywisty sposób nieprzywykli do niej. Wielu wyglądało na… złamanych, jakby nigdy już, do końca życia, nie mieli się poprawić. Jednak byli i tacy, którzy nie robili takiego wrażenia. Rozmawiali uprzejmie z innymi; rozglądając się przy tym wokół siebie. Wydawało się, że nie wyróżniają się niczym szczególnym i Herzer nie umiał przewidzieć, kto będzie wbijał wzrok w ziemię, a kto patrzył ciekawie na świat. Niektórzy z ewidentnie najsłabszych w grupie okazywali się zarazem najaktywniejszymi osobami, podczas gdy i wśród najsilniejszych zdarzali się tacy, którzy wyglądali, jakby rozpadli się na strzępy — Zgromadzeni stanowili jeszcze z innego powodu dziwny widok. Bardzo mało dostrzegał wśród nich Przemienionych. Herzer przyzwyczaił się, że w tego rodzaju grupach stanowili oni przynajmniej jedną czwartą, od ludzi ze skrzydłami do kobiet-kotów. Owszem, zobaczył jedną przedstawicielka tych ostatnich, naprawdę uroczą pręgowaną blondynkę, oraz, na czele kolejki, ktoś wyglądający na niedźwiedzio — czy świniołaka. Ale żadnych więcej Przemienionych. Nie sądził, żeby miasto ich nie wpuszczało, jednak musiał istnieć jakiś powód, dla którego było ich tu tak niewielu.

Kolejka prowadziła do otwartej szopy wyglądającej prawie jak magazyn. Przy wejściu kobieta o znudzonym wyglądzie przyjmowała od wchodzących żetony. Jednej osoby, która nie miała żetonu nie wpuściła do środka, choć nie padły przy tym żadne wyjaśnienia. Wewnątrz stały stoły na kozłach, najwyraźniej świeżo zbite z kłód — na większości wciąż jeszcze widać było soki — zastawione prymitywnie wydłubanymi z drewna misami i łyżkami. Idąc za przykładem mężczyzny, który wszedł przed nim, wziął misę i łyżkę, a potem przyjął od jednego z rozdających mały kawałek pełnoziarnistego chleba. Przy kotle miska została napełniona jakąś potrawką składającą się głównie z fasoli i to już wszystko. Przy dalszym końcu magazynu ustawiono więcej prostych stołów i ław, większość miejsc była już zajęta. Doszedł prawie do samego końca, zanim zauważył wolne miejsce obok młodego człowieka mniej więcej w jego wieku. Podszedł i wskazał na miejsce.

— Można…?

— Proszę bardzo. — Chłopak rzucił najpierw szybkie spojrzenie siedzącej naprzeciw niego dziewczynie.

— Dziękuję — powiedział Herzer, siadając. — Herzer Herrick — przedstawił się, wyciągając dłoń.

— Mike Boehlke — odparł młodzieniec i wskazał przez stół. — To Courtney, Courtney Deadwiler. — Mike miał krótkie blond włosy, był krępy i miał około półtora metra wzrostu. Prezentował się stosunkowo nieźle jak na te okoliczności, ale jego mięśnie sprawiały trudne do zdefiniowania wrażenie, że wyglądał na kogoś, kto uzyskał je pracą, nie tylko dał je wyrzeźbić. Jedyną dziwną w nim rzeczą — nie do końca Przemiana, choć blisko — były brwi. Ich końce kierowały się ostro w górę. A jego czoło miało wyraźny i dziwny rysunek.

Courtney miała rude włosy, jasne, zielone oczy emanujące inteligencją była… dorodna — tylko takie słowo przychodziło do głowy na jej widok. Dziewczyna omiotła spojrzeniem nieznajomego, po czym zdawała się zaakceptować jego towarzystwo bez dalszych sprzeciwów.

— Cześć — odezwał się w jej stronę Herzer, kiwając głową na powitanie. Potem chwycił łyżkę i zaczął pochłaniać jedzenie.

— Musisz z tym uważać — rzuciła z parsknięciem Courtney. — Zrobiłam tak pierwszego wieczora i potem zwróciłam wszystko na stół.

— Myślę, że nic mi nie będzie — odpowiedział Herzer. Chwyciły go lekkie nudności, ale Tom miał jeszcze trochę jedzenia, więc poprzedniego dnia już nie głodował. Wytarł miskę małym kawałkiem chleba, po czym go zjadł. — To wszystko, prawda?

— Prawda — szorstko potwierdził Mike. — Jesteś tu nowy?

— Właśnie przyszedłem — wyjaśnił Herzer i umilkł. Szczegóły jego podróży nie nadawały się zbytnio do opowiadania.

— My jesteśmy tu już drugi dzień — nadmieniła Courtney. — Wiesz, że dają ci trzy dni?

— Tak. I powiedzieli, że ktoś mnie wtedy znajdzie. Właściwie, to mnie to zastanowiło. Jak to kontrolują?

— Niektórzy się wyślizgują. — Dziewczyna kiwnęła głową w stronę namiotu. — Ale trzeciego dnia, jeśli nie jesteś gdzieś zatrudniony, przestają ci dawać żetony żywnościowe. Mówią, o jakimś programie nauki zawodu. Mamy nadzieję się do niego dostać.

— Co innego można tu jeszcze robić? Widziałem kilku strażników.

— Nie są wiele warci — zauważył Mike. Wyrażał się w dość szorstki, ostry sposób, który ocierał się o granicę nieuprzejmości, jednak Herzer odniósł wrażenie, że to po prostu u niego normalne. — Mówi się, że Talbot zamierza ustanowić zawodową straż czy siły policyjne. Ale za wiele się dzieje w związku z wojnami o farmy.

— Wojny o farmy? — zapytał Herzer. — Już mamy wojny?

— Nie, to nie to — wyjaśniła Courtney. — Chodzi o kłótnie na temat tego, jak mają działać.

Zaprezentowała mu zwięzły opis różnych propozycji, po czym wzruszyła ramionami.

— Mike i ja, cóż… — spojrzała na niego i jeszcze raz uniosła ramiona.

— Chcę mieć farmę — oświadczył Mike. — Chcę mieć własną farmę, moją i Courtney. Nie chcę pracować na kogoś innego i nie chcę dzielić jej z grupą ludzi. Wiem, że mogę ją prowadzić, jeśli nie będę musiał się martwić dzieleniem jej z bandą nieudaczników. — Wskazał na ludzi siedzących przy stołach.

— Wydaje mi się, że to ma sens — zgodził się Herzer. — Sam nigdy nie myślałem o sobie jako o farmerze…

— To rolnictwo napędza ekonomię taką jak ta — entuzjastycznie powiedziała Courtney. — To ciężka praca, może najcięższa z istniejących. Ale jeśli ma się ziemię i jest się w tym dobrym, to przynosi też korzyści. Uda się nam — sięgnęła przez stół, chwytając dłoń Mike’a. — Jestem tego pewna.

— Ale i tak chcecie przejść przez program nauki zawodów? — zapytał Herzer. Zauważył, że Mike wydawał się skrępowany uściskiem i uwolnił się najszybciej, jak mógł.

— Chcę zobaczyć, co jeszcze można tu robić — wyjaśnił chłopak. — A rolnictwo to coś więcej niż tylko wkładanie nasion do ziemi. Przyda się odrobina wiedzy na temat bednarstwa, stolarstwa i kowalstwa.

— Podobno ma być też tydzień czy dwa szkolenia wojskowego — zauważyła Courtney.

— No cóż, pewnie też zobaczę, jak wygląda ten program nauki zawodów — zdecydował Herzer. Słońce opadało ku horyzontowi i uświadomił sobie nagle, że jest śmiertelnie zmęczony. — Gdzie tu się śpi?

— Są osobne sypialnie dla kobiet i mężczyzn — odpowiedział Mike. — Zazwyczaj odprowadzam Courtney, a potem znajduję sobie miejsce do spania.

— Możesz iść z nami, jeśli chcesz — zaoferowała Courtney.

— Uhm… — spojrzał na Mike’a, który bez zaangażowania wzruszył ramionami, po czym kiwnął głową. — Dobrze, jeśli nie macie nic przeciw.

W gęstniejącej wolno ciemności przeszli przez tłum do jednego z długich budynków zrobionych z bali. Z bliska wyglądały na znacznie prymitywniejsze niż z daleka, a ściany pełne były szczelin w miejscach, gdzie belki nie stykały się ze sobą. Dach pokryty został drewnianymi płytkami — lekko wypukłymi kawałkami drewna o wymiarach mniej więcej dziesięć na dwadzieścia centymetrów i grubymi na kilka. Podejrzewał, że w czasie deszczu ciekło to jak sito.

Poczekał, aż Courtney pocałowała Mike’a na dobranoc w policzek, po czym poszedł z młodym mężczyzną przez obozowisko. Mike zdawał się zdumiewająco dobrze odnajdywać drogę w ciemnościach jak na kogoś, kto był tutaj tylko jeden dzień.

— Wydaje mi się, że widzisz w ciemności lepiej niż ja — zauważył Herzer po tym, jak zatoczył się na jednym z niezliczonych wybojów. Jeszcze kilka dni wcześniej cały obszar porośnięty był lasem i choć po ścięciu drzew wykopano korzenie i zasypano po nich doły, deszcz sprawił, że ziemia się pozapadała.

— Kilka pokoleń wstecz po stronie mojej matki miałem Przemianę w kota — wyjaśnił. — Rzeczywiście dobrze widzę w nocy.

— Wiesz może, czemu tak mało jest tu Przemienionych? — zapytał Herzer, bo znów wypłynęło na wierzch jego umysłu męczące go wcześniej pytanie.

— Właściwie to nie, ale rozmawialiśmy już o tym z Courtney. Uważa, że to kwestia zdolności przystosowawczych. Większość Przemienionych wymaga więcej energii — albo w postaci jedzenia, albo dostarczanej zewnętrznie — niż zwykli ludzie. Więc naturalnie po Upadku znaleźli się w gorszej sytuacji. Pomyśl na przykład o niedźwiedziołaku. One potrzebują dużo jedzenia i to codziennie.

— Racja.


— Albo facet ze skrzydłami. Ma skrzydła, ale latać może wyłącznie dzięki zewnętrznej energii. A te skrzydła ważą trzydzieści czy czterdzieści kilogramów. Zabierz mu energię i zmuś do marszu przez kilka dni…

— Rozumiem.

— Zaczynam się cieszyć, że nigdy się nie Przemieniłem. Ty kiedyś o tym myślałeś? — Pytanie zostało zadane ostrym tonem, prawie oskarżycielsko, ale Herzer znów przypisał to osobowości swego towarzysza.

— Właściwie nie — szczerze odpowiedział. — Trochę większy, odrobinę więcej mięśni… — Przed oczyma rozbłysła mu scena przy moście. Większe wymiary w niczym by nie pomogły, o ile nie byłby prawdziwym olbrzymem.

— I tak jesteś już dość duży — pytającym tonem stwierdził Mike.

— To głównie naturalne geny — wyjaśnił Herzer. — Ja… mięśnie są wyrzeźbione, ale na nie zapracowałem. Przez większość życia byłem chory i nie mogłem przybrać na masie niezależnie od tego, jak bardzo się starałem. Więc kiedy mnie w końcu wyleczono…

— Jasne, wszystko jedno — stwierdził Mike. — No, jesteśmy.

Mike odchylił ręką wiszącą w wejściu zasłonę — wyglądającą na zrobioną ze słabo wyprawionej skóry jelenia — i wskazał drogę do wnętrza. Pomieszczenie rozbrzmiewało już odgłosami chrapania.

— Tam jest wolne miejsce. — Wskazał w okolice środka sali. Dla Herzera wnętrze było absolutnie czarne i dość zimne.

— Są tu jakieś koce?

— O ile jakiegoś ze sobą nie masz, to nie, ale po jakimś czasie trochę się tu rozgrzewa — pocieszył go Mike. Poprowadził środkiem do miejsca między dwiema śpiącymi postaciami.

— Zostaw buty na nogach i mocno zawiąż sznurówki — poradził jego przewodnik. — Pierwszej nocy ktoś próbował ukraść moje.

— Dobrze — odpowiedział Herzer, siadając na podłodze. Było to ziemne klepisko, równocześnie wilgotne i chłodne, a powietrze w sali wypełniały ciężkie zapachy i wilgoć. Nagle ucieszył się, że już pokolenia temu rozwiązano problem zapachu ludzkiego ciała, bo w innym wypadku powietrze nie byłoby tu najprzyjemniejsze.

Zapadł w sen ukołysany tą pozytywną myślą.

Загрузка...