Kiedy Edmund przeszedł przez frontowe drzwi swojego domu, był mocno zaskoczony, widząc siedzącą wygodnie w jego fotelu Sheidę Ghorbani, z kielichem wina w dłoni i usadowioną na stole jaszczurką, która właśnie zjadała mysz.
— Czuj się jak u siebie w domu — powitał ją, otrząsając z deszczu pelerynę i wieszając ją na haku. Po chwili tupania zdjął też buty pokryte sięgającą prawie kostek warstwą błota. Kiedy już je trochę podczyścił, wystawił przed drzwi na portyk. Wykonane zostały z dobrej skóry, z solidną podeszwą i dopasowaniem do prawej i lewej stopy — nie był aż takim zwolennikiem odtwarzania epoki, by nosić tamto beznadziejnie niewygodne obuwie, w którym chodzono jeszcze w późnych Wiekach Średnich.
— Każdy inny po prostu przeteleportowałby się z tawerny przed własne drzwi — prychnęła Sheida pociągając łyk wina. — Albo wprost do domu. Tylko nasz Edmund brnie przez błoto. Przy okazji, niezłe wino.
— Nie jestem „naszym Edmundem” — sprostował gospodarz, podchodząc do drugiego fotela i rzucając do ognia drewnianą kłodę. Kominki stanowiły nie efektywną metodę ogrzewania pomieszczeń tak wielkich jak główna sala i czasem rozważał złamanie się i zamontowanie piecyka. Jednak jak na jego gust zbyt odbiegało to od epoki. Więc skończył na konieczności spędzania połowy zimy przed kominkiem. — Charlie przysłał je z doliny, udało mu się w końcu odtworzyć niektóre odmiany z okresu Merowingów. I wcale nie są tak kiepskie, jak uważa większość ludzi. — Usiadł i wyciągnął stopy w stronę ognia. — A więc czemu zawdzięczam przyjemność i przywilej wizyty członka Rady? Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że „nasz Edmund” zabrzmiało nieprzyjemnie blisko królewskiego „my”.
— Daj spokój, Edmundzie, to Sheida — powiedziała gorzko, głaszcząc jaszczurkę, która właśnie skończyła dojadać mysz. — Pamiętasz? Siostra pewnego rudzielca o imieniu Daneh? Siostra, z którą umawiałeś się najpierw”?
Talbot uśmiechnął się, nie patrząc na nią, i przywołał kielich wina i dla siebie.
— To było dawno temu, prawda?
To nie ja zniknęłam na dwadzieścia pięć lat — mruknęła, pociągając kolejny łyczek i owijając wokół palca pasmo włosów.
— Tak, to nie ty. Ale nadal nie wiem, czemu się tu zjawiłaś.
— My… czyli Rada… Nie, to ja mam problem — zdecydowała.
— I przyszłaś po pomoc do starego rekreacjonisty, jak szło to zdanie, „człowieka tak zagrzebanego w historii, że jego łacińska nazwa ma w sobie saurus”! — zapytał.
— Tak, Edmundzie, przyszłam do ciebie. — Na chwilę umilkła niezdecydowana, po czym zaczęła mówić dalej. — Przyszłam do ciebie z kilku powodów. Jednym z nich jest ten, że do tego stopnia pogrążyłeś się w historii, że ’^rozumiesz, a… problem, z którym się zetknęłam, nie pojawiał się od prawie dwóch tysięcy lat. Przyszłam do ciebie również dlatego, że jesteś dobrym strategiem, najlepszym, jakiego znam. I w końcu jeszcze dlatego, że… jesteś moim przyjacielem. Jesteś rodziną, ufam ci.
— Dziękuję — odpowiedział, patrząc w ogień. — Zacząłem… Ostatnio zastana wiałem się, czy ktokolwiek w ogóle pamięta o moim istnieniu.
— Wszyscy pamiętamy — burknęła Sheida. — Dość trudno o tobie zapomnieć. Równie ciężko się z tobą żyje, ale to inna kwestia. Muszę poprosić cię o danie słowa, że nie wspomnisz nikomu o tym, co tu usłyszysz. To… nie jestem pewna, czy to, co według mnie się dzieje, faktycznie ma miejsce. Może po prostu robię się paranoidalna na starość…
— Nie ma nic złego w paranoi. — Edmund wzruszył ramionami. — Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy nie potrafisz oddzielić fantazji od rzeczywistości.
— Cóż, chciałabym, żeby to były fantazje — westchnęła. — Znasz Paula Bowmana?
— Słyszałem o nim. — Mężczyzna obrócił się, by na nią spojrzeć. — Nie wyda je mi się, żebyśmy kiedykolwiek się spotkali, jeśli o to ci chodzi. Wydaje mi się, że Paul planuje… no cóż, jedynym odpowiednim określeniem zdaje się być: „przewrót”.
Rachel poznała Donnę Forsceen przez Marguerite i serdecznie jej nie znosiła. Dziewczyna nie myślała o niczym poza najświeższą modą i dzięki rzeźbieniu ciała wyglądała jak młody chłopiec. Tak więc wymieniła z nią tylko kilka słów i poszła w stronę bufetu. Przyjrzała mu się i jęknęła. Dostępne były tylko dwa rodzaje jedzenia: najmodniejsze obecnie bardzo gorące i piekielnie ostro Przyprawione dania oraz bateria czekoladowej konfekcji. Nie odpowiadał jej aktualny trend w stronę ,jak ostre jeszcze da się to zrobić”, a pożeranie lady prawdopodobnie dodałoby jej dziesięć funtów, wszystkie w niewłaściwych miejscach. Zamierzała wyrzeźbić się do wykałaczki, gdy tylko skończy osiemnaście lat, niezależnie od opinii jej matki, i zablokuje takie wymiary na stałe.
— Rachel! Rachel Ghorbani! Któż by pomyślał?
Głos był wysoki i skrzeczący, dobywał się zaś z jednorożca wielkości mniej więcej dużego kuca. Rachel wzięła sobie pasek białka o smaku wieprzowiny, przypominając sobie przy okazji ten jeden raz, kiedy ojciec zmusił ją do zjedzenia oposa, i ze zdumieniem przyjrzała się stworzeniu. Jednorożec był śnieżnobiały — oczywiście rzadko widywała choć trochę wyobraźni w wyglądzie jednorożców — miał złote kopyta i róg oraz jasnobłękitne oczy.
— Bardzo, hm… — przerwała. — Barb, czy to ty?
— Tak! Podoba ci się?
Barb Branson nie była najbystrzejszą osobą w grupie, kiedy zaczęła przechodzić Przemianę za Przemianą. Normalnie z Przemianami nie wiązało się żadne ryzyko dla osobowości czy integracji inteligencji, jednak w przypadku Barb „normalnie” zdawało się nie działać. Rachel była pewna, że Barb z każdą kolejną Przemianą robi się coraz głupsza.
— Bardzo ładne, Barb — odpowiedziała Rachel. — Bardzo… jednorożcowate.
— To dlatego, że jestem jednorożcem, głuptasie — zaświergotała dziewczyna, kręcąc się w miejscu. — Kocham to. Ooo, tam jest Donna. Będzie chciała się ze mną zmierzyć!
— Jestem pewna, że tak — zgodziła się Rachel, wzdychając z ulgą, gdy Barb oddaliła się truchtem. — Przysięgam, że kiedy ja się Przemienię, nie będę tak ograniczona.
W końcu załadowała talerz grillowanym białkiem, tym samym, które — jak gotowa była przysiąc — smakowało dokładnie jak opos i rozejrzała się wokół, by sprawdzić, czy nie znajduje się tam ktoś, z kim warto byłoby porozmawiać. Elfa wciąż otaczała duża grupa ludzi, a wszyscy z uwagą starali się łapać każde jego słowo, wokół smoczycy zaś stała ściana w większości złożona z męskich ciał. W postaci ludzkiej smoczyca wyglądała wspaniale, nawet jeśli jej ciało też miało trochę zbyt dużo obfitych krzywizn.
Rachel zbliżyła się do elfa, na ile tylko mogła przy zachowaniu grzeczności, mając nadzieję, że ją zauważy i może do siebie zawoła. Kiedy to nie zadziałało, stanęła na tyłach grupy i próbowała słuchać toczącej się rozmowy. Niestety, pogaduszki na peryferiach całkowicie ją zagłuszały, a nie mogła nawet podłączyć transmisji do centrum z powodu uaktywnionych przez wiele osób tarcz prywatności. Spowodowało to, praktycznie rzecz biorąc, okręg prywatności wokół środka, tak że tylko ci w pierwszym kręgu mogli słyszeć prowadzoną tam konwersację.
— Rachel, jest tu ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić — wyszeptał jej do ucha Herzer.
Zdławiła westchnienie i obejrzała się. Potem spojrzała w górę. Potem jeszcze wyżej. Widywała już wysokich ludzi i humanoidów, ale osoba towarzysząca Herzerowi była fizycznie bardzo imponująca. Miała około dwu i pół metra wzrostu i była proporcjonalnie szeroka. Herzer nie był mały, ale przy swoim towarzyszu sprawiał wrażenie drobnego. Obcy miał ciemną skórę, właściwie całkowicie czarną i to nie od melatoniny, ale jakiegoś innego barwnika, dzięki któremu wyglądała jak środek nocy. Kiedy w końcu cofnął się o krok, by mogła mu się przyjrzeć, zauważyła trochę elfich przeróbek, które mocno ją zdziwiły. Z powodu kontrolowanego przez Sieć zakazu przejścia w postać elfa na elfie cechy generalnie krzywiono się, a w szczególności robiły to elfy. Nadawanie sobie elfiego wyglądu było… nieuprzejme. Zdała sobie sprawę, że wie, na kogo patrzy, dokładnie w chwili, gdy Herzer zaczął go przedstawiać.
— Rachel, to…
— Przypuszczam, że jesteś Dionys McCanoc, nieprawdaż? — zapytała z delikatnym skinieniem. — Pasek białkowy? — Zaproponowała.
— Rzeczywiście. — Głos miał melodyjny i podejrzewała, że jeśli się bardzo nie uważało, można było dać się nim oczarować. Ale z jakiegoś dziwnego powodu na Rachel działało to lekko odpychająco. Zbyt wiele tego było. Rozmiar, sardoniczna, elfia i nie elfia zarazem twarz i głos, który brzmieniem mógłby skłonić norkę do oddania futra. Kiedy ujął jej dłoń i pocałował ją, a potem — puszczając, przesunął kciukiem po jej wewnętrznej stronie, wywołał w jej ciele dreszcz — emocjonalnie jednak wzmacniając chęć oparcia się zalewowi wdzięku.
— A ty jesteś piękną córką Edmunda Talbota i dobrej Daneh Ghorbani. Znam twoją matkę z dawnych czasów. — Przesunął się do przodu, by ująć jej dłoń, przytłaczając ją i zmuszając do ostrego wygięcia karku, by mogła na niego patrzeć. Jednak odmówiła ponownego podniesienia głowy. Mógł równie dobrze trafić najpierw na jej tarczę.
Słowo „znam” wypowiedział z lekkim, wzbudzającym zakłopotanie naciskiem. A może raczej wzbudzałoby to zakłopotanie, gdyby Rachel nie słyszała komentarzy swojej mamy na temat McCanoca. Daneh zerwała z ruchem rekreacjonistów, nie znaczyło to jednak, że nie orientowała się w polityce. A miała prawie dokładnie takie samo zdanie na temat Dionysa jak Edmund. Rachel wiedziała, że gdyby tu była, jej opinia o nim stałaby się jeszcze gorsza. Z drugiej strony doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej mama nigdy nie spotkała olbrzyma, a to znaczyło przyłapanie go na oczywistym kłamstwie.
— Jestem pewna, że znasz mojego ojca i mamę, są popularni w ruchu rekreacjonistów. Podobnie jak ty, Dionys — powiedziała z kokieteryjnym uśmiechem. Nie miała powodu ściągać na siebie jego gniewu i odpłaciła mu kłamstwem za kłamstwo. — Cóż cię tu sprowadza? Nie sądziłam, że tak… przyziemna sprawa mogłaby odpowiadać twoim gustom.
— Och, wiesz, mama Marguerite i ja mamy pewne sprawy — wyjaśnił. — A kiedy zostałem zaproszony, ucieszyłem się, odkrywając, że Herzer i Marguerite są Przyjaciółmi. Teraz wszyscy razem nimi jesteśmy — dodał, wykonując szeroki gest.
Dopiero wtedy Rachel spostrzegła towarzyszących mu kompanów. Nie była w stanie określić, co było nie tak z grupą pięciu mężczyzn trzymających się jego pleców, ale nie mogła też zauważyć w nich nic pozytywnego. Jeden z nich przyglądał się jej i dosłownie obmacywał ją wzrokiem. Zebranie grupy totalnych nieudaczników było dokładnie w stylu McCanoca. Ale co u diabła robił w tym towarzystwie Herzer? Poczuła, jak przepływa przez nią fala irytacji i niepokoju i przypisała ją siostrzanym uczuciom w stosunku do chłopca. Aż do niedawna nie miał praktycznie żadnego życia towarzyskiego.
— A skąd znasz Herzera? — zapytała, rozglądając się po zebranych i ignorując jego bliskość. Parsknęła, gdy w efekcie jego nachylenia się ku niej w powietrzu między nimi pojawiło się delikatne błękitne światło. — Wydaje mi się też, że naruszasz moją przestrzeń osobistą, Dionys. To bardzo nietaktowne. — Dyskretnie odetchnęła, odnajdując w tarczy poczucie bezpieczeństwa. Próbował ją onieśmielić, ale onieśmielali ją już lepsi od niego i nawet jego rozmiary nie wytrąciły jej z równowagi.
— Tak mi przykro — powiedział swoim głębokim, śpiewnym głosem. — Z pewnością jednak nie potrzebujemy tarcz między nami?
— Ależ mój panie, wypada zachować pewien dystans. — Przechyliła kokieteryjnie głowę, rozbawiona powstałą przy okazji grą słów. W tej chwili zaczynała żałować, że nie ubrała się w coś bardziej odpowiedniego do ucieczki. Lub walki.
— Herzera poznałem niedawno — wyjaśnił Dionys, klepiąc chłopaka po ramieniu. Wyglądało to na przyjazne uderzenie, ale Herzer się od niego zatoczył. A w oczach McCanoca nie widać było przyjaźni.
— Spotkałem go na zebraniu rekreacjonistów — z uśmiechem dodał Herzer. — Wiesz, że był blisko zostania królem Avalonii?
— I zostałbym nim, gdyby nie sędziowie — ponuro skomentował Dionys.
— Tak, słyszałam o twoim… awansie w szeregach. — Rachel próbowała nie zdradzić głosem rodzącego się w niej chichotu. Słyszała o McCanocu dość, by wiedzieć, jak jadowicie mógł być złośliwy. Nie miała ochoty rozpoczynać wojny, nie było to warte wiążącego się z nią wysiłku.
Przyglądał się jej przez chwilę, próbując odkryć, czy za tym stwierdzeniem kryło się coś więcej.
— Bierzesz udział w ruchu rekreacjonistów? — zapytał w końcu.
— Och, wiesz — Rachel ukryła swoje emocje — tata zawsze ciągał mnie na te rzeczy. Tak naprawdę wcale mi to nie odpowiadało i kiedy wreszcie mogłam sama zdecydować, przestałam chodzić. Niektórzy ludzie to kochają i chwała im za to. Ale całe to przebieranie się w tabardy i dzwony… to nie dla mnie.
— Ale to strój rekreacjonisty — żachnął się Herzer. — Dynastia Manchu, prawda? I kiedyś wręcz kochałaś studiować historię.
— No cóż, studiować — odpowiedziała Rachel ze szczerym śmiechem. — Nie nią żyć. A najgorsi są faszyści epoki. To znaczy ci, którzy chodzą w ubraniach pranych w moczu albo wcale nie pranych. Próbując odtworzyć „autentyczne życie epoki”. Ja się pytam, po co?
Prawie podskoczyła do góry, słysząc wywołany tym komentarzem najwyraźniej szczery chichot McCanoca.
— Słuszna uwaga. Ale to były dobre czasy, czasy dla silnych. — Uśmiechnął się drapieżnie i potrząsnął głową. — Nie jak ta zdegenerowana epoka.
— Dla silnych? — Rachel skrzywiła się. — Pewnie tak. Ale jeśli bycie silnym oznacza udział w bitwie, cierpiąc równocześnie na dyzenterię, wolę obecne, niech będzie, że zdegenerowane, czasy.
— No cóż… — Herzer odezwał się w chwili, gdy silna ręka odepchnęła go na bok.
— Co, na Siedem Piekieł, robisz w tym miejscu, McCanoc? — wysyczał elf.
— Czemu, Gothoriel, czemu miałoby mnie tu nie być? — zdziwił się McCanoc z krzywym uśmieszkiem. — Wiesz, przyjaciele i znajomi. Oczywiście mam na myśli również ciebie.
— Ponieważ zostałeś poinstruowany, by trzymać się przynajmniej sto metrów od jakiegokolwiek z Eldarów — odparł elf, ignorując drwinę. — Zauważyłem także, że dokonałeś dalszych zmian w kierunku upodobnienia się do nas. Nie zostaną zaakceptowane.
— Mogę się Przemienić, jak tylko zechcę — wykrzyczał nagle Dionys, a jego głos rozszedł się po całym trawniku, trafiwszy na jedną z nieoczekiwanych chwil ciszy. — Odczep się od moich genów.
— Nie używając Przemian Eldarów — spokojnie oświadczył Gothoriel. — Znasz prawo. Ze wszystkich ludzi ty powinieneś je pamiętać najlepiej.
Olbrzym przez chwilę głęboko oddychał nosem, po czym splunął na ziemię pod nogami elfa. Plwocina zamigotała na tarczy tuż przy jego stopach.
— Pieprz się.
— Mam już tego dość. Rada zostanie poinformowana o twoich kolejnych wykroczeniach. W tej chwili masz wybór. Albo stąd odejdziesz albo zostaniesz przegnany.
— Mam takie samo prawo… — zaczął McCanoc, gdy Gothoriel uniósł rękę.
— Precz. — Elf trzasnął palcami, po czym parsknął zadowolony, gdy przestrzeń przed nim nagle opustoszała. — Jak demon, którym tak bardzo chciałbyś zostać… — dodał cicho i Rachel była pewna, że tylko ona to usłyszała.
Obrócił się do piątki, która przyszła z Dionysem i potrząsnął głową.
— Wy też odejdźcie. Nic tu po was.
Odwrócił się do Herzera i zmarszczył brwi, co było pierwszym objawem emocji na jego twarzy.
— Ty przybyłeś z nim? — zapytał elf i potrząsnął głową. — Nie, osobno. Jesteś z nim?
— On jest ze mną — pospiesznie wtrąciła się Rachel, niepewna, czemu to zrobiła.
— Rachel Talbot — odezwał się do niej elf, kłaniając się głęboko. — Miło jest widzieć, że Talbotowie rosną i rozkwitają. Wspaniała rodzina. Przyglądałem się jej i czasem pomagałem od wielu pokoleń. Co robiłaś, rozmawiając z tym… śmieciem?
— Szczerze mówiąc, próbowałam znaleźć sposób, żeby się od niego uwolnić opowiedziała z westchnieniem. — Dziękuję za interwencję.
— O co tu chodzi? — zaczął dopytywać się Herzer.
— Później, Herzer — szepnęła dziewczyna, dźgając go w żebra. — Nie usłyszałam twojego imienia, panie Eldarze. I zapomniałam cię powitać, ethulia El-dar, cathane — dodała, krzyżując dłonie na piersiach i skłaniając się lekko.
— Ethul, pani — odrzekł elf, skłaniając się w odpowiedzi. — Jestem Gothoriel, Jeździec Wschodniej Rubieży. Znam twojego ojca przez większą część jego życia. Twą panią matkę mniej, choć muszę powiedzieć, że jest piękną kobietą. Oraz wspaniałym uzdrowicielem.
— Dziękuję, milordzie. — Rachel dygnęła głęboko. Cieszyła się, że zdecydowała się na suknię. — Obyś spędził we Śnie tyle lat co najstarsze drzewa i w pokoju odszedł na Zachód. I omijaj fioletowe paski białkowe.
— Za późno — odparł elf z lekkim uśmiechem. — Czy wiesz, co…?
— Tak, z początku nie byłam pewna, ale po drugiej próbie nie było już wątpliwości. Zastanawiam się, czyj to był pomysł? .
— Przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi, Rachel? — Zza jej pleców rozległ się głos Marguerite. Sądząc po cierpkim tonie, była wściekła.
— Marguerite. — Rachel odwróciła się do niej z uśmiechem. Marguerite przy brała swoją normalną formę, wyróżniając się tylko delikatną przezroczystością, która była nieodłącznym atrybutem w pełni nanitowych stworzeń. Oczy wiście mogła dowolnie zmieniać kształty, ale chwilowo zdawała się preferować swój podstawowy wygląd. — To Gothoriel, Jeździec Wschodniej Rubieży. To oznacza, że jest kimś w rodzaju ambasadora dla ludzi żyjących we wschodniej Norau.
— Witaj, Gotho… Goth…
— Gothoriel — poprawił elf, schylając się, by ująć odcieleśnioną dłoń i ją ucałować. Uniósł ją do ust, jakby była z krwi i kości.
— To było… jak to zrobiłeś? — wyszeptała zdumiona Marguerite.
— Eldarowie różnią się od ludzi nie tylko prostym wyglądem — wyjaśnił elf z lekkim westchnieniem. — Dysponujemy pewną władzą w dziedzinie świata, w którym Rzeczywiste przecina się z Nierzeczywistym. A skoro teraz dołączy łaś do nas w krainie magii, będziesz mogła przyłączyć się do nas we Śnie.
— Och — powiedziała Marguerite, najwyraźniej niepewna znaczenia tego, co właśnie zostało powiedziane. Obróciła się do Rachel i machnęła rękami. — Rach! Czyż to nie cudowne!
— Wspaniałe — odpowiedziała przyjaciółka, uśmiechając się i mając na dzieję, że dziewczyna nie zauważy jej niepokoju. — Ale nic mi o tym nie powiedziałaś!
— Och, przygotowali to wszystko mama i tata — wyjaśniła Marguerite, wskazując ręką wokół i na swoje półprzejrzyste ciało. — Dla mnie było to zupełną niespodzianką!
— Ach.
— I planują na przyszły miesiąc ceremonię separacji. Chcą mi dać mój Certyfikat Niezależności i równocześnie dokonać rozwiązania kontraktu. Mama pragnie na jakiś czas żyć w morzu. Tata nie wie jeszcze, co będzie robił.
— A co ty planujesz? — zapytała Rachel, próbując przyswoić sobie wiadomość, że jej przyjaciółka zostanie uznana za niezależną, podczas gdy ją, Rachel, wciąż dzieliło od tego przynajmniej dwa lata. To niesprawiedliwe!
— Bawić się, cóż innego? — odparła Marguerite. — Rach, muszę jeszcze trochę się pokręcić, porozmawiamy później? Cześć, Herzer, do widzenia, Herzer.
— Jasne, w każdej chwili — zawołała Rachel do jej pleców.
Rozejrzała się wokół i zauważyła, że Marguerite nie była jedyną oddalającą się osobą. Gothoriel również zniknął. Całkowicie, jakby się teleportował albo rozpłynął w powietrzu.
Jednak Herzer wciąż tam był. Oczywiście.
— Jej, to było ostre — powiedział, głośno wypuszczając powietrze.
— Myślałam, że znacie się z Marguerite trochę lepiej niż tylko cześć i do widzenia — zapytała Rachel.
— Zaczęła być… mniej przyjazna, kiedy moja choroba naprawdę mocno się rozwinęła — wyjaśnił Herzer z pulsującym na szczęce mięśniem. — Kiedy mi się pogorszyło, większość ludzi się oddaliła — mówił dalej, patrząc wprost na nią.
Rachel kiwnęła głową i spuściła wzrok.
— Wiem, dotyczy to również mnie. To po prostu było… zbyt dziwne. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. I przepraszam cię za to.
— Spróbuj z tym żyć — powiedział Herzer z westchnieniem, nie przejawiając oznak przebaczenia. — Przynajmniej znów mam przyjaciół. Upłynęło dużo czasu.
— Mówisz o McCanocu? — zapytała z rezerwą Rachel.
— Tak. Był dla mnie prawdziwym przyjacielem, nawet kiedy byłem chory. Och, bywa czasem… sarkastyczny…
Rachel pomyślała, że za tym cichym stwierdzeniem kryło się prawdopodobnie coś więcej niż prosty sarkazm. Z tego, co wiedziała o McCanocu, świetnie by się bawił, mając przy sobie kalekiego, skrzywdzonego emocjonalnie młodzieńca. Każde drgnięcie, potknięcie i tik musiało wywoływać sardoniczne spojrzenie albo przytyk jednego z jego pachołków.
— Herzer — zaczęła niepewna, jak postąpić. — Wiesz, jest dużo ludzi, których… nie obchodzi Dionys.
— Wiem — odparł. — Powiedział mi o tym. Zawsze istnieją ludzie, którzy pragną po prostu utrzymać istniejące status quo i nie chcą, żeby prawdziwi geniusze burzyli porządek. Wszyscy ci głupi królowie tego i baronowie tam tego, z których żaden nie jest gotów na prawdziwą rewolucję reprezentowaną przez Dionysa! Czy wiesz, jaki jest jego ostateczny cel?
— -Nie, ale…
— Chce zostać królem Anarchii! Planuje stworzyć armię spośród mieszkających w tym świecie i wyszkolić ich, żeby zdobyć Anarchię. W ten sposób będzie mógł rządzić nią w pokoju i dobrobycie, jak Karol Wielki prawie sto lat temu. Ale on nie porzuci ludzi z powrotem na pastwę anarchii!
Wysłuchaj mnie. — Rachel potrząsnęła jego ramieniem. — Wcale nie o to chodzi, że jest rewolucjonistą. Nie dlatego ludzie go nie lubią. To dlatego, że to wredny, kłamliwy sukinsyn! A jeśli chcesz przejść na stronę mojego ojca, lepiej żebyś zapomniał, że kiedykolwiek choć słyszałeś o Dionysie McCanocu!
— To bzdury — zaprotestował chłopak, zaciskając szczęki. — Jasne, może czasem być trochę szorstki, ale jest geniuszem. I wizjonerem! Tacy ludzie zawsze mają skłonność do opryskliwości. Co zawsze uważane jest za nieuprzejmość, aż do czasu, kiedy umrą, kiedy rzeczywiście doceni się ich geniusz.
— Herzer…
— Ty po prostu próbujesz odseparować mnie od przyjaciół, którzy akceptowali mnie, kiedy ty mnie odrzuciłaś! — wyrzucił z siebie Herzer, rozgrzewając się. — Ci ludzie nie odrzucali moich telefonów i nie wysyłali wiadomości z wy mówkami, czemu nie mogą się ze mną spotkać. Oni mnie lubią. Lubili mnie, kiedy byłem chory!
— Żeby mieć przy sobie kalekę, którego mogą dręczyć! — prawie wykrzyczała Rachel. — Herzer, McCanoc jest zły. Może zachowywać się jak twój przyjaciel, ale on po prostu czegoś od ciebie chce.
— Już dość, nie zamierzam tego więcej słuchać — oświadczył chłopak. — Możesz sobie myśleć, co chcesz. Jeszcze zobaczysz!
— Obawiam się, że tak — cicho odpowiedziała Rachel, gdy odchodził wzburzony. — Dżinnie, chodźmy do domu.
— Zdefiniuj, co w tym przypadku oznacza „przewrót” — poważnie poprosił Edmund.
Sheida poświęciła trochę czasu na wyjaśnienie pozycji Paula i jego planów. Na koniec wzruszyła ramionami i podniosła swoją jaszczurkę, owijając ją sobie wokół szyi.
— On jest… nieprzekonywalny. Zdecydował, że dziełem jego życia będzie przywrócenie świata do stanu… wzrostu. Zarówno wzrostu populacji, jak i rozwoju myśli i czynów.
— I według ciebie zamierza zrobić… co? — zapytał Talbot, popijając łyczek wina. Prawie żałował, że w kielichu nie ma zamiast niego wody, sytuacja zdecydowanie wymagała trzeźwego myślenia.
— Myślę, że planuje przechwycić Klucze. Przynajmniej dość, by zyskać absolutną przewagę w głosowaniach. Potem wprowadzi swój plan. I tak, jest w tym kapitał.
— Fajnie. — Talbot skrzywił się. — Klucze nadal podlegają tej archaicznej za sadzie, że kto złapie, ten ma?
— Niestety. Ktokolwiek trzyma Klucz, ten nim głosuje. Tak to zostało zapisane w jądrze programu Matki.
— Ale wszyscy jesteście chronieni przez osobiste pola ochronne — zauważył Talbot. — Więc… jak może wam zabrać Klucze?
— OPO zostały wprowadzone przy minimalnej większości — zatroskanym głosem wyjaśniła Sheida. — Jeśli skłoni Demona do głosowania po swojej stronie, może je wyłączyć.
— Ale nie może tego zrobić w dowolnej chwili? — zapytał Edmund. — To znaczy, czy mogli je już wyłączyć?
— Nie, do tego potrzebne jest oficjalne głosowanie Rady. A wszystkie głosujące osoby muszą tam być obecne. Te protokoły nie są może tak głęboko zakodowane, ale dostatecznie mocno, żeby nie mógł ich obejść bez prawie całej Rady. Chyba że Rada znajdzie się oficjalnie w stanie sporu. A nie jesteśmy. Jeszcze.
— Chcesz mi powiedzieć, że nie ma protokołów na wypadek próby zabójstwa?
— Historia, Edmundzie, historia — westchnęła. — Techniki ochrony osobistej pojawiły się mniej więcej w czasie, kiedy wciąż istniały jeszcze fizyczne zagrożenia i dodatkowe środki ochrony. Ale z czasem wszystko stało się tak… bezpieczne, tak spokojne, że inne zabezpieczenia usunięto jako niepotrzebne i wręcz… niewygodne. Istniały też niezależne od Rady i Sieci rządy i siły policyjne, które mogły zlikwidować tego rodzaju zagrożenie. Jeśli Rada spróbowałaby przejąć prawdziwą i bezpośrednią władzę w czasach, gdy istniały jeszcze na przykład NZ, bardzo szybko dostałaby po łapach.
— No cóż, chyba przestałem zwracać uwagę na historię mniej więcej po tym, jak wycofano ze służby ostatnie B-4 — ze śmiechem przyznał Edmund. — To był oficjalny koniec, prawda?
— No, to może lepiej przygotujmy się na ponowne ich uruchomienie. Ale rzecz w tym, że my stanowimy wszystko, co pozostało z wszelkich rządów. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak niemożliwe jest to historycznie, ale ty tak! Bóg wie, że dostatecznie często się o to kłóciliśmy.
— Wiem. — Edmund zacisnął szczęki. — Banda samozwańczych dyktatorów. Nigdy mi się to nie podobało. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że margines bezpieczeństwa jest tak wąski. To szaleństwo!
— -Nikt nie próbował… Edmundzie, nie było żadnych konfliktów. Wszyscy jesteśmy tak zadowoleni z siebie, szczęśliwi, radośni i ciepli, że nie ma żadnych zagrożeń. Och tak, na poziomie osobistym wciąż istnieją zagrożenia. Ludzie ze sobą walczą. Ale to załatwiają tarcze. Albo dwóch ludzi zgadza sieje wyłączyć. Ale tego rodzaju rzeczy są dla… dzieci, fizycznie lub mentalnie. Nie mamy fizycznych starć na poziomie Rady i nie mieliśmy od… cóż, kiedyś byli strażnicy i… broń, i… rzeczy…
— Chryste — westchnął Talbot. — Więc uważasz, że Paul zamierza spróbować… czego, zabić cię? Potem zabrać twój Klucz i dać go komuś innemu, żeby głosował? Będzie musiał mieć ludzi gotowych do przyjęcia Kluczy i głosowania nimi, prawda? Sam nie może nimi głosować.
— Jedna osoba, jeden głos, żadnych wpływów — potwierdziła Sheida. — Tak, Matka wiedziałaby, gdyby byli kontrolowani i po prostu uznałaby to za powstrzymanie się od głosowania.
— A więc, czy wyłączenie OPO to jedyny sposób, w jaki może cię zaatakować? Co z atakiem poza obszarem Rady? Co z… nie wiem… zamordowaniem cię choćby w tej chwili? — Jesteśmy… ostrożni — odparła. — Powiedzmy, że Paul nie ma pojęcia, gdzie jestem w dowolnej chwili, także teraz.
— Istnieją na to sposoby, Sheida. Także wobec członka Rady. Sieć to nie wszystko. A wiesz przecież, że nawet Rada nie ma nad nią pełnej kontroli. Tą dysponuje tylko Matka.
Sheida uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, chichocząc.
— Edmund, oboje jesteśmy starzy. I mam nadzieję, że przynajmniej do pewnego stopnia mądrzy. Mam ochronę.
Edmund znieruchomiał, unosząc brew, potem wzruszył ramionami.
— Jak my wszyscy. — Napił się wina i zakręcił nim w kielichu, patrząc na sufit. — Na swój sposób prawie zgadzam się z Paulem.
— Na pewno nie. — Sheida przyjrzała mu się z uwagą.
— Cóż, nie odnośnie metody — dodał, krzywiąc się. — Ale faktycznie staliśmy się sybarytami. I nie pomoże na to nawet czekanie, aż pula genowa ograniczy się tylko do kobiet, które są zaprogramowane na chęć posiadania dzieci. Ale muszę przyznać, że jego metoda ma tak wiele aspektów, że nie sądzę, żebyś nawet ty zauważyła wszystkie.
— Jest źle, ale do jakiego stopnia?
— Cóż, cholernie. — Zastanowił się nad tym przez chwilę, układając myśli. — Dobra, zwiększenie przyrostu populacji w sposób naturalny wymaga wielu czynników. Po pierwsze, trzeba wrócić do naturalnego sposobu rodzenia dzieci, i żadnej antykoncepcji.
— Och — wydobyła z siebie Sheida, spuszczając oczy. — Nie wydaje mi się!
— Co więcej, trzeba, by kobiety były w większym czy mniejszym stopniu „posiadane” przez mężczyzn, bo inaczej po jednym czy po dwójce dzieci większość kobiet zdecyduje, że nie chce przechodzić przez to jeszcze raz!
— A co z warunkowaniem społecznym? — Zajmę pozycję adwokata diabła.
— Zasadniczo do szerszej użyteczności wymaga religii. — Edmund wzruszył ramionami. — Rzecz jednak w tym, że techniczne i ekonomiczne warunki rozwoju populacji stoją w sprzeczności z postępem techniki. W historii zdarzały się okresy, kiedy ta zasada była naruszana, na pokolenie czy dwa, ale ogólnie rzecz biorąc w okresie wzrostu, o którym mówi Paul, trzeba do tego społeczeństwa funkcjonującego w warunkach przedindustrialnych. A to oznacza, że nie może być rozwoju technicznego.
— Specjalne grupy? — zasugerowała Sheida.
— Większość prawdziwego postępu wynika ze… środowiska, które wspiera rozwój. Jeśli wszystko, czym dysponujesz to chłopi pańszczyźniani i kilku czarodziejów techniki, to ci ostatni pracują w naukowej próżni. Tak więc Paul może uzyskać albo rozwój techniczny, albo wzrost populacji. W społeczeństwie postindustrialnym i postinformatycznym bardzo rzadko uzyskuje się oba. — Przerwał i zapatrzył się w zamyśleniu, lecz zaraz potrząsnął głową. — Właściwie nie istniało żadne społeczeństwo, które łączyłoby oba przez więcej niż jedno pokolenie. I istnieje… znikomo małe prawdopodobieństwo, żeby możliwe było osiągnięcie czegoś takiego w zadanych warunkach.
— Wyjaśnijmy to sobie, proszę — Sheida powiedziała ostrożnie. — Jesteś po mojej stronie?
— Och, tak — potwierdził Talbot. — Jeśli Paul planuje osiągnięcie sytuacji z centralnym planowaniem i zmuszanie ludzi do pracy, to trzeba go powstrzymać. Tak naprawdę nie ma pojęcia, co to oznacza.
— Więc co możemy zrobić? Edmundzie, jesteś chyba jedynym pozostałym na ziemi prawdziwym ekspertem w działaniach wojennych.
— Nie, po prostu jedynym, któremu ufasz — odpowiedział kowal. — Nie znam warunków. Broń?
— Nie, żadnej, a w każdym razie żadnych ostrzy — dodała po namyśle. — Ani broni miotającej, a środki wybuchowe przy obecnych ograniczeniach i tak nie zadziałają.
— Jeśli planują fizyczny atak na zebraniu Rady, musi istnieć jakiś sposób na skrzywdzenie was — zauważył. — Czy Paul szkolił się w walce wręcz? Zabicie człowieka gołymi rękami jest trudne.
— Nie. I mamy po swojej stronie Ungphakorna i Cantora — stwierdziła Sheida. — Postawiłabym na Cantora przeciw Chansie w dowolnej walce.
— Portowanie?
— Sala Rady jest zabezpieczona przed wejściem bez zgody kogokolwiek poza jej członkami. I nie jest dozwolone teleportowanie ani do, ani z sali. Nie mogą wezwać posiłków, ale my też nie.
— Trucizna?
— Sposób jej przeniesienia? — zapytała. — Nie mogą wnieść ze sobą środków miotających, nasze pola szybko wykryłyby trucizny kontaktowe czy w powietrzu, a żadne szkodliwe gatunki zwierząt nie zostałyby wpuszczone do środka.
— Trucizny bywają subtelne — zauważył Edmund. — Istnieją na przykład binarne, mogliby zażyć antidotum…
— No cóż, nie wypiję niczego, cokolwiek zaoferują — powiedziała z czarującym uśmiechem.
— Jesteś pewna swoich podejrzeń? — zapytał kowal.
— Studiuję ludzi od bardzo dawna — odparła Sheida. — Paul coś planuje. Coś dużego. Dostatecznie dużego, żebym według niego nie była w stanie mu się przeciwstawić. Nie potrafię sobie wyobrazić, co mogłoby to być oprócz przejęcia kontroli nad Radą i wszystkich Kluczy. Moja koalicja mnie popiera.
— No cóż, pokażę ci kilka sztuczek, jest też kilka rzeczy, które prawdopodobnie możesz wnieść do Sali Rady, a które nie zostaną uznane przez Matkę za niebezpieczne — powiedział. — Jednak poza tym niewiele mogę zrobić.
— Dziękuję. Sama rozmowa o tym bardzo mi pomogła. Cantor robi się… bardzo niedźwiedziowaty, a Ungphakorn tajemniczy. Ty po prostu przywołujesz logikę.
— Miałem więcej praktyki — wyjaśnił Talbot. — Zarówno w myśleniu na temat przemocy, jak i odnośnie ludzi próbujących mnie zabić. To przychodzi, gdy wyrastasz z chęci zostania bohaterem — dodał smutno.