ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

— Musimy zakończyć tę wojnę — oświadczył Paul, podnosząc wzrok znad raportu. — Musimy ją zakończyć. Natychmiast.

Paul zwołał pełne zebranie Rady Sojuszu Nowego Przeznaczenia w celu „przedyskutowania niektórych konsekwencji aktualnego konfliktu”. Celine wiedziała, że będzie kontrowersyjnie, gdy tylko przybyła, zastając Paula chodzącego tam i z powrotem po Sali Rady i dosłownie wyrywającego sobie włosy z głowy. Zawsze myślała, że to tylko takie wyrażenie.

— Czemu? — zdziwił się Chansa, patrząc przez salę na Demona. Czarna zbroja nie drgnęła nawet po tym oświadczeniu.

— Tyle śmierci! — krzyknął Paul, wskazując na projekcje. — W końcu udało nam się przeprowadzić spis ludności w kontrolowanych przez nas częściach Ropazji i tysiące, miliony ludzi umiera, albo już zginęło! To nie miała być wojna! Chodziło o zapobieżenie wymarciu rasy ludzkiej, nie spowodowanie tego!

— No i co z tego — warknęła Celine. — Przecież wygramy! Mam plany!

— Plan zawiódł! — warknął Paul. — Zmuszenie ich do rezygnacji było dobrym pomysłem, ale nie wobec groźby śmierci rasy ludzkiej!

— Prawdę mówiąc, Bowman, plan powiódł się znacznie lepiej, niż się spodziewałeś — zagrzmiał Demon.

— Co? — zapytał Paul, podejrzliwie przekrzywiając głowę. — Wyjaśnij to.

— Ja mogę, Paul — wtrąciła się Celine, jednym machnięciem ręki wymazując projekcje i przywołując nowe. — Przygotowałam raporty. Aktualnie populacja ziemi wynosi troszkę ponad jeden miliard. Zabrakło kontroli nad Siecią, zawiodło zasilanie, a różni członkowie Rady przejęli kontrolę nad obszarami historycznymi. Chansa we Fryce, Sheida w Norau, ty w Ropazji i tak dalej.

— I co? — głośno warknął przywódca Rady.

— Rzecz w tym, że przez pierwsze dwa miesiące umieralność będzie wysoka. Bardzo wysoka. Ale na każdym z tych obszarów, członkowie Rady, zgodnie ze swoimi przekonaniami, działają, by ocalić jak najwięcej ludzi.

— Wciąż mówimy o milionach śmierci! — krzyknął Paul.

— -Ale mówimy też o znacznie bardziej znaczącym zwiększeniu populacji — kontynuowała Celine, jakby nikt jej nie przeszkadzał. — Faktycznie musimy się liczyć prawie z podwojeniem populacji w ciągu dwóch lub trzech kolejnych pokoleń.

— Co? — Paul znieruchomiał. — Jak?

— Szczerze mówiąc, twój pierwotny plan prawdopodobnie by się nie powiódł — powiedziała Celine. — Jak długo istniałyby sztuczne sposoby replikacji i zarządzania reprodukcją, poziom przyrostu naturalnego pozostałby niski, niezależnie od tego, jak bardzo byś go promował. Kiedy jednak to wszystko zniknęło, przyrost naturalny musi bardzo mocno podskoczyć.

— O czym ty u diabła mówisz? — wykrzyknął Paul.

— Nanity zostały wyłączone — z uśmieszkiem wyjaśniła Celine. — A to oznacza, że włączyło się coś innego.


* * *

Rachel sprzątała dom, kiedy znalazła ją Daneh.

— Chodź, dziewczyno, czas zacząć twoją edukację — oznajmiła, chwytając torbę.

— Co masz na myśli? — Jej matka zachowywała się tego ranka inaczej. Rachel nie była w stanie tego zdefiniować, ale wydawało się, że zniknęła gdzieś część pochłaniającej ją rozpaczy. Niezależnie od przyczyn, cieszyła się.

— Powiedziałaś, że chcesz zostać lekarką — wyjaśniła Daneh, kierując się do drzwi. — Bethan Raeburn dostała wewnętrznego krwotoku. To wszystko, co wiem.

— No chodź.

Tom Raeburn czekał przed domem z dwoma osiodłanymi końmi i wyglądał na bardzo zmartwionego.

— Co możesz mi powiedzieć? — zapytała Daneh, wsiadając na konia.

— Niewiele. Mama nagle zupełnie bez powodu zaczęła krwawić. Z… no, z dołu.

— Z odbytu? — dopytywała się Daneh. — Są różne powody, dla których może dojść do czegoś takiego, ale żaden z nich nie zagraża życiu. — Zaczęli już cwałować w dół wzgórza, nie trzymając się drogi, tylko jadąc na przełaj wokół miasta.

— Nie z… odbytu. — wyjaśnił Tom. — Z… drugiej strony. Przepraszam, jeśli wyrażam się niejasno, ale to moja matka, rozumiecie?

— Dobrze — odpowiedziała Daneh. Wytężała mózg, usiłując wymyślić, co mogło być nie tak i coś nie dawało jej spokoju. Ale w tej chwili jedyne, co przychodziło jej do głowy to jakaś wewnętrzna rana. — Czy upadła? Została uderzona?

— Nic o tym nie wiem — odparł Tom.

Daneh utrzymała tempo, aż dotarli do farmy, po czym pospiesznie pognała do środka z Rachel trzymającą się tuż za nią.

Weszły na piętro, gdzie przed drzwiami sypialni, załamując ręce, stał Myron.

— Dzięki Bogu, że tu jesteś, Daneh — przywitał ją. — Ja… ona… nie potrafię tego znieść. Proszę, pomóż jej!

— Zobaczę, co mogę zrobić, Myron — odpowiedziała Daneh, obawiając się, że tak naprawdę nie będzie w stanie wiele zrobić. Bez nanitów była praktycznie bezradna. Znała zasady działania ludzkiego ciała, ale naprawienie go wymagało narzędzi, którymi już nie dysponowała.

Wewnątrz zastała leżącą w łóżku Bethan, najwyraźniej nagą, zwiniętą w zbolały kłębek na boku i owiniętą prześcieradłem.

— Jak się czujesz, Beth? — zapytała, ściągając osłonę. Między udami kobieta ściskała kłąb szmat, poplamionych na czerwono. Z jej nogi ściekała wąska strużka na łóżko. Wszystko to wyglądało, jakby wyleciało z niej przynajmniej koło litra krwi.

— Daneh — jęknęła bezradnie Bethan. — Nie wiem, co się dzieje.

— Spokojnie. — Daneh, ujęła jej rękę w nadgarstku. Pamiętała prostą metodę sprawdzania pulsu, ale nie miała możliwości zmierzenia czasu. Jednak puls kobiety wydawał się być równomierny, silny i trochę tylko przyspieszony, ale to mogło wynikać ze zrozumiałego strachu. — Jakie masz symptomy poza krwawieniem? — zapytała, obmacując kark i twarz kobiety. Żadnych śladów gorączki i choć była trochę blada, nie wydawała się znajdować w szoku.

— Nic — odpowiedziała Bethan. — Byłam ostatnio trochę… zrzędliwa, a potem, wczoraj, rozbolał mnie brzuch. A dzisiaj po prostu zaczęłam krwawić!

— Żadnych wstrząsów? — dopytywała się Daneh. — Przepraszam, że o to pytam, ale nikt cię nie uderzył, prawda?

— Nie! — praktycznie krzyknęła Bethan. — Przepraszam, przepraszam. Jak już mówiłam, jestem rozdrażniona. To ja miałam ochotę uderzyć ich, nie odwrotnie!

— Nie wygląda na to, żeby był jakiś powód — powiedziała z rozpaczą Daneh. — Nawet nie mogę tego zaszyć. I nie mogę się dostać do środka, żeby zobaczyć, co krwawi! — Wiedziała, że nie powinna okazywać niepewności przed pacjentem, ale pierwszy raz musiała sobie radzić z czymś takim. — Żadnych narzędzi, żadnej diagnostyki. Argh! Muszę pomyśleć. — Przyjrzała się kobiecie i znów zmierzyła jej puls. Wciąż silny. — Bethan, cokolwiek się dzieje, nie widać żadnych innych objawów. Nie wyglądasz na… uszkodzoną z powodu krwawienia. Niech no pomyślę.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, przypominając sobie anatomię żeńskiego układu rozrodczego. Najwyraźniej coś się mocno zepsuło. Szyjka macicy, macica, jajowody, jajniki… Coś sfiksowało. Nie zwracała zbyt wielkiej uwagi na ten układ od czasów szkoły medycznej, po prostu był, równie bezużyteczny jak wyrostek robaczkowy, którego większość ludzi nawet już nie miała. Przy rozmnażaniu z zastosowaniem replikatorów macicznych wszystko to zostało wyprowadzone na zewnątrz ciała kobiety, Bogu dzięki i… O Mój Boże!

Znieruchomiała z twarzą w dłoniach, oślepiona własną głupotą. Ale nie była jedyną osobą, która przeoczyła oczywiste.

— Bethan, czy wasze krowy rozmnażają się naturalnie, czy dorastają w replikatorach? — zapytała.

— Rozmnażają się naturalnie. Próbujemy… Och!

— I czy kiedykolwiek krwawią? Samice?

— Tak, po owulacji — wyjaśniła Bethan przerażonym głosem.

— Jak często?

— Mniej więcej co sześć miesięcy. Ale ludzie…

— Kobiety przechodzą owulację co miesiąc! — zawyła Daneh. — Przekleństwo! Cholera, wiedziałam, że to coś znanego!

— To naturalne? — zapytała Bethan. — To powinno się dziać?

— Raz w miesiącu — oznajmiła Daneh, wreszcie przypominając sobie wszystko. — Co dwadzieścia osiem dni.

— Jak długo?

— Nie wiem… tydzień?

— O mój Boże!

— Mamo, a co ze mną? — spytała nerwowo Rachel.

— Ty, ja, my wszystkie — skonstatowała Daneh.

— Kiedy się to zacznie?

— Wkrótce. Bethan jest pierwsza. Przypuszczam, że jeszcze przed wieczorem pojawią się następne. Pola nanitowe wyłączały owulację i równocześnie wypuszczały do obiegu hormony zastępujące te produkowane naturalnie w trakcie cyklu. Teraz znów będziemy niewolnicami tego diabelnego przekleństwa!

— To ohydne — oznajmiła Rachel. — Ja tak nie będę!

— Nie masz wyboru — odparła Daneh, myśląc gorączkowo. — Kiedyś mieli sposoby na… powstrzymanie upływu. Pojęcia, stare pojęcia. Na szmatę. Ujeżdżanie bawełnianego kuca.

— Gdzie ja to już słyszałam? — spytała Bethan.

— Znajdziesz to w literaturze dawnych epok. Daneh zaczęła wymieniać: — King, Moore, Hiaasen…

— Ach, mistrzowie. — Bethan uśmiechnęła się słabo.

— Nie wiem, czego używali, ale lepiej o czymś pomyślmy. I to szybko. Albo w całym mieście zapanuje piekielny bałagan.

— Nie umieram — uśmiechnęła się Bethan radośnie.

— Nie, przechodzisz absolutnie normalny cykl miesięczny, który przeżyły niezliczone kobiety przez całe eony — odparła uszczypliwie Daneh. — Ale wiąże się z tym też dobra wiadomość.

— Och? — niepewnie spytała Bethan.

— Tak, to oznacza, że jesteś teraz równie płodna, jak twoje krowy. Ile jeszcze dzieci planujesz?


* * *

Trzy dni odpoczynku zostały skrócone przez rozpoczęcie klas zapoznawczych i już drugiego dnia po przybyciu do Raven’s Mill Herzer znalazł się w mieszanej grupie kobiet i mężczyzn oczyszczających teren wzdłuż rzeki Shenan, po drugiej stronie w stosunku do Raven’s Mill.

Praca była potwornie ciężka. Większość drzew w okolicy pochodziła ze starego wtórnego odrostu. Oznaczało to, że choć obszar ten kiedyś został oczyszczony, znajdując się faktycznie na peryferiach potężnego megalopolis — które rozciągało się na całe wybrzeże — budynki i inne struktury już dawno się poddały, ustępując miejsca wielu pokoleniom lasu.

Herzer nie znał nazw drzew i właściwie go to nie obchodziło. Stanowiły po prostu okropne, rosnące rzeczy, które należało atakować za pomocą topora i piły. Podejrzewał, że biorąc pod uwagę swoją przyjaźń z Bast, powinien wykazywać więcej zrozumienia. W końcu widziała, jak drzewa te wyrastają z nasion, żołędzi czy czegokolwiek, i kochała je jak dzieci. Ale trudno było żywić ciepłe uczucia wobec drzew, kiedy ręce spływały krwią z odcisków.

Zgodnie z grafikiem odrabiał swoje tury przy dwóch posiadanych przez grupę piłach poprzecznicach i było to bardzo ciężkie. Ruch wymagał zaangażowania mięśni, z których posiadania nawet nie zdawał sobie dotąd sprawy, i po pierwszej godzinie przeżywał prawie agonię. Efektywne zastosowanie piły wymagało odpowiedniej pozycji i ruchów przypuszczalnie dla doświadczonego użytkownika tego typu urządzenia stosunkowo łatwych. Stosunkowo. Przesuwanie piły w przód i w tył, godzina za godziną, nigdy nie mogło być opisane jako łatwe. A do tego dochodziła jeszcze kwestia współpracy. Prawie niemożliwe było stwierdzenie, czy osoba na drugim końcu piły pracowała równie ciężko, i aż kusiło założenie, że faktycznie udawała tylko wysiłek, zwłaszcza przy niektórych z bardziej opornych drzew.

Już rankiem pierwszego dnia Herzer zauważył, że nie wszyscy pracowali równo. W grupie znajdowało się dziesięciu mężczyzn i pięć kobiet, w większości młodszych niż on i Mike. Herzer, Mike i parę innych osób, kobiet i mężczyzn, rzucili się na pracę z całą energią i entuzjazmem, na jaki było ich stać. Mike zdawał się wykazywać szczerą chęć poznania szczegółów tego zajęcia, podczas gdy Herzer po prostu zawzięcie odmawiał dania z siebie mniej, niż mógł.

Jednak większość pozostałych znalazła się tu po prostu, by dostać żetony żywnościowe. Pierwszego dnia było trochę marudzenia odnośnie „pracy niewolniczej”, zwłaszcza gdy dowiedzieli się, jak będą pracować, ale zalążki buntu zostały szybko stłumione przez nadzorcę grupy oczyszczającej teren, rekreacjonistę o nazwisku Jody Dorsett.

Dorsett stanął z rękami na biodrach przed grupą „uczniów”, którzy po prostu upuścili trzymane w rękach topory. Spojrzał na nich zimnymi, niebieskimi oczami.

— Możecie je podnieść i zacząć pracować albo zrezygnować. Mnie jest wszystko jedno. I jeśli nie będziecie pracować tak ciężko, jak moim zdaniem powinniście, mogę zatrzymać wasze racje. Więc nie myślcie, że możecie po prostu podnieść topory i raz na jakiś czas klepnąć drzewo. Widziałem wszystkie sztuczki i jeśli zobaczę coś takiego w waszym wykonaniu, zostaniecie wyrzuceni z programu.

Tak więc symulanci niechętnie wrócili do pracy, a Herzer i kilku innych rzucili się na przydzielone im zadania.

Dla Herzera i Mike’a zaczęło się od poprzecznicy. Celem było przewrócenie drzewa w określonym kierunku tak, żeby można je było łatwiej obrobić i zabrać, ale drzewa nie zawsze chciały iść na współpracę. Prawdę mówiąc, wydawały się zdeterminowane tego nie robić.

Herzer razem z drugim mężczyzną, którego imienia nie dosłyszał, zaczął ścinać niewielkie, ale bardzo twarde drzewo. Do przerżnięcia mieli zaledwie około dwóch trzecich metra, ale zajęło im to prawie godzinę. Najpierw nacięli z jednej strony ukośną szczelinę, po czym wbili w nią drewniane kliny. Po dokonaniu tego nacięli drugą stronę toporem i zaczęli ciąć piłą. Ostrze zgięło się raz czy dwa, w związku z czym trzeba było luzować kliny po rozpychającej stronie i wciskać je od strony ciętej. W końcu, choć myśleli, że nigdy już nie uda im się obalić tego drzewa, przewróciło się, ale w niewłaściwą stronę. Z początku wydawało się, że wszystko idzie, jak należy, ale potem rozcięcie u podstawy pękło i drzewo obróciło się, częściowo pod wpływem dość silnego wiatru, i skierowało się prosto na Herzera.

Tylko szybki krzyk nadzorcy, uważnie obserwującego swoich młodych podopiecznych, sprawił, że chłopak uniknął zmiażdżenia. I tak lewie udało mu się odskoczyć z drogi pnia i został solidnie uderzony przez jedną z mniejszych gałęzi.

Jedynym komentarzem Jody’ego było warknięcie z powodu wykrzywienia i prawie złamania ostrza piły pod pniem. Gdy tylko udało sieje uwolnić i wyprostować, wysłał Herzera i jego nowego partnera do ścięcia większego drzewa, z pniem o średnicy prawie dwóch metrów, z powykręcanymi gałęziami szeroko rozpościerającymi się na wszystkie strony. Herzer zajęczał ze zmęczenia, ale zabrał się do pracy bez dalszych komentarzy.

A niemal natychmiast pojawiły się pęcherze. W przeciwieństwie do większości miał stwardniałą skórę na dłoniach, ale stwardnienia pochodziły z miecza i łuku, zupełnie nie pasując do topora i piły. Tak więc bardzo szybko jego dłonie napęczniały bąblami, które równie szybko popękały w nieustającym tarciu.

Tym razem Herzer znalazł się w parze z mężczyzną o nazwisku Earaon Brooke. Był on jednym z krótkotrwałych buntowników i zgodnie z jego wcześniejszym zachowaniem Herzer był pewien, że nie robił wiele więcej niż opieranie się na końcu piły. Herzer musiał praktycznie przepychać ją przez każde cięcie, zamiast po prostu poruszać się z nią i może dociskać trochę dodatkowo. A kiedy ciągnął, odczuwał większy opór niż jego zdaniem powinien, prawie sprawiało to wrażenie, jakby mężczyzna opierał się na niej i pozwalał się Herzerowi ciągnąć.

Chłopak wytrzymał to przez około dziesięć minut, co ledwie pozwoliło im naciąć skraj potężnego pnia, po czym stwierdził, że ma dość. Puścił swój koniec piły po zakończeniu ciągnięcia i podszedł do swego towarzysza.

Earnon był wysoki i dobrze wyglądał, ale miał najbardziej rozbiegane oczy, jakie Herzer kiedykolwiek widział. Jednak był przynajmniej o dobrą dekadę starszy od niego i Herzer bardzo starał się nie dać się tym zastraszyć.

— Słuchaj, nie wykonujesz swojej części pracy — spokojnie powiedział Herzer. — Nigdy nie skończymy ścinać tego drzewa, jeśli się trochę do tego nie przyłożysz.

Ja nad tym pracuję — oświadczył Earnon, robiąc krok do przodu i warcząc na chłopca. — Jeśli ktoś się tu nie przykłada, to ty, chłopcze. I nie obwiniaj mnie, jeśli się boisz, że to coś znów na ciebie spadnie. Tamto nie ja zawaliłem, tylko ty.

— O czym ty u diabła mówisz? — Herzer cofnął się. — Nie obijam się, ty właśnie to robisz!

— Niech mnie diabli, jeśli tak! — Earnon krzyknął i mocno pchnął Herzera w klatkę piersiową tak, że ten zatoczył się do tyłu.

— Hejże — wtrącił się Jody, podchodząc od tyłu do Herzera i chwytając go za ramiona, gdy ten zbierał się do skoku. — Nie! Żadnych walk! Herzer, Earnon, obaj nie dostaniecie obiadu!

— Co? — powiedział Herzer, rzucając się w jego ramionach. — Próbowałem tylko zmusić go do jakiejkolwiek pracy!

— Ten chłopak nie robi nic, tylko zwisa ze swojego końca piły — praworządnym tonem oznajmił Earnon, krzyżując ręce na piersiach. — Potem przyszedł tu i oskarżył mnie, że nie pracuję. Nie zamierzam tego tolerować. I nie możesz mi odebrać posiłku za bronienie swoich praw!

— Mogę cię ukarać, jeśli tylko źle na mnie spojrzysz, Brooke — groźnie rzekł Jody. — I gdybym miał zgadywać, kto tu robi kłopoty, to raczej nie byłby to Herzer. Ale obaj zostaniecie ukarani za walkę. Teraz możecie albo stąd uciekać, albo wracać do pracy. Tak naprawdę nie dbam o to, co wybierzecie.

— Zamierzasz się opanować? — Jody zapytał Herzera, uwalniając go.

— Tak — powiedział chłopak, potrząsając głową i odrywając poszarpaną skórę z pęcherzy. Minęła dopiero połowa ranka, a już był piekielnie głodny. Ominięcie obiadu będzie bolesne. — Aleja tego nie zacząłem.

— Jeśli masz problem, przychodzisz do mnie — oznajmił Jody. — Nie zaczynasz walki.

— Próbowałem tylko…

— Nie wywołujesz walki. — Jody zmarszczył się groźnie. — Przychodzisz do mnie.

— Dobrze, przychodzę do pana — cicho odparł Herzer, odwracając się w stronę szefa. — Nie dbam o to, do czego mnie pan zagoni, ale nie zamierzam ścinać tego cholernie wielkiego drzewa z tym bezużytecznym dupkiem.

— Do diabła z tobą, gnojku — wrzasnął Earnon, rzucając się na niego.

— Dość tego! — krzyknął Jody, wchodząc między nich. — Uważaj, co mówisz, Herzer. Dobra, jeśli nie potraficie pracować razem, w porządku. — Rozejrzał się wokoło i potrząsnął głową, widząc, że zamarła wszelka praca w grupie. — Czy to wygląda na uliczne przedstawienie? — krzyknął. — Co wy jesteście, banda minstreli, żeby siedzieć cały dzień na tyłkach? Wracać do pracy! — Potem machnął na jednego z mężczyzn. — Tempie, chodź tutaj.

Odczekał, aż młody mężczyzna podszedł i skinął na Herzera.

— Jeśli nie potrafisz pracować w parze, idź ścinać konary.

Potrafię pracować w parze… — gorąco zaczął Herzer.

— Idź — nakazał Jody, wskazując na upuszczony przez Tempiego topór.

Herzer już bez słowa podszedł do topora i zabrał się za odrąbywanie opuszczonego przez chłopaka konara.

Topór miał szeroką i zaokrągloną głowicę zamocowaną na okrągłym trzonku. Zaprojektowano go bardziej jak topór bojowy niż narzędzie do rąbania drewna, ale został dostatecznie naostrzony i każde z wściekłych uderzeń Herzera odłupywało kawałek gałęzi. Drzewo, którym się zajmował, było takiej samej wielkości co pozostałe, ale zamiast szeroko rozpostartych gałęzi, miało je dość krótkie i gęste. Mimo wszystko u podstawy były grube i wymagały sporej dawki rąbania. I Herzer bardzo się z tego cieszył, ponieważ dało mu to możliwość spalenia swojej wściekłości na niesprawiedliwość świata. Nie potrafiąc pozbyć się gniewu, umieszczał cios za ciosem w gałęzi, aż odrywała się od pnia, po czym natychmiast zabierał się do następnej. W miarę jak pracował, rytm uderzeń i fizyczne zmęczenie ciężkim wysiłkiem w narzuconym sobie tempie spalały gniew i stopniowo zaczął odzyskiwać równowagę i myśleć trzeźwo o incydencie, zamiast tylko wściekać się na niesprawiedliwość wyroku.

— Musisz trochę zwolnić, bo się zabijesz — powiedziała Courtney, podchodząc do niego od tyłu.

Kiedy to mówiła, topór odbił się bokiem i o milimetry minął jego nogę, więc ustawił go z powrotem na linii i odłożył, dysząc.

— Masz rację — przyznał, odwracając się.

Niektóre z kobiet zaczęły pomagać przy ścinaniu, ale większa masa mięśniowa mężczyzn szybko udowodniła, że potrafili robić to szybciej i dłużej. Z drugiej strony dwie kobiety wciąż pracowały, jakby chcąc dowieść, że były tak samo dobre albo i lepsze niż którykolwiek z mężczyzn. Jedną z nich była Deann Allen, która na wszystko rzucała się z taką furią, jak Herzer na drzewo, a drugą Karlyn Karakas, która musiała przejść jakieś poważne przeróbki ciała, miała ponad dwa metry wzrostu i budowę jak mężczyzna kulturysta. Deann była znacznie mniejsza, ale bardziej agresywna w pracy, wydawało się, że jest potężnie przewrażliwiona na tym punkcie, a ponieważ ociosywała gałęzie równie dobrze, jak którykolwiek z mężczyzn, Jody nawet nie próbował sugerować, żeby to zostawiła.

Pozostałe trzy kobiety: Courtney, Nergui Slovag i Hsu Shilan wzięły na siebie lżejsze obowiązki. Odciągały na bok odrąbane gałęzie i zbierały je na stos, przynosiły narzędzia, wciskały kliny i roznosiły wodę.

Dlatego właśnie Courtney podała mu gliniany kubek w połowie napełniony wodą.

Potrząsnął głową, wypił wodę i zapatrzył się na kubek. Był kiepsko wykonany i widać było na nim odciski palców utrwalone we wnętrzu przez wypalanie. Jego brzeg już był pęknięty i lekko przeciekał, tak więc trzymającą go dłoń zwilżała sącząca się woda.

Dokładnie w tej chwili dotarła do niego rzeczywistość i przez chwilę myślał, że się załamie i zacznie płakać. Naprawdę tu był i musiał pracować albo głodować. I nigdy, przenigdy już nie wróci. Nagle, desperacko zapragnął zobaczyć swoją małą chatkę w lesie. Nigdy nie była dla niego niczym więcej niż tylko miejscem, gdzie spał i trzymał kilka cennych rzeczy. Ale zapragnął położyć się w swoim łóżku i żeby dżinn przyniósł mu szklankę piwa i duży stek. Chciał, żeby to wszystko okazało się tylko dziwnym snem i żeby się skończyło.

— Wyglądasz, jakby ktoś zabił ci psa — zauważyła Courtney. — Ta woda jest aż taka zła?

— Nie. — Herzer spróbował nie pociągać nosem. — Nie. Po prostu… właśnie nagle uświadomiłem sobie, że to wszystko. Że to właśnie będę robił przez resztę życia!

— No cóż, miejmy nadzieję, że nie to — radośnie odpowiedziała Courtney, potem poważnie kiwnęła głową. — Ale… tak.

— Ja tylko… — Herzer przerwał i potrząsnął głową. — Nieważne. Dzięki za wodę.

— PRZERWA OBIADOWA! — zawołał Jody, uderzając o siebie dwoma kawałkami metalu. Machnął w stronę Herzera. — Możesz sobie zrobić przerwę na czas obiadu.

— Czemu? — zapytał Herzer, wzruszając ramionami i podnosząc z powrotem topór. — Będę dalej pracował.

Jody przyglądał mu się przez chwilę z enigmatycznym wyrazem twarzy, potem kiwnął głową i skierował się do kotła dymiącego nad ogniskiem.

— To niesprawiedliwe — żywo zaprotestowała Courtney. — Nie ty to zacząłeś.

— Wiem. — Herzer splunął na dłonie i rozprowadził ślinę po krwawiących pęcherzach. — Ale wydaje mi się, że chyba to rozumiem.


— Co, stwierdzenie, że nie możesz jeść! Bo narzekałeś na tego bezużytecznego dupka? — zapytał Mike, podchodząc.

— Z powodu tego, jak chciałem to załatwić — odpowiedział Herzer, wyprowadzając pierwsze uderzenie w następną gałąź. — Nikt z nas nigdy nie musiał pracować, żeby żyć. Musimy się nauczyć jak. Również, jak pracować w grupie. Jody ma ciężkie zadanie i jedyny sposób, w jaki może je wypełnić, to być ostrym.

— Cóż, wkurzył dzisiaj sporo ludzi — podchwyciła Courtney, patrząc w stronę miejsca, gdzie na nadzorcę gromy ciskał Earnon. Było jasne, że mężczyzna nie potrafił uwierzyć, że nie dostanie posiłku.

— Wiem, Earnon już zaskarbił sobie przyjaciół. — Herzer pokiwał głową.

— Och, to nie to — zaprotestowała dziewczyna. — Przypuszczam, że kilku z nich nie podoba się to z jego powodu. Ale większość z nas jest wkurzona, że ty się w to dostałeś. To Earnon jest problemem, nie ty.

— Och — powiedział Herzer. — Och. Dzięki.

— Musimy iść zjeść — stwierdził Mike, ujmując Courtney za ramię. — Herzer, możemy ci trochę zostawić…

— Jeśli Jody się dowie, pewnie ukarze i was oboje — odmówił Herzer, potrząsając głową. — Idźcie jeść.

Загрузка...