ROZDZIAŁ SZÓSTY

Koń Herzera poruszył się pod nim, niecierpliwie tańcząc na boki, najwyraźniej bardziej od pana palił się do bitwy.

Herzer poklepał go po grzywie ręką, w której trzymał wodze, drugą poprawiając lancę.

— Spokój, Calaban — powiedział nieobecnym głosem. Z grzbietu góry północny wiatr przynosił zapach dymu z ognisk i mniej przyjemne aromaty obozu orków, któremu przyglądał się z lasu pod kątem możliwości obrony. Istniała szansa, że go zauważono, a jednak nikt nie wybiegł, żeby zaatakować. Znaczyło to, że albo jest ich mało, albo — jak na orków — odział jest niezwykle dobrze dowodzony. Pierwsza ewentualność byłaby oczywiście wspaniała, ale druga wydawała się znacznie bardziej prawdopodobna. Oddział, który najechał lokalne miasta był spory, grupa atakująca Shawton liczyła przynajmniej dwadzieścia stworzeń. Zakładając, że jedna czwarta tej liczby została w obozie w charakterze strażników, oznaczało to przynajmniej dwudziestu pięciu obrońców. I nie wyjechali na rajd już cały dzień. To oznaczało, że się bunkrują.

Główne wejście, z umieszczoną na szczycie strzeżoną bramą, prowadziło krótkim wąwozem od południa. Druga brama została usytuowana od zachodu, jednak dochodziło się do niej wąską i stromą serpentyną. Zdobycie jej samotnie raczej nie wchodziło w grę. Podobnie jak wspinaczka na klif nad obozem Herzer nie miał do tego sprzętu, a gdyby doszło do walki w obozie, do przeżycia potrzebował swojej zbroi.

Bitwa była równocześnie i rzeczywista, i nieprawdziwa. Obszar był prawdziwy — niezamieszkany rejon pomocnej Norau niezbyt daleko od jego domu. Obóz, palisady i oczyszczony teren wokół nich zostały stworzone dla niego jako element gry „wzbogaconej rzeczywistości”, w której uczestniczył. Koń, orkowie i inni obrońcy, jeśli jacyś istnieli, wszystko to stanowiło produkt nanitów i pól energetycznych. Dosiadany przez niego koń był prawie rzeczywisty, ale nie miał indywidualności prawdziwych zwierząt. Jednak zbliżał się do rzeczywistości maksymalnie, jak było to możliwe przy ograniczonym budżecie Herzera. Znacznie taniej byłoby zbudować pałac na szczycie góry, niż stworzyć to pole bitwy. Ale każdy ma własne priorytety.

Pamiętał o swoim zasadniczym celu — uwolnieniu więźnia, ale wciąż nie był pewien, jak ma to zrobić. Realistycznie rzecz biorąc, gdyby potrafił zmusić wrogów do wyjścia w pole, był w stanie poradzić sobie z dwudziestoma orkami. Jego przeciwnicy byli silni i szybcy, ale stosunkowo niezdarni i kiepsko walczyli. Nawet w płytach i kolczudze powinien być w stanie ich wymanewrować, a jego zbroja stanowiła dostateczną osłonę przeciw większości ich broni.

Przez chwilę stukał palcami po lancy, potem umieścił ją w uchwycie i sięgnął do tyłu, by odwiązać juki. Gdyby orkowie go zabili, umożliwiłby im w ten sposób zrabowanie większości swego ziemskiego dobytku. Z drugiej strony w takiej sytuacji i tak by go nie potrzebował. Lina do wspinaczki i latarnie w tej wyprawie nie okazały się przydatne. Uwolniony od masy sprzętu Calaban będzie wstanie nieść go stosunkowo swobodnie pomimo wagi zbroi, broni i całkiem sporej masy ciała jeźdźca.

Przez chwilę zastanawiał się nad bronią, potem zatrzymał lancę, topór i miecz, rzucając łuk obok tobołka. Potrzebował wszystkich trzech zatrzymanych broni, choć niesienie ich było niewygodne. Umieścił miecz i topór przy siodle i wyciągnął z powrotem z uchwytu lancę.

— Dobra, Calaban, dajmy im to, na co zasługują — powiedział, szturchając konia kolanami i chwytając tarczę.

Kłusem wyjechał na łąkę przed obozem i zatrzymał się tuż przed płytkim strumieniem. Przez większość długości strumień miał strome brzegi i był stosunkowo głęboki, przynajmniej do pasa. Niełatwo było go przekroczyć pieszo, a na koniu było to całkiem niemożliwe, jednak wprost przed bramą do obozu, przy wąskim brodzie, brzegi zostały rozkopane. Wciąż z obu stron było dość stromo i mógł się tam zmieścić tylko jeden jeździec naraz, jednak tam właśnie musiał przejść przez wodę.

Teraz widział już głowy orków wystające nad bramą, jednak wciąż żaden z nich nie kwapił się do wyjścia. Bardzo dobrze.

— Orkowie! Orkowie z obozu! Przyszedłem wysłać wasze dusze do piekła!

— Odejdź stąd! Nie mamy nic dla ciebie i żyjemy z ludźmi w pokoju! — za skrzeczał w odpowiedzi zgrzytliwy głos.

— Najechaliście na miasta Evard, Korln i Shawton. Wiem, ponieważ śledziłem was aż do tej kryjówki! Porwaliście dla okupu córkę earla Shawton! Oddajcie mi ją całą i zdrową, a oszczędzę was!

Wywołało to jedynie szydercze gwizdy z przeciwnej strony palisady, ale tak też było dobrze. Znaczyło to, że mogą wyjść na zewnątrz i walczyć z nim na otwartym terenie.

— Odejdź, człowieku na koniu! Nie możesz nas pokonać, bo jesteśmy klanem Krwawej Ręki i nigdy nas nie pokonano!

— Wszystko ma swój pierwszy raz, wy niewydarzone gobliny. Czy to prawda, że stworzono was, łącząc świnie z małpami?

Gwizdy po drugiej stronie palisady przybrały na sile, ale wciąż nikt nie wychodził.

— Orkowie byli pierwszymi ludźmi! — zaskrzeczał głos w odpowiedzi. — Byli przed elfami i ludźmi! To wy jesteście bękartami małp i świń, ty… ty…

— Nie, powiedz mi szczerze. Czy to prawda, że twoja matka była dziwką w portowym burdelu, która była tak brzydka, że nikt nie chciał jej zapłacić? Więc zrobiła to z potworem z czarnej laguny, kiedy się spił? I tak zostałeś poczęty, czarna, obrzydliwa paskuda, przed którą uciekają z przerażeniem twoi przyjaciele wśród orków, jedynego ludu, który cię przyjął?

— Ja… ja… aaaarrrrgh!

— Brama u szczytu wąwozu otwarła się na zewnątrz, wypuszczając chmarę orków, prowadzoną przez masywnego i wysokiego trolla.

— O cholera — wymamrotał Herzer, próbując wyczuć dobry moment do rozpoczęcia szarży. Na szczęście troll szybko zostawiał orki w tyle. W końcu Herzer nachylił się do przodu i uderzeniem pięt pchnął konia w ruch. — Pędź, Calaban! Naprzód!

Umieścił lancę pod pachą i zrównoważył jej masę, celując tak, by uderzyć trolla w środek piersi. Potężne stworzenie zdawało się nie zwracać na nic uwagi i nie wyglądało, jakby chciało osłonić się przed ciosem skupione na schwytaniu w łapy swojego dręczyciela. Dzięki temu Herzer był w stanie w ostatniej chwili zaprzeć się na broni i z pełnym impetem uderzyć nią w cel. Wstrząs rzucił jeźdźca w tył i wcisnął w wysoki łęk siodła i prawie zatrzymał Calabana, ale troll został śmiertelnie raniony. Stworzenie ryknęło, gdy lanca wystrzeliła z jego pleców w fontannie czerwonej krwi, chwyciło za drzewce i padając, machnęło nim potężnie na bok.

Herzer zaczynał wyciągać swój miecz, lecz w chwili, gdy klinga właśnie opuściła pochwę, został mocno uderzony w ramię, broń upadła na ziemię i mało brakowało, by podążył w jej ślady.

Po chwili zamiast miecza wyciągnął topór i kolanami pchnął Calabana bliżej do oszalałego z bólu stworzenia. Manewrując na pozycję, koń zaliczył uderzenie, lecz potem dwuręcznym zamachem Herzer ściął głowę trolla. Rumak wycofał się z gracją, gdy potężne cielsko padło na ziemię.

Orkowie docierający właśnie na pole bitwy zareagowali na to głośnym krzykiem strachu, ale nie zatrzymali się, szarżując naprzód gromadą. Było ich znacznie więcej niż dwadzieścia, ale Herzer był pewien, że zwycięży.

Cofnął Calabana, by uniknąć pierwszej fali orków, opuszczając przy tym topór i uderzając kilku napastników na brzegach. Do takiej walki naprawdę potrzebował swojego miecza lub lancy, topór miał krótkie stylisko i przeznaczony był do walki pieszej.

Grupa orków próbowała go obejść i zaatakować z tyłu, prawdopodobnie chcąc podciąć ścięgna Calabanowi, ale nie musiał się o to martwić. Gdy jeden z nich wyskoczył do przodu, wymachując swym krótkim mieczem, koń zamachnął się w tył obydwoma kopytami, zabijając stworzenie i rzucając nim na towarzyszy tak mocno, że kilku wywróciło się na ziemię.

Jednak ta krótka pauza wystarczyła, by pozostali zebrali się wokół, wymachując pokrytymi czarnym brudem mieczami i toporami, próbując schwytać wodze albo ściągnąć Herzera z siodła.

Herzer znów rzucił konia w bok, machając toporem po obu stronach, by oczyścić sobie drogę. W końcu od zbitej masy orków oderwała się grupa biegnąca wzdłuż strumienia. Pchnął Calabana naprzód, lecz poczuł, jak ten się chwieje, gdy ze szczytu wzgórza spadła nań salwa bełtów z kusz.

Zdając sobie sprawę, że koń nie będzie w stanie uczestniczyć w walce z powodu ran, zeskoczył z siodła i klepnął go w zad. W jego stronę poleciały kolejne strzały, ale był w stanie osłonić się przed nimi tarczą, biegnąc równocześnie w stronę przetrzebionej grupy orków.

Przeciwnicy znów na niego natarli, jednak było tam kilka niskich drzew, wierzb i topoli rosnących nad brzegiem strumienia, więc skoczył między nie, by rozproszyć szarżę. Na chwilę między drzewami zrobiło się naprawdę gorąco, gdy orkowie zaatakowali go z dwóch stron i musiał się zdrowo namachać bronią. Wrogowie nie pozostawali dłużni i poczuł ostre ukłucie w boku, gdzie czempion orków trafił potężnym uderzeniem bojowego młota. Jednak po chwili to czempion leżał u jego stóp w kałuży krwi, nie na odwrót. Wszystko więc było w porządku.

W końcu zdołał się wyrwać z otoczenia dzięki strumieniowi, przez który było mu się znacznie łatwiej przedostać niż orkom, jako że Herzerowi sięgał tylko do pasa, i skręcił na wschód, kierując się w stronę brodu. Orkowie ruszyli równolegle do niego drugim brzegiem, a potem spróbowali go wyprzedzić przy brodzie, ale dotarł tam pierwszy.

W wąskim podejściu do brodu po jego stronie rzeczki nie było szans, by mógł się tam zmieścić naraz więcej niż jeden, góra dwóch orków. Stał tam, broniąc się i rozłupując ich tarcze, gdy próbowały atakować. Z obozu wybiegło jeszcze kilku napastników, ale zabijał ich szybciej, niż mogli zebrać posiłki, rozcinając stosunkowo lekkim toporem ich zbroje, ramiona i głowy.

Wąska przeprawa została wkrótce zawalona ciałami i atakujący musieli przedzierać się przez sterty trupów. Okazjonalnie padali też na niego i musiał się cofać, unikając pchnięcia, więc wolno przesuwał się w stronę górnej krawędzi brzegu. Jednak niewielka liczba orków przybyłych z obozu zdała sobie sprawę, że nie była w stanie pokonać go w polu, więc z krzykiem odwróciła się i pobiegła z powrotem wąwozem do bramy, zamykając ją za sobą.

Po wycofaniu się przeciwnika opadła z niego furia bitewna, a jej miejsce zajął ból płynący z ran. Oprócz trafienia w bok, które — sądząc po objawach — najprawdopodobniej skończyło się złamanym żebrem, zauważył dość paskudne draśnięcie z tyłu prawej łydki. Kilka cali głębiej i nie byłby w stanie Posługiwać się tą nogą. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętał, kiedy do tego doszło.

Zagwizdał na Calabana i przeszedł przez usłany trupami bród na drugą stronę. Przy ciałach było zapewne trochę rzeczy wartych zabrania, ale to mogło poczekać.

Jego lanca chwilowo do niczego się nie nadawała, przynajmniej do czasu, aż będzie w stanie dostarczyć ją do dobrego zbrojmistrza albo znaleźć odpowiednie drzewko hikorowe. Zdecydowanie wolałby, żeby naprawił ją ktoś inny, zaraz po bitwie zamierzał skierować się do miasta i solidnie odpocząć.

Jego koń wyszedł z miejsca, w którym wcześniej zniknął i udało mu się odszukać miecz. Za pomocą szmat z jednej ze swoich sakw wytarł miecz i topór z krwi, a w końcu załadował je na konia razem z tarczą, która zaczynała mu już mocno ciążyć.

Potem zajął się ranami Calabana. Najpierw znieczulił je za pomocą dziwnej szarej maści, a następnie usunął z ciała konia haczykowate groty. To ostatnie okazało się dość trudne, ponieważ pomimo skutecznego zaaplikowania miejscowego znieczulenia wierzchowiec tańczył w miejscu z powodu dziwnego wrażenia przy wyciąganiu. Kiedy usunął w końcu bełty, zaaplikował na rany gojący balsam.

Teraz przyszła kolej na jego własne problemy. Był zmęczony i obolały, ale poza obandażowaniem rany na nodze, niewiele mógł z tym zrobić. Miał trochę siniaków i złamane żebro, ale to wymagało znacznie poważniejszych środków, niż te, którymi dysponował w polu. W końcu po hojnym nasmarowaniu balsamem rany na nodze obandażował ją i pracowicie naprawił w tym miejscu kolczugę. Cięcie wymierzone było w jego ścięgna, lecz nie okazało się dość mocne, by rozciąć szerzej gęsto splecioną kolczugę Alladona. Przynajmniej niewystarczająco, by wyrządzić większe szkody.

Po opatrzeniu ran wyjął z torby mały flakonik i przyjrzał mu się ostrożnie. Zawarły w nim środek miał bardzo nieprzyjemny smak, przesadnie słodki z goryczą, miał też ograniczone działanie. Jednak na pewien czas dodałby mu sił, na dość długo, by pokonać resztę orków. A jeśli jego czas działania wyczerpałby się, mógł zażyć następną porcję. Z każdą kolejną jednak okres działania stawał się coraz krótszy. Wkrótce będzie potrzebował prawdziwego odpoczynku.

W końcu z powrotem wziął broń i ruszył w stronę bramy obozu. Nie przywitały go żadne strzały, więc dotarł do podstawy wąwozu i krzyknął w stronę drewnianej palisady na szczycie.

— Wzywam was do uwolnienia córki earla Shawton. Jeśli to zrobicie, oszczędzę was. Jeśli nie, zabiję wszystkich wojowników i spalę wioskę, wyganiając wasze kobiety i dzieci na mróz. Weźcie to pod rozwagę!

— Odejdź! — nadeszła odpowiedź, już nie tak głośna i butna jak wcześniej. — Nigdy nie byliśmy w tym Shawton.

— To wasza ostatnia szansa! — krzyknął Herzer, wyciągając fiolkę ziołowego stymulanta.

— Odejdź!

— Głupie dranie — wymamrotał, wypijając duszkiem zawartość flakonika i od rzucając go przez ramię. Wyciągnął topór i uniósł go nad głową.

— Za Mithrasa i Alladale! — wrzasnął. Za jego plecami, z czystego nieba rozległ się grzmot. Fajnie.

Zaszarżował wąwozem, trzymając tarczę nad głową w przewidywaniu deszczu pocisków. Faktycznie, zdawało się, że każdy ork w obozie rzuca na niego kamienie, kawałki drewna, martwe koty i cokolwiek jeszcze się dało. Z wyjątkiem kilku sporawych głazów nic z tego nawet go nie spowolniło i szybko dotarł do bramy.

Najwyraźniej nad bramą umieszczono parapet, ale w przeciwieństwie do drogi wąwozem tylko kilku orków naraz mogło tam patrzeć na niego w dół, więc odsunął tarczę w tył i zamachnął się, trzymając topór obydwiema rękami. Bramę zrobiono z grubych pni połączonych linami i poprzeczkami, ale między belkami przeświecały wąskie szpary, więc uderzył przez nie w skobel po drugiej stronie. Po kilku dobrze wymierzonych ciosach był już w stanie rąbać bezpośrednio blokującą wrota sztabę i szybko wszedł w równomierny rytm pracy, bez problemu pokonując przeszkodę.

Gdy tylko blokada rozpadła się, opuścił topór i pchnął wrota, otwierając je na oścież, wyciągając miecz i stając do walki przeciw reszcie obrońców obozu.

Widział już córkę earla. Dziewczyna miała nie więcej niż szesnaście lat, gładką skórę i rude włosy, rozpuszczone teraz i opadające jej do talii. Była przywiązana do słupa na środku obozu, a w pobliżu zebrano drewno na ogień i wzniesiono rożen. Było jasne, że orkowie szykowali się do zjedzenia jej na kolację, kiedy pojawił się Herzer i przeszkodził w przygotowaniach. Przed ogniskiem stał szaman orków, rzucając w płomienie śmierdzące zioła i gorączkowo gestykulując.

Czekała go jeszcze jedna krwawa walka, ale skoro miał w dłoniach kawał dobrej, narlandzkiej stali prawie długości ramienia, orkowie nie mieli szans. Skoczył naprzód w największą ciżbę, rąbiąc na boki i parując ciosy mocno już wygniecioną tarczą. Kiedy jednak prawie pokonał już wszystkich obrońców, szaman wydał z siebie ostatni, głośny krzyk i z płomieni wyłoniła się przerażająca twarz demona wielkości człowieka. Cały pokryty był kolcami i przypominał trochę orka — Herzer tylko tyle zdołał zauważyć, gdy istota skoczyła w powietrze i walnęła w jego tarczę.

Zamachnął się mieczem i ciął demona przy ramieniu, ale mimo swojej jakości narlandzka stal równie dobrze mogła rąbnąć w kamień. Odbiła się ze Wstrząsem, który mocno odczuł w dłoni, a pięść demona wylądowała na jego piersi.

Cios rzucił go w powietrze i Herzer z trzaskiem wylądował na palisadzie. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się dzwonienia, gdy demon uderzył jeszcze raz.

Nagle rogowate palce zacisnęły się wokół jego chronionego kolczugą gardła i zaczęły ściskać. Walił mieczem w bok demona, ale nic to nie dawało. Świat wokół niego z wolna zaczął pokrywać się mgłą…


* * *

Szlag — wymamrotał Herzer, siadając na ziemi i rozglądając się po polu treningowym. Jego gardło wciąż czuło psychosomatycznie ucisk, ale VR zawsze dawała taki efekt. — Nienawidzę przegrywać.

Powinieneś był przeprowadzić rekonesans obozu — skomentował instruktor, podając mu dzban.

Herzer wziął wodę i napił się z wdzięcznością, po czym wstał z ziemi.

— Wiem o tym. Teraz. Ten demon był trochę nie fair.

— Życie jest nieuczciwe — odpowiedział awatar. Był to program bardzo wysokiej klasy, nie pełna SI, ale inteligentniejszy od większości standardowych systemów i dysponował olbrzymią masą przysłów i dowcipnych uwag, z której obficie czerpał. — Musisz być bardziej nieuczciwy. Co powinieneś był zrobić?

— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. — Herzer zamyślił się. — Nie pokonałbym demona. Nie samodzielnie.

A co z szamanem? — zapytał instruktor.

— Hmm… — Herzer przywołał schemat odbytej bitwy i skinął głową. — Nie dałbym rady przebić się przez orków, by zabić go, zanim zakończył przywołanie. Więc… zdjąć większość zbroi, wspiąć się na klif i przeprowadzić rozpoznanie. W ten sposób wiedziałbym też o trollu. Może spróbować zabić obu z większej odległości, także trochę orków. W końcu by wyszły, ale biłbym się z nimi, mając przewagę wysokości, nie odwrotnie. Ale najpierw powinienem pozbyć się szamana, bo w innym wypadku przywołałby demona i musiałbym z nim mimo wszystko walczyć.

— To właśnie szaman stanowił największe zagrożenie, choć z początku zdawało się, że to zwykła banda orków — powiedział instruktor. — O twojej porażce zadecydował brak odpowiedniego rozpoznania. Twój przeciwnik będzie próbował cię zwieść. Będzie starał się sprawiać wrażenie słabszego. Pamiętaj o tym. Znaj przeciwnika i znaj siebie. Jeśli będziesz miał tę wiedzę, wszystko inne stanie się jasne.

— Herzer, bawisz się w gry wojenne? — Nad ramieniem awatara pojawiła się głowa Dionysa. Awatar zdawał się jej nie zauważać.

— Właśnie skończyłem — odpowiedział chłopak, dopijając wodę.

— Robimy drobne przyjątko u Seana, będzie trochę zabawy — oznajmił olbrzym. — Może do nas dołączysz. — Zabrzmiało to jak rozkaz, nie propozycja.

Herzer był bardzo zmęczony, jeśli nie fizycznie, to przynajmniej psychicznie, ale nie chciał utracić łask Dionysa.

— Daj mi się tylko trochę pozbierać — poprosił. — Będę za kilka minut.

— Świetnie. — McCanoc pokazał w uśmiechu zęby. — Będziemy czekać.

— Muszę iść. — Herzer rzucił dzbanek w stronę trenera.

— Pamiętaj, młody Herzerze, poznaj siebie — pożegnał go awatar.


* * *

Talbot uderzył młotem w żarzącą się głownię miecza i odwrócił ją na kowadle, próbując ustalić, ile jeszcze pracy powinien w nią włożyć. Kiedy do kuźni wszedł Myron Raeburn, podniósł wzrok i kiwnął mu głową.


— Przydałoby się przekuć kilka z nich na lemiesze — rzucił gość z szerokim uśmiechem.

— Bardzo zabawne — zaburczał kowal w odpowiedzi. — Co mogę dla ciebie zrobić?

— Nie wyglądasz dziś rano na szczególnie zadowolonego z życia — stwierdził farmer, przechylając głowę w bok.

— Nawet w raju trafiają się kolce — niejasno odpowiedział Edmund. — Jakie go rodzaju lemieszy potrzebujesz?

— Wciąż prześladuje cię Dionys? — badał dalej Myron, siadając na mniejszym kowadle. Komputery pogodowe przepuściły nadciągający od strony wschodniego wybrzeża zimny front atmosferyczny i ciepło kuźni stanowiło przyjemną odmianę po marszu przez zimne pola na zewnątrz.

— Nie, od czasu naszej pogawędki nie próbował żadnych sztuczek. To tylko część problemu. Są też inne sprawy, ale raczej nie mam ochoty o tym rozmawiać.

— Dobra — zgodził się farmer. — Cóż, przyszedłem, bo udało mi się zdobyć mechaniczną młockarnię o napędzie wodnym — wyjaśnił z uśmiechem.

— Chcesz ją zainstalować przy młynie? — Edmund zmarszczył się. — Nie jest z epoki, faszyści zaczną szaleć. — Zastanowił się nad tym przez chwilę, potem uśmiechnął się. — Pomóc ci?

— Sam mogę ją uruchomić. — Raeburn obdarował swego rozmówcę równie szerokim uśmiechem. — Ale czas nie był dla niej łaskawy, pomimo przechowywania w dobrych warunkach. Kilka przekładni wymaga poważnej pracy…

— Możesz je wymienić — zasugerował gospodarz, potrząsając głową. — Uważam, że nie ma sensu ich naprawiać.

— Edmund — odpowiedział farmer, rozrzucając ramiona — wiem o tym, ale… No wiesz, na miłość Ghu, używam pługa ciągniętego przez konie. Zamierzam odtworzyć budynek, choć nie ma innego sposobu na zebranie ludzi, którzy mogliby mi przy tym pomóc niż czekanie na Jarmark. Ale…

— Zrobię to — westchnął Talbot, potem zachichotał. — Chryste, cieszę się, że nie żyjemy naprawdę w trzynastym wieku.

— Ja też. Domowa kanalizacja.

— Nanity medyczne.

— Ocieplenie.

— Krasnoludy! — od drzwi zabrzmiał chropawy, mocno akcentowany głos. Gość był niski, nieco poniżej pięciu stóp wzrostu i niemal równie szeroki w ramionach. Przed zimnem osłaniał go kożuch narzucony na strój ze skóry ikolczugę. Na ramieniu opierał potężny obusieczny topór, a głowę osłaniał Metalowym hełmem. Na jego twarzy rysował się szeroki, błyszczący białymi zębami uśmiech otoczony prawie sięgającą ziemi brodą.

— Angus! — wykrzyknął Talbot, podchodząc i obejmując krasnoluda za szerokie ramiona. — Powinieneś był wysłać jeźdźca!

— I Żaden krasnolud nie będzie jechał na koniu, jeśli poniosą go własne nogi lub wóz — odparł gość, opierając topór o ścianę. — Choć cholernie zimno na różowanie. Cieszę się, żem dotarł do ciepła twej kuźni.

Dwa wieki wcześniej Angus Peterka do tego stopnia dal się urzec tradycyjnemu obrazowi krasnoludów, że Przemienił się i założył własną kolonię krasnoludów w Stalowych Wzgórzach Sylvi. Przed tysiącleciami wzgórza zostały całkowicie wyczyszczone z surowców, ale przez ostatnie pięćset lat, w ramach długoterminowego programu odbudowy ekologicznej, większość minerałów została umieszczona tam z powrotem. Zapełniono nimi puste korytarze kopalni. Angus dodał materiały nie występujące oryginalnie w tej okolicy: żyły srebra, różnorakie klejnoty, złoto i głęboko, bardzo głęboko w trzewiach góry wytworzony dzięki nanotechnice materiał, który według niego pasował do charakterystyki adamantium. Wszystko to zostało rozlokowane za pomocą generatora semilosowego i przez ostatnie dwa stulecia krasnolud próbował to wszystko odnaleźć. Określał to mianem „prawdziwego górnictwa”, choć jego przyjaciele woleli określenie „największe na świecie łowy na śmieci”. Inne „krasnoludy” przybywały i odchodziły, ale Angus wciąż trwał, stemplując korytarze, odnajdując żyły i żłopiąc piwo.

Edmund uważał, że było to hobby, które przerodziło się w obsesję. Z drugiej strony, jego własne obsesje odegnały od niego więcej kobiet, niż był w stanie zliczyć, łącznie z tą jedyną, którą naprawdę kochał. Nie jemu było rzucać kamieniami.

— Mam dla ciebie stal — oświadczył krasnolud, podchodząc do pieca ogrzać dłonie. — I znalazłem wreszcie żyłę cholernego adamantium. Jestem ciekaw twojej opinii. — Wyciągnął sztabę matowoszarego materiału.

— Nie wygląda jakoś szczególnie. — Edmund podrzucił ją w dłoni. Co dziwne, kiedy ją rzucał, zdawała się prawie nic nie ważyć, ale gdy opadła z powrotem na dłoń, uderzenie było dość silne. — Rozwinięte nanitowo?

— Rozwinięte, tak, ale widzisz, nie ma ich w tym — stwierdził Angus. — Został wymyślony w… hmm… dwudziestym trzecim wieku, czy jakoś tak, jako materiał reaktywny na wspomagane zbroje. Tak więc jest dopuszczalny w turniejach dla dowolnych, ale nie zasilanych, zbroi!

— Ach — odezwał się Myron. — Nie ma znaczenia, nikt nie będzie chciał używać czegoś tak brzydkiego.

— Ale to zmienia wygląd po obróbce — wyjaśnił Angus, chwytając sztabkę i rzucając ją w piec. — Nie możesz go po prostu stopić, nie zadziała na niego żaden ogień, jaki byłbyś w stanie wyprodukować. Powinien zostać nienaruszony nawet w fotosferze, żeby go uformować, konieczne jest stosowanie nanitów i pól elektromagnetycznych. Ale, och, kiedy już się go obrobi! Wyciągnął nóż z pochwy przy pasie i błysnął klingą. — Podziwiajcie! Adamantium!

Klinga noża była srebrzysta z biegnącym przez nią tęczowym poblaskiem-Edmund wziął nóż w dłoń i przesunął palcem po ostrzu, cofając po chwili rozciętą skórę. Potem wziął miecz, nad którym pracował i przesunął nim po ostrzu noża. Zamiast zostawić rysę czy drobne nacięcie, klinga wcięła się głęboko w stal.

— A niech to diabli — westchnął Myron z podziwem.

— Czy wspominałem, że tworzy monomolekularne ostrze? — powiedział Peterka z kolejnym, szerokim uśmiechem.

— Dziwne wrażenie — stwierdził Talbot, podrzucając w górę nóż. Po kilku razach rzucił nim w drzwi. Klinga zatopiła się w nich po rękojeść. — Materiały nie z epoki. Rada nie dopuści go na turniejach.

— Na regularnych turniejach nie — zgodził się Angus, wzruszając ramionami. — Ale w nieograniczonych bez zasilania tak.

— Tak — przyznał Edmund. — Mówiłeś, że jak się to formuje? — zapytał, wy ciągając sztabę z ognia. Dotknął ją zwilżonym palcem, ale jak się spodziewał, nie była nawet ciepła. — Dziwny materiał.

— Na poziomie molekularnym jest jeszcze dziwniejszy. Zasadniczo przy pierwszym przebiegu ustawia się matrycę molekularną za pomocą nanitów. Po tym, jak zostanie uformowany pierwszy raz, łatwiej już z nim pracować. Ale przy kolejnych formowaniach musisz go przekonać, że jest już gotowy do kształtowania.

— To sporo wyjaśnia — uśmiechnął się Edmund. — Wiesz, mogę sobie to sam znaleźć.

— Ależ proszę bardzo — odpowiedział Angus z uśmiechem przez brodę. — Jedną z rzeczy, których nie zauważyli jego twórcy, jest fakt, że istnieje sposób na zrobienie tego z innych rud. Występujących naturalnie.

— Mimo wszystko nie da się tego używać na turniejach — powtórzył Talbot. — I nie jest to najlepszy możliwy materiał na walki bez ograniczeń. Czyli jest uroczy, ale to mniej więcej wszystko.

— Niezupełnie — zaprotestował Angus, wskazując na swoją kolczugę. — Dżinnie, wyłącz osobiste pole ochronne. A teraz, Edmundzie, rąbnij we mnie.

— Nie ma mowy — odpowiedział kowal, zerkając na palenisko. — Nie mam gotowego ostrza.

— Użyj mojego topora — zasugerował gość. — No dalej, to nie będzie bolało.

— Ale topór przetnie tę cholerną zbroję, ty durniu! — A gdzie tam. Spróbuj.

— To mi wygląda na stal — stwierdził Talbot, biorąc w dłoń topór.

— Można zrobić, żeby tak wyglądało — wyjaśnił Angus. — Wal!

— Cholera — mruknął Edmund, unosząc drzewce. — Sam się o to prosiłeś. — Wziął szeroki zamach i wycelował w krasnoluda. Nawet w kolczudze, nawet jeśli tworzywo wytrzyma — co było wysoce prawdopodobne — uderzenie musiało przynajmniej złamać mu żebro. Z pewnością w każdym razie będzie bolesne Jak diabli. Jakichkolwiek jednak dokona uszkodzeń, nanity naprawią je dostatecznie szybko.

Topór uderzył w kolczugę i odbił się, jakby trafił na stalową ścianę. Puścił go, krzywiąc się od drgań harmonicznych.

— Cholerny świat!

Angus został przez cios odrzucony do tyłu, ale i tak wyszczerzył się w uśmiechu.

— Kiedy dwa kawałki stykającego się materiału poddane zostaną ruchowi bocznemu, czyli zasadniczo przy tarciu, tworzą czasowo kowalencyjne wiązania.węglowe. Powiedziałem, że zostało to zaprojektowane jako zbroja reaktywna. Kiedy się to uderza, zmienia się w płytę. Diamentową.

— No, to jest interesujące. — Edmund obmacał elastyczną już kolczugę. Jednym z problemów przy używaniu płyt jest fakt, że się nie zginają. Osoba ubrana w zbroję płytową ograniczona j est do j ej formy, co czasem bywa bardzo niewygodne. — A co z poruszaniem się, zginaniem ramion i tym podobnym?

— To wszystko ma za małą energię, żeby odgrywać jakąś rolę. Jest odrobinkę mniej giętka niż zwykła kolczuga, ale niedużo.

— Ciekawe — wymamrotał Talbot. — Jak się to robi?

— To prywatny program — zastrzegł Peterka. — Ale ponieważ jesteś dobrym przyjacielem… — dodał z uśmiechem.

— Zamierzasz się zabrać za zabawę z tym czymś i zostawić moją młockarnię, co? — zaniepokoił się Myron.

— Nie, mogę robić i jedno, i drugie. Przynieś mi części, które chcesz, żebym naprawił oraz specyfikacje, a zrobię je dla ciebie.

— Świetnie, to załatwione — odezwał się Angus. — Teraz chodźmy się napić i świętować moje odkrycie pierwszego złoża.

— Dużo tam tego jest? — zapytał Myron.

— W tym pierwszym niewiele, ale jest ich więcej — odparł krasnolud. — Znajdziemy resztę. Choć leży cholernie głęboko. Jesteśmy teraz na poziomie, z którym nie radzą sobie za dobrze pompy z epoki.

— Jest epoka i epoka — stwierdził Edmund. — Postaw mi drinka, co ważniejsze, daj mi trochę tego czegoś do zabawy, a ja przedstawię ci pewne aspekty, których pewnie nie brałeś pod uwagę.

— Umowa stoi.

Загрузка...