ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Rachel jeszcze bardziej zdumiała się, widząc osiedle o poranku. Oprócz sporego obszaru zajętego przez tymczasowe budynki mieszkalne, widać było także miejsca, gdzie wznoszono bardziej stałe struktury i zewsząd dobiegały odgłosy piłowania i stukania młotkiem. Ulice wypełniały tłumy, a powietrze przenikał… zapach ludzi, którego w takim zmasowaniu nigdy jeszcze nie miała okazji doświadczyć. Ogólnie rzecz biorąc, nie był nieprzyjemny, ale bardzo intensywny.

— Ludzie zawsze są tacy — westchnęła Bast. — Jak bobry, nawet z tamami — dodała, wskazując ku wzgórzom, gdzie, owszem, stawiano właśnie kolejną zaporę. — Jednak w przeciwieństwie do bobrów ludzie najpierw budują schronienia, a dopiero potem zapory.

Bast była teraz uzbrojona, zabierając przed wyjściem swój łuk i szablę. Nosiła broń tak, jakby stanowiła tylko kolejny element ubrania, do tego stopnia, że prawie się ich nie zauważało. Prawdę mówiąc, przeważnie nikt ich nie widział, bo wszyscy przyglądali się noszącej je elfce.

— W Elfheim jest inaczej? — zapytała Rachel, starając się nie zauważać spojrzeń mężczyzn. Bast szła w sposób, który na wiele sposobów stanowił wyzwanie i dziewczyna czuła się przy niej jak szara myszka. Sama Bast zdawała się tego kompletnie nie spostrzegać.

— Nie, nasze domy mieszczą się w lesie — odpowiedziała zapytana. — I nie zmieniamy okolicy wokół nas bardziej, niż jest to konieczne. Przypuszczam, że dla ludzi to jest konieczne. — Znów westchnęła. — Tak wielu ludzi. Od lat nie odwiedzałam ludzkich miast. Tutaj jest ich więcej, niż widziałam w jednym miejscu od bardzo dawna.

— Więcej, niż i ja widziałam od dłuższego czasu — przyznała Rachel.

— Choć niektórzy z nich wcale nie wyglądają źle — zauważyła Bast. — Spójrz na tych dwóch, tam. Po jednym dla każdej z nas!

Rachel spojrzała na wskazanych i roześmiała się.

— Nie wiem, kim jest ten po lewej, ale po prawej stoi Herzer Herrick.

— Znajomy? — Elfka ruszyła w stronę młodych mężczyzn. — Przedstawisz mnie? — Bast!

— Och, przepraszam, jest twój? Nigdy się nie zatrzymuję, żeby przemyśleć takie rzeczy.

— Nie, nie jest „mój” — odpowiedziała Rachel. — To po prostu…

— Dobrze, w takim razie możesz mnie przedstawić, a potem wziąć tego drugiego!

— A co, jeśli go nie chcę?

— Lubisz dziewczyny? — zapytała Bast. — Hmmm… już dawno tego nie próbowałam. Może trójkącik?

— Bast!

— Och, przepraszam, czas na dziewicę, co? — Elfka mrugnęła. — Tę sztuczkę też znam. Działa za każdym razem!

Bast! — wysyczała, bo podeszły już prawie do młodzieńców. — Bądź grzeczna!

— Jestem nie tylko grzeczna, jestem najmilsza na świecie.

— Cześć, Rachel — przywitał się Herzer. Był brudny i wyglądał, jakby nie miał dziś rano czasu się umyć. Zresztą chyba też nie spał zbyt dobrze.

— Cześć Herzer, to jest Bast. — Rachel przedstawiła swą towarzyszkę. Bast tymczasem zaczęła okrążać mężczyznę i oglądać go, jakby był koniem wyścigowym. — Hmmm…

— Cześć, Bast? — powiedział Herzer. — Rachel, to Mike. Spotkałem go i Courtney poprzedniego wieczora.

— Szybki jesteś — zauważyła Bast. — Myślę, że wolałabym cię odrobinę czystszego, ale jeśli jesteś taki szybki…

— Courtney jest Mike’a…

— Dziewczyną — szybko uzupełnił Mike, patrząc na Rachel. — A ty jesteś…

— Przepraszam, Mike. To Rachel Ghorbani.

— Och, słyszałem o tobie. — Wyciągnął dłoń. — Jesteś córką Edmunda Talbota.

— Zawsze — kwaśno odparła Rachel. — Jak ci minęła noc, Herzer?

— Cóż, ziemia jest zdumiewająco miękkim miejscem na sen, jeśli jest się dostatecznie mocno zmęczonym — odpowiedział promiennie. — A na śniadanie był klełk kukurydziany. Tylko tyle. Ale sytuacja nie wygląda źle, zamierzamy dołączyć do programu nauki zawodów. A co ty będziesz robić?

— Mam dziwne uczucie, że jestem przygotowywana do zawodu lekarza — wyznała Rachel.

— Co ma sens, biorąc pod uwagę, kim są twoi rodzice — przyznał Herzer. — A ty, Bast?

— Ja się tu tylko kręcę — odparła, przyglądając mu się od góry do dołu. — Wiem, gdzie jest strumień w sam raz nadający się do kąpieli. Chcesz do mnie dołączyć?

— BAST!

Herzer przez chwilę wyglądał na zszokowanego, potem próbował się nie uśmiechać i równocześnie nie patrzeć na Rachel.

— Uhmm… może później?

— Jasne, teraz mam trochę spraw do załatwienia z Rachel — przyznała Bast. — Trochę później po południu?

— Och, jasne — potwierdził Herzer, wyraźnie niepewny, czy nie jest podpuszczany.

— Po obiedzie, spotkamy się przy gospodzie w mieście — zaproponowała Bast. — Przyniosę mydło.

— Dobrze — zgodził się Herzer radośnie.

— W takim razie do zobaczenia. — Bast machnęła ręką i odwróciła się. Chwyciła Rachel za ramię i zachichotała na do widzenia.

— I gdzie teraz pójdziemy? — cierpko zapytała Rachel. — Skoro już mnie śmiertelnie speszyłaś?

— Ten drugi wyglądał, jakby nie miał nic przeciwko dzieleniu strumienia — filozoficznie zauważyła Bast. — I chcę zobaczyć, kto tu przychodzi. Więcej ludzi kierowało się w tę stronę, a ludzie stanowią tak zabawny obiekt obserwacji.

Rachel westchnęła, ciągnięta prawie jak barka za holownikiem — czego bardzo żywy obraz przemknął jej przez głowę — na skraj obozowiska od strony Via Apallia.

Na drodze faktycznie znajdowało się sporo ludzi. Nie tysiące, ale równomierny strumień wszelkich odmian ludzkości. Niektórzy z nich szli dalej drogą albo do innych osiedli, stanowiących ich planowany cel, albo po prostu w dzicz, kierując się własnymi powodami. Większość jednak zmierzała do wioski i Rachel miała nadzieję, że to szczyt napływu. Jeśli nie, Raven’s Mill szybko przestanie nadawać się do zamieszkania.

— Tak wielu ludzi. Niektórzy tu zostają, niektórzy nie — westchnęła w końcu Bast.

— Tom powiedział mi wczoraj, że na drodze są posterunki straży. Ostrzegają ludzi o zasadach panujących w Raven’s Mill.

— Jakie zasady, nikt nie powiedział mi o żadnych zasadach — z niezadowoleniem oświadczyła Bast. — Nienawidzę zasad.

— Zauważyłam — odcięła się Rachel. — Reguły są dość proste. Przez trzy dni można dostać schronienie i żywność. Potem trzeba sobie znaleźć pracę. Startuje właśnie program nauki zawodów i niektórzy do niego dołączą. Jeśli chcą zostać tu na stałe, muszą zobowiązać się, że będą przestrzegać praw Raven’s Mill. Trzeba zobowiązać się go bronić, płacić podatki, takie rzeczy. Ale dostaje się również głos w ważniejszych kwestiach. Przez trzy dni można zostać, nie przestrzegając praw, ale po tym czasie trzeba się im podporządkować.

— Hmmm… podatki. Nienawidzę podatków.

— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek próbował opodatkować ciebie, Bast. Bast doskonale się bawiła, wyłapując co bardziej zabawnych ludzi i grupy, opisując ich szybkimi, dowcipnymi komentarzami. Nagle umilkła i zagapiła się na nowo przybyłego. Mężczyzna był dość stary jak na człowieka, z siwiejący, mi, krótko ściętymi po bokach czaszki włosami. Ubrany był w równie starą, zużytą zbroję ze skóry, a o biodro obijał mu się krótki miecz. Na plecach niósł olbrzymi plecak, a na jego szczycie zamocował w poprzek dwie tyczki, z których zwisało jeszcze więcej toreb. Na prawym ramieniu zawiesił sobie dużą drewnianą tarczę z krawędzią okutą metalem, której umbo uformowano w postać orła z rozpostartymi skrzydłami.

Maszerował drogą prosty jak kij i bardzo równym krokiem. Kiedy dotarł do skrętu na Raven’s Mill wykonał precyzyjny obrót o dziewięćdziesiąt stopni i pomaszerował w stronę namiotu recepcyjnego.

— Kim jest ten człowiek? Wygląda, jakby był kiepsko zrobioną chodzącą zabawką albo jakby ktoś wsadził mu stalowy pręt w kręgosłup. I to bolało.

— Och, to rekreacjonista — ze śmiechem wyjaśniła Rachel. — Dziwię się, że nigdy go nie spotkałaś, od zawsze przyjaźnią się z moim tatą. Nazywa się Miles Rutherford, ale wszyscy wołają na niego Serż.

— Nie przyszedł tu jako zwykły Pikt, wiking czy rycerz w lśniącej zbroi.

— Och nie, on odtwarza epokę wczesnoprzemysłową.

— Wczesnoprzemysłową?

— Tak. W czasach preinformacyjnych w Ropazji prowadzono duże wojny. Odtwarza postać jakiegoś podoficera piechoty, która walczyła w tych kampaniach.

— Och? Dobra, ale skoro ma na imię Miles, to czemu wszyscy mówią na niego Serż?


* * *

— Dzień dobry, nazywam się June Lasker — powiedziała June, nie odrywając wzroku od karty ostatnio przybyłego. Wiedziała, że to nieuprzejme, ale chyba nie miała czasu, żeby zachowywać się inaczej. Słyszała, że podchodzi i staje przed nią następna osoba, ale jeszcze nie widziała kto. — Zadam kilka pytań, przedstawiając krótkie wprowadzenie do procesu osiedleńczego Raven’s Mill, a potem odpowiem na pańskie pytania najlepiej, jak będę umiała. Nazwisko? — zapytała, podnosząc wzrok.

Stojący przed nią mężczyzna musiał mieć ze dwieście pięćdziesiąt lat. Stał z nogami rozstawionymi na szerokość ramion, opierając o lewą nogę tarczę, a o prawą mocno wypchany plecak. Podtrzymywał tarczę lewą ręką przełożoną przez prawą. Plecy miał proste jak kij i wbijał wzrok w przestrzeń kilka centymetrów nad jej głową.

— Nazywam się Miles Artur Rutherford, proszę pani! — wyszczekał.

June przyjrzała mu się uważnie, żeby upewnić się, że nie robi sobie z niej żartów, ale najwyraźniej po prostu odpowiedział tylko na jej pytanie. Jego twarz ani na chwilę nie zmieniła wyrazu. Zapisała nazwisko w swoich papierach i kontynuowała.

— Czy to pańskie właściwe nazwisko, czy nazwisko postaci?

— Takie nazwisko nadano mi przy urodzeniu, proszę pani!

— Czy spotkał pan posterunek na granicy?

— Tak jest, proszę pani!

Potrząsnęła głową i zdecydowała, że wyszczekiwanie oznajmiających zdań było po prostu jego sposobem mówienia.

— Czy strażnicy przekazali panu minimalne ograniczenia Raven’s Mill? To znaczy, że oferujemy trzydniowe wyżywienie i zamieszkanie? I że po tym czasie może pan albo dołączyć do programu szkoleniowego, albo podjąć pracę na własną rękę? Że po tych trzech dniach, jeśli nie liczyć programu nauki, jest pan zdany na siebie i będzie musiał pan sam dbać o schronienie i karmić się, poddając się równocześnie przepisom i zasadom Raven’s Mill? Że musi się pan zobowiązać przestrzegać praw Raven’s Mill, jeśli chce pan dalej mieszkać tu po tym czasie. Że musi pan przynajmniej brać udział w podstawowej obronie, płacić podatki ustalone przez wybrany lokalnie rząd i postępować zgodnie z ustanowionymi przez niego prawami.

— Tak, proszę pani, to właśnie mi powiedziano!


— Czy zgadza się pan na te ograniczenia?

— Tak jest, proszę pani, zgadzam się!

— Czy mógłby pan spojrzeć mi w oczy? — zapytała w końcu, pozwalając swojemu głosowi zdradzić cień irytacji.

— Przepraszam panią — odpowiedział, rezygnując na tyle ze swojej sztywności, by spojrzeć w dół.

June przez chwilę poczuła się, jakby patrzyła w otchłań. Nie tyle patrzył na nią, co przez nią, i poczuła, jak przez jej ciało przebiegają dreszcze, wywołując mimowolnie drgnięcie.

— Och… — Szybko opuściła wzrok, sprawdzając swoje notatki, potem rozejrzała się wokół podenerwowana. — Och…

— Ostatnie zadane przez panią pytanie dotyczyło tego, czy zgadzam się na ograniczenia, proszę pani! — Serż wyszczekał pomocnie.

— Och, och… — Spojrzała na swoją listę pytań i po chwili znalazła odpowiednie miejsce. — Czy jest pan rekreacjonista?

— Tak jest, proszę pani.

Odczekała chwilę, aż stało się jasne, że było to wszystko, co usłyszy.

— Jakiego rodzaju?

— Specjalizuje się w rekreacji okresu średnio- do późnoprzemysłowego, proszę pani.

— Och — powiedziała znów. — To szkoda, te umiejętności nie pomogą w tej chwili za bardzo. Czy ma pan jakieś umiejętności, które związane są z techniką przedindustrialną i mogłyby być użyteczne dla Raven’s Mill.

— Tak jest, proszę pani.

Kiedy nie powiedział nic więcej, mimowolnie podniosła wzrok, ale z powrotem patrzył nad jej głową.

— Czy mógłby… czy byłby pan uprzejmy powiedzieć mi jakie?

— Tak jest, proszę pani. Byłem rekreacjonista specjalizującym się w starożytnych technikach walki, w szczególności uzbrojeniu rzymskim, szkoleniu i taktyce. Jestem odpowiednikiem czeladnika kowalskiego i zbrojmistrza. Potrafię wyprodukować własną zbroję i ubranie z podstawowych materiałów, ale zabiera mi to więcej czasu niż profesjonalnemu zbrojmistrzowi i szwaczce, a wynik jest bardziej prymitywny. Znam się na projektowaniu i konstrukcji podstawowych machin oblężniczych i z pomocą niewyszkolonej załogi oraz, dysponując materiałami, mogę zbudować balistę w nie więcej niż dwa dni. Potrafię utrzymać obóz polowy i wyszkolić innych w jego budowie. Jestem wyszkolony na przedindustrialnego rolnika. Mam za sobą szkolenie kuśnierza i potrafię wyprawić skórę i ją obrabiać. Znam się na produkcji siodeł do poziomu czeladnika. Na wytwarzaniu łuków znam się na poziomie ucznia. Potrafię obsłużyć, sterować i refować żagle na statku. Potrafię zrobić piętę na drutach. — Ach, cóż, to powinno… pomóc — powiedziała słabo. — To wszystko?

— Byłem rekreacjonistą lub osobą żyjącą przedindustrialnym stylem życia, od kiedy się urodziłem, proszę pani.

— Doprawdy?

— Tak, proszę pani.

— Jak… ludzie nie są rekreacjonistami jako dzieci… panie Rutherford.

— Nie, proszę pani.

— Czyli żył pan w warunkach przedindustrialnych? Nie tylko przez kilka dni?

— Tak, proszę pani.

— Gdzie?

— Proszę pani, nie wolno mi ujawnić tej informacji.

— Co? Co to ma znaczyć?

— Proszę pani, nie wolno mi ujawnić tej informacji.

— Doooobrze. — June zamrugała oczami, odnajdując kolejne pytanie i zapisując, ile zapamiętała z listy. — Czy zna pan kogoś, kto był mieszkańcem Raven’s Mill przed Upadkiem?

— Tak jest, proszę pani.

— Zaczyna mnie męczyć wyciąganie tego z pana. Kogo’!

— Jestem długoletnim znajomym Edmunda Talbota.

— Och, doprawdy? — zapytała, po raz pierwszy zainteresowana. — Gdzie po znał pan Edmunda?

— Proszę pani, nie…

— Nie wolno panu udzielić tej informacji?

— Tak, proszę pani. Ale znam lorda Talbota przez większość mojego życia.

— Cóż, nigdy o panu nie słyszałam. I nie jest lordem Talbotem.

Przez chwilę wyglądało na to, że nowy rekrut nie ma na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, ale odchrząknął.

— On nie mówi o mnie zbyt wiele, proszę pani.

— Trudno mi zrozumieć dlaczego. No dobrze, jeśli wyjdzie pan przez przejście po lewej, na końcu ulicy znajdzie pan namiot kwaterunkowy, powiedzą panu, gdzie może pan nocować. Będzie pan potrzebował do tego żetonu. — Podała mu go. — Dostanie pan trzy posiłki dziennie. Każdego dnia rano może się pan zgłosić do namiotu kwaterunkowego po żetony żywnościowe. To wszystko, co pan dostanie, a jedzenie jest dość skromne. Brakuje nam jedzenia, pomieszczeń i wszystkiego innego. Proszę brać tylko to, co może pan zjeść i jeść wszystko, co pan wziął.

— Tak jest, proszę pani.

— Później zostanie pan poinformowany, gdzie się skierować na przeszkolenie. — Spojrzała na niego i potrząsnęła głową, uśmiechając się. — Witamy w Raven’s Mill.

— Dziękuję pani — odpowiedział, chowając żeton kwaterunkowy i podnosząc swoje bagaże. — Jakoś już zaczynam się czuć jak w domu. Niech Bóg Byk po błogosławi panią i zachowa w opiece.

— I niech Wojownik zachowa pana, panie Rutherford — powiedziała, gdy wychodził z namiotu.


* * *

Nie skręcił w stronę koszar, jak je określił w myślach, ale w stronę domu na wzgórzu. Na drodze wiodącej w górę stała grupa strażników, jeśli można było wobec nich użyć tak poważnego terminu. Innym sposobem na opisanie stojących mężczyzn, zapewne o wiele trafniejszym, byłoby określenie ich jako bandy rekreacjonistycznych smarkaczy z podrdzewiałymi halabardami.

Jednak był uprzejmy i dowiedział się od nich, że Edmunda nie ma w domu i prawdopodobnie poszedł do miasta, do ratusza.

Ratusz stanowił kolejny z nowych budynków z kolejnym zestawem bezużytecznych strażników. Kiedy podszedł i poinformował, że chce rozmawiać z panem Talbotem obaj opierali się na swoich włóczniach.

— Jest zajęty — wyburczał strażnik po lewej. — Zbyt zajęty, żeby wciskał się do niego jakiś stary rekreacjonistą.

— Nie dziwi mnie, że jest zajęty — zimno odpowiedział Serż. — Jak brzmią wasze obowiązujące rozkazy na wypadek, gdyby ktoś oświadczył, że jest jego bliskim przyjacielem i ma do niego sprawę?

— Co? — zapytał strażnik po prawej.

— Dobrze — mruknął Rutherford z maksymalną cierpliwością, jaką mógł w sobie zebrać. — Jak brzmią jakiekolwiek wasze rozkazy?

— Powiedziano nam po prostu, żeby nie wpuszczać tam nikogo, kto nie ma jakiejś sprawy — odpowiedział niepewnie ten inteligentniejszy, po lewej. — Nie wiem nic na temat obowiązujących rozkazów.

— Dobrze, wezwijcie sierżanta straży — zażądał Serż, tracąc cierpliwość. — A kto to?

— KTO TO? — wrzasnął. — STÓJ NA BACZNOŚĆ, KIEDY SIĘ DO MNIE ZWRACASZ, TY PRYSZCZU NA TYŁKU PRAWDZIWEGO STRAŻNIKA! BO WEZMĘ TEN KIJ NA ŚWINIE I WSADZĘ CI GO DO TYŁKA W POPRZEK! SPÓJRZ NA TO! — krzyczał dalej, wyrywając włócznię z rąk zaskoczonego strażnika i poddając ją pobieżnej inspekcji. — CZY JA WIDZĘ NA TYM DRZEWCU PRÓCHNO? TEN ŚMIEĆ JEST NAWET GORSZY NIŻ TY. — Złamał na kolanie włócznię, która faktycznie była w kiepskim stanie i połówkę rzucił na ziemię, drugiej części używając jako wskaźnika do podkreślenia swoich słów. — WY DWAJ BEZ WĄTPIENIA STANOWICIE NAJGORSZY PRZYKŁAD STRAŻNIKÓW, JAKI KIEDYKOLWIEK MIAŁEM NIEPRZYJEMNOŚĆ WIDZIEĆ PRZEZ CAŁE SWOJE ŻYCIE, A W SWOIM CZASIE WIDZIAŁEM MNÓSTWO GÓWNIANYCH STRAŻNIKÓW!


* * *

Edmund podniósł głowę znad swoich papierów i z ulgą spojrzał na Myrona.

— Ach, o ile się nie mylę, to przybył Serż.


* * *

— Byłem zajęty innymi sprawami — powiedział Edmund, wzruszając ramionami. Strażnicy zostali odesłani, żeby wyczyścić broń i szczerze mówiąc, żeby mogli zebrać swoje zszarpane nerwy, a Talbot wprowadził Serża do biura, gdzie wyjaśniał mu niektóre realia. — Nie byłem w stanie wyszkolić oddziałów tak, jak należy. Nie tak, jak obaj wiemy, że powinno być. Znów siedzimy po uszy w łajnie, Miles.

— Ty jesteś królem — wyburczał Serż. — To nie twoja praca.

— Nie jestem królem — oświadczył Edmund. — I nie planuję nim zostać. Jeśli zostanę nominowany, nie będę się ubiegał, jeśli zostanę wybrany, odmówię przyjęcia. Monarchia to świetne miejsce na zabawę, ale nie chciałbyś budować na niej społeczeństwa. Zamierzam zrobić z tego miejsca konstytucyjną demokrację, choćbym miał zginąć.

— Podoficer kiwnął głową i podbródkiem wskazał na okno.

— Więc co chcesz, żebym robił?

— Wyszkolił ich.

— Kogo? Jak? Jaka technika?

— Myślałem o pikach.

— Legiony.

— Serż, już się o to spieraliśmy…

— Pikinierzy to nic więcej jak falanga bez zbroi. Legiony biją falangę. Zrobią to, jeśli będą miały jakąkolwiek kontrolę nad terenem. Na idealnie płaskim, równym gruncie falanga może pokonać legion. Ale w takiej sytuacji falangę można pokonać rydwanami. Legiony mogą sobie poradzić z oboma.

— Broń miotająca? — zapytał Edmund.

— Łuk. Albo kusza, sam wybierz. Lekkie włócznie dla legionistów, cóż innego. Znajdź kogoś innego do szkolenia cieniasów od łuków. I lepiej, żeby byli w stanie brać udział w manewrach, razem z nami oczywiście.

— Znajdę. I to będzie długi łuk. Są do niego dobrzy trenerzy, a jeśli nie ma ich w mieście, wykopię ich spod ziemi.

— Legioniści. Znów. Nie mogę się doczekać. — Jednak po chwili westchnął zmęczony.

— Co?

— Nie jestem pewien, czy to możliwe — przyznał podoficer. — Potrzeba… systemu wiary, którego nie mają ci faceci. Rzymianie, Marines Norau, Brytyjskie Czerwone Płaszcze, wszyscy pochodzili ze społeczeństw, które rozumiały koncepcję dyscypliny. Te młode dupki…

— Gaelowie tworzyli cholernie dobre Czerwone Płaszcze — zauważył Edmund. — To oni zbudowali Imperium Brytyjskie.

— Gaelowie byli bardziej zdyscyplinowani, niż wymagało ich szkolenie — zamarudził Serż. — I ufali Gaelom, którzy walczyli po ich stronie. Mogli pochodzić z innego klanu, ale wszyscy byli Gaelami. Nie da się nauczyć czegoś takiego. To się wchłania z mlekiem matki!

— Już o tym rozmawialiśmy — sucho dodał Edmund. — Rzecz w tym, że to trzeba zrobić.

— To wszystko musi być w sercu, szefie — po dłuższej pauzie powiedział Serż. — To wszystko w duszy. Musimy wymyślić coś, co da tym chłopcom instynktowne nastawienie, które pozwoli im wytrzymać, kiedy rozpęta się piekło. Do czasu Upadku nigdy nie musieli się przejmować niczym poza nanoprochami, kobietami i chodzeniem na imprezy. Będą potrzebować czegoś, co utrzyma ich w akcji, kiedy wokół nich wszyscy zaczną umierać. Żeby byli gotowi oddać życie, z radością, i tworząc najlepszą możliwą gwardię honorową, a nie, żeby odwrócili się i uciekli przed czymkolwiek. Owszem, to wiąże się z przywództwem, ale również z tradycją. Bycie wiernym swoim towarzyszom i wiernym swoim korzeniom. A my nie mamy tradycji. Przy odrobinie polerowania, zrobi się z nich na wierzchu przyzwoitych legionistów. Ale legiony walczyły za ludzi i senat Rzymu. I cokolwiek im pokażemy, musi mieć dokładnie ten sam przekaz jak powiedzenie, że walczą za Rzym. Potrzebują czegoś, czegoś… szczególnego. A to już nie jest moja działka.

— Myślę, że mam pewien pomysł — po chwili namysłu oświadczył Edmund. — Przynajmniej coś, co pomoże. Będziemy potrzebować dobrych oddziałów, Serż. Najlepszych. Lepszych niż kiedykolwiek. To będzie długa, ciężka wojna. Musimy zbudować Rzym w jeden dzień.

— Rzeczy trudne załatwiamy od ręki… — krzywiąc się, mruknął Serż.

— Niemożliwe wymagają odrobiny czasu. Daję ci sześć miesięcy.

— Tak jest. — Podoficer przesunął ramiona, jakby opadł na nie ciężar. — Po prostu to zrobimy, mój panie.


* * *

Sheida studiowała diagram przepływu energii, a świat zdawał się wirować wokół niej. W końcu wzięła sobie do serca radę Edmunda i zaczęła myśleć strategicznie, pozwalając swoim świadomym awatarom zająć się chwilowymi kryzysami rozwijającymi się wszędzie, i to prawie co chwila.

Jednak na tym polegał zasadniczy problem Koalicji Wolności: nie było dość energii. Każda ze stron, w związku z kontrolą nad elektrowniami, dysponowała mniej więcej taką samą ilością bazowej energii. Ale Sojusz Nowego Przeznaczenia skądś brał więcej.

Ponieważ nie była w stanie określić źródła tego „skądś”, przekreślając tym samym możliwość ataku na nie, Koalicja albo musiała znaleźć jakiś sposób na zdobycie większej ilości energii, albo ograniczyć zużycie mocy przez przeciwnika. Nie wyglądało na to, żeby istniała na to jakaś szansa bezpośrednio. Paul [dość wydajnie kierował przepływem energii ze swoich elektrowni, kierując ją głównie na zablokowanie zużycia przez Koalicję. Nadmiar zdawał się pochodzić znikąd i to właśnie tego używał do wszystkich swoich ataków i… zastosowań.

Pojawiły się nowe informacje, tym razem od uciekinierów, dotyczące zmian, jakich dokonywał Paul, i musiała przyznać, że jeśli na tym polegały jego plany wobec świata, to była to absolutnie sprawiedliwa wojna.

Zastanowiła się nad dokonywanymi „usprawnieniami” i nie po raz pierwszy — ale prawdopodobnie pierwszy raz w uporządkowany sposób-pomyślała o tym, jak ich dokonywano. Oczywistą odpowiedzią były „protokoły Przemiany”, ale to rodziło pytanie, co podlegało Przemianie.

Stanie się członkiem Rady oznaczało znacznie więcej niż tylko możliwość dzielenia swojej osobowości i przeżycie. Pierwszym wymaganiem było podstawowe zrozumienie Sieci i sklęła się za zapomnienie tej prostej, cały czas posiadanej informacji. Studiowała politykę Rady oraz zarządzenie informacją i energią tak długo, że zapomniała, iż wszystko to opiera się na serii programów i protokołów. Przemiany dokonywała Sieć, pod wpływem prostego polecenia „zmień to”, uruchamiając różne zasoby i kierując Przemianą. Wywołała program teoretycznej Przemiany, podobnej do tego, co robiła Celine, a potem rozłożyła proces na szczegółową listę podprogramów i wymagań. Szczerze mówiąc, wcale nie wymagało to tyle energii, ile sądziła, zwłaszcza jeśli część pobrało się z ciała Przemienianego człowieka. Program składał się z mieszanki różnych procedur, między innymi programu medycznego mającego redukować epileptyczne skutki uboczne nieudanej Przemiany. Nic takiego nie zdarzyło się od tysiąca lat, ale program wciąż istniał, głęboko zakopany.

Przez ponad pół godziny studiowała szczegóły procesu, po czym uśmiechnęła się i wysłała mentalną wiadomość do sprzymierzonych członków Rady i wzywając na spotkanie awatary.

Myślę, że mam sposób, na wsadzenie kija w szprychy Paulowi — oznajmiła z widocznym na twarzy zadowoleniem.

Загрузка...