ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

— O co chodzi, Celine? — niecierpliwie spytał Chansa. Zrezygnował z prowadzenia wielu awatarów i zamiast tego przeniósł się do laboratorium.

— Pomyślałam, że powinieneś zobaczyć moją najnowszą zabawkę-z uśmiechem odpowiedziała Celine. — Jest… czymś w sam raz dla ciebie.

Poprowadziła go korytarzem, a potem przez serię ekranów zabezpieczających, aż stanęli przed wyłożoną metalem jamą. Wewnątrz znajdowało się dwunogie stworzenie. Miało prawie trzy metry wzrostu, przygarbione ramiona i długie nogi oraz potężne bicepsy i uda. Palce miało długie i silne, z haczykowatymi szponami. Twarz należała do zwierzęcia, ale kiedy spojrzała na nich z dołu, Chansa dostrzegł w niej zdumiewającą dozę inteligencji. Widać było, że przygląda się ścianom, oceniając je i usiłując oszacować, czy będzie w stanie sięgnąć szczytu. Oczy płonęły mu furią i stworzenie w końcu skoczyło w powietrze, skrzecząc, gdy ekran energetyczny rzucił je z powrotem na podłogę. Zawyło z bólu i złości.

— Ciekawe — zgodził się Chansa. — Faktycznie, jest to warte mojego czasu. Oczywiście, jeśli da się to coś kontrolować. I jak trudno je wyprodukować?

— No cóż, ten jest tylko prototypem — odpowiedziała Celine z dzikim uśmiechem. — Przyjrzyj się uważnie. Widzisz w nim coś dziwnego?

Chansa popatrzył jeszcze raz i wzruszył ramionami z irytacją.

— Nie baw się ze mną w zgadywanki, Celine. To Przemiana.

— Ale nie Przemiana człowieka — oświadczyła ze śmiechem. Chansa ponownie przyjrzał się twarzy i ciału, po czym zadygotał.

— Elf? — krzyknął. — Oszalałaś! Jeśli przeciągniesz elfy na stronę Wolności…

— Nie wiedzą, że go mam — z niewzruszonym spokojem powiedziała Celine. — A teraz, kiedy już z nim skończyłam, można go wyeliminować. Ale chwytanie elfów i przemienianie ich jest takie… wymagające. Chodź za mną.

Poprowadziła go w głąb budowli i w dół serią schodów głęboko pod laboratorium. W miarę jak schodzili niżej, kompozytowe ściany zmieniły się z gładkiego plastiku na szorstki beton, a później naturalną skałę.

— Ta budowla jest stara — wyjaśniła, wskazując ręką wokół siebie. — W bardzo dawnych czasach był to zamek, a później twierdza wojskowa i centrum badawcze. Ta część jest starożytna, tak bardzo, że sięga poza znaną historię. Aż się zastanawiam, jakie tajemnice pochowano tu od czasów jego stworzenia.

Z głębin dochodził do schodów chłodny powiew niosący ze sobą zapach zepsucia, z początku delikatny, ale z każdą chwilą silniejszy, aż doszli do schodów nad dużą, głęboką jaskinią o naturalnym wyglądzie.

Schody i korytarze w górze oświetlone były zimnym, bezkierunkowym blaskiem światło farby, ale ciemność jaskini rozjaśniały tylko pochodnie umieszczone w dużych odstępach. Rzucały słabe, migoczące płomienie ledwie rozpraszające mrok niesamowitej scenerii. Olbrzymie pomieszczenie pełne było życia.

W środku znajdowała się jama wypełniona czarną, nieokreśloną masą, która pulsowała ruchem, a wokół dołu rozpościerało się mnóstwo jakichś fioletowych grzybów, wysuwających w jej stronę delikatne niby-korzonki, najwyraźniej się nią żywiąc. Z nich wyrastały kolejne, tak że cała jaskinia wypełniona była dziwnymi porostami w barwach jadowitego fioletu i paskudnej zieleni. Naroślą sięgały aż do ścian, gdzie wyrastały z nich strąki, niektóre wciąż małe, ale część miała już rozmiar torsu Chansy. Grzyby nie tkwiły w bezruchu, lecz zdawały się pulsować w dziwnym świetle, a wiele z nich jarzyło się kolorami i delikatnie świeciło. Wszystko to sprawiało wrażenie olbrzymiego organizmu o jakimś ponurym przeznaczeniu.

— Dobra — wydusił z siebie po chwili, próbując ukryć, do jakiego stopnia był zniesmaczony. — To dość… okropne.

— Och, to coś znacznie więcej. — Celine roześmiała się cicho i poprowadziła go w dół schodów, do jednego ze strąków pod ścianą.

— Tu, popatrz tutaj — powiedziała, klękając i ścierając ze strąka czarną, lepką ciecz. — Patrz.

Chansa zwalczył mdłości, przysiadł obok niej i spojrzał na torbę, przesuwając pochodnię, by zobaczyć coś przez półprzejrzysty materiał, z którego była wykonana. Kiedy poruszył pochodnią i nachylił się, by lepiej widzieć, coś poruszyło się w środku i z wnętrza spojrzała na niego twarz jak z koszmaru.

Była to twarz elfiego dziecka, idealna i czysta, wykrzywiająca się i próbująca wyrwać z otaczającego ją materiału, zdając się krzyczeć z wnętrza płynu. Rysował się na niej absolutny ból i przerażenie, a jej oczy były otwarte i niewidzące.

Chansa odskoczył w tył i spojrzał na kobietę, która stworzyła tę potworność.

— Mój Boże, Celine, nawet jak na ciebie…!

— Jest wspaniały, prawda? — odpowiedziała z błyszczącymi oczami i ustami wilgotnymi w świetle pochodni. — Czy znasz historię elfów? — zapytała, odbierając mu pochodnię i wstając.

— Nie, nie znam — przyznał Chansa, zastanawiając się nad natychmiastowym wyteleportowaniem z tego miejsca. Niezależnie od powodu, dla którego połączyła ich konspiracja, ta… piekielna jama była czymś, co nie powinno istnieć.

— Zostali stworzeni przez Unię Północnoamerykańską jako doskonali żołnierze — wyjaśniła, podchodząc do głównej części jamy i obracając się w jego stronę, mając jamę za plecami. — Ale pozbawieni kręgosłupa przywódcy tamtego słabego i rozpadającego się kraju chcieli żołnierzy, którym można by zaufać, że wyrządzą jak najmniej krzywd ludziom, z którymi walczyli. Tamto… idiotyczne społeczeństwo uważało, że mogło pozbawić wojnę grozy i bólu.

— To trochę niewłaściwy opis… — odezwał się Chansa, ale Celine przerwała mu.

— Stworzyli elfy jako swoich super żołnierzy, opierając się głównie na genach szympansów. Przestudiowali najlepszych ze swoich żołnierzy i doszli do wniosku, że zasadniczą siłą ich wielkości była, wierz lub nie, łagodność. Chcieli żołnierzy, którzy nawet w największym stresie bitwy, nie dopuściliby się potworności, tak więc uczynili ich spokojnymi. Stworzyli gatunek tak spokojny, że po jakimś czasie w ogóle nie chciał walczyć. Faktycznie, wielu rezygnowało od samego początku, woląc spędzać cały czas na grach i, z czasem, we Śnie.

— Elfy nie walczą — zaprotestował Chansa. — No cóż, praktycznie nigdy.

— Oczywiście, że nie — prychnęła Celine. — Wszystkie żyją w cudownym świecie idealnego spokoju, czemu miałyby walczyć! Ale podstawa elfów się nie zmieniła. Olbrzymia siła, niewiarygodny refleks, nadludzka inteligencja i zdolność odrzucenia stresu wojny i po prostu bycia w najgorętszym ogniu walki. A słabi naukowcy Norau zawiedli w jednym szczególe. Zapomnieli o gniewie. Te, te nigdy nie przestaną zabijać, z powodu całej wściekłości i nienawiści, jaką żywią do świata. I podlegają w pełni naszej kontroli, upewniłam się co do tego. Ktokolwiek będzie miał ich po swojej stronie z pewnością pokona wszystkich przeciwników!

— Ale… to?! — Chansa wskazał na jaskinię. — Hodujesz elfy?

— Hoduję demony — szczęśliwie roześmiała się Celine. — Elfy nie rozmnażały się same od tysiąca lat, rodzą się ze specjalnych drzew dzięki pozwoleniu Pani. Ja po prostu… trochę poprawiłam metodę. Tutaj rodzą się w bólu, a ten ból i gniew zostaje z nimi na całe życie. Idealny potwór. I mogą rosnąć na czymkolwiek. Weź nasiona z jaskini, umieść je w jakimś ciemnym miejscu, karm zgniłym mięsem i… władza! Tylko jeden egzemplarz z jamy, nakarm go dostateczną ilością materiału organicznego, a zarośnie nimi cała jaskinia. A z czasem… wojownicy. — Roześmiała się z zadowoleniem i poklepała strąk, jak matka mogła by klepać swój ciężarny brzuch.

Chansa odsunął na bo swoje przerażenie i wstręt i zastanowił się nad tym.

— Ile czasu potrzebują na dorośniecie?

— Och, kilka lat — przyznała Celine. — Ale mogą rosnąć praktycznie na czymkolwiek i wszędzie, gdzie w okolicy są jaskinie o odpowiednich warunkach. Jaskinie nie mogą być zbyt gorące ani za zimne i nie może być światła słonecznego, grzyby są bardzo wrażliwe na ultrafiolet. Ale w ramach tych ograniczeń, można je hodować całymi oddziałami.

— Musimy to utrzymać w tajemnicy — uznał Chansa.

— Och, tak — zgodziła się Celine. — Musimy zaskoczyć tych słabych durniów, którzy mogliby stanąć na drodze moim badaniom.

— Nie myślałem o nich — uciął Chansa. — Wciąż mimo wszystko mam nadzieję, że możemy to ukryć przed Panią!

— Wszystko to nic więcej, jak odrobina manipulacji genetycznej. — Celine uśmiechnęła się promiennie. — Wszyscy to robią.


* * *

Lazur obudził się, przeciągnął i posmakował porannego powietrza. Sądząc po zapachu domu, było jasne, że główny człowiek wyszedł i nie zostawił na wierzchu za wiele darmowego jedzenia. Poszedł do tyłu, łapą otworzył sobie drzwi i wylazł na zewnątrz.

Kolejne pociągnięcie nosem potwierdziło, że w okolicy nie było nic do jedzenia, przerżnięcia ani walki. Nuda. Gdzieś spod stosu drewna dobiegały ciche piski myszy, ale szkoda było na nie jego czasu. Po chwili kontemplacji denerwująco pustej okolicy ruszył w stronę Raven’s Mill.

Natychmiast stało się jasne, że w mieście było więcej ludzi niż zwykle. A ci nadmiarowi ludzie zdawali się nie robić nic, poza łapaniem pcheł. Niespiesznie przeszedł przez miasto, dwukrotnie łaskawie przyjmując należne mu głaskanie po głowie, cały czas kierując się w stronę kuchni. Szedł tak sobie spokojnie, kiedy nagle zauważył to, czego szukał: nowego w mieście psa.

Być może powiadomiony przez instynkt od kłopotów, po kilku minutach drzemki rottweiler otworzył oczy i przeskanował okolicę. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był największy na świecie domowy kot. Gapiący się na niego. Złowrogo.

Lazur nie był zbyt pewien, co działo się w prostym, małym móżdżku pieska, ale prawdopodobnie było to coś w rodzaju: „Kot. Duży, ale kot. Trzeba pogonić”.

Rottweiler zaczął gorączkowo szczekać, zerwawszy się na nogi i pędząc w stronę kota.

Lazur wyczyścił jeden pazur, wysuwając z łapy pięciocentymetrowy szpon, żeby starannie go wypielęgnować.

Pies zbliżył się, szczekając jeszcze głośniej i nie potrafiąc uwierzyć, że jakikolwiek kot, niezależnie od tego jak duży, byłby dostatecznie głupi, żeby mu się przeciwstawić.

Lazur użył pazura do wyczyszczenia ucha, pocierając mocno, żeby zrobić to porządnie i w wyraźnej ekstazie zamykając przy tym jedno oko.

Wreszcie rozwścieczony do nieprzytomności rottweiler zaatakował. Z pozornie zaskoczonym wrzaskiem Lazur skoczył w powietrze, lądując psu na plecach. Po chwili, wrzask kota umilkł i rozległ się skowyt, gdy na plecach psa wylądowało sześćdziesiąt kilo kota. Rottweiler próbował się przetoczyć i przez kilka chwil nie było nic poza kłębami pyłu, jazgotem i wściekłym syczeniem kocura.

Na koniec chmura pyłu wypluła z siebie ciężko poturbowanego rottweilera, który szybko znikł w oddali. Gdy kurz opadł, odsłonił Lazura spokojnie czyszczącego jedną z nóg z niewidocznego pyłku. Po chwili wstał, przeciągnął się i wolnym krokiem podszedł do plamy słonecznego światła, zajmowanej wcześniej przez psa.

Rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu zagrożenia, obrócił się kilka razy, pogrzebał w ziemi, żeby przygotować ją na odpowiednie przyjęcie jego osoby i zwinął się w kulkę. Po chwili sprawiał już wrażenie pogrążonego w głębokim śnie. Jednak jedno ucho sterczało pionowo i obracało się na wszystkie strony, niczym jakiś przeciwpsi radar.


* * *

Herzer obudził się z poczuciem dezorientacji i upłynęła chwila, zanim przypomniał sobie, że znów jest. w dormitorium w Raven’s Mill. Spał tak długo, a przynajmniej takie miał wrażenie, że zdumiał go panujący we wnętrzu mrok. Sprawdził swoje kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy i z ulgą stwierdził, że wciąż je ma. Po wykąpaniu się poprzedniego wieczora został razem z Courtney i Mike’em na kolacji, a potem pokręcił się po mieście. Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy okolicy zeszli się do miasta w oczekiwaniu na wolny dzień. Miasto pełne było grup ludzi, w większości siedzących i rozmawiających. Prawie nikt nie dysponował żadną gotówką czy towarem do handlu, więc choć pojawiło się kilku handlarzy, mało kto cokolwiek kupował. Herzer kupił małą skórzaną sakiewkę na monety i rzucił jeszcze kilka drobniaków rudowłosej flecistce, która wybrała sobie miejsce przy strumieniu i grała głównie tradycyjne ballady celtyckie. Ale niedostatki poprzedniego miesiąca nauczyły go, jak ważna jest wiedza, skąd wziąć następny posiłek, więc uważał, żeby nie wyzbyć się zbyt szybko dodatkowych pieniędzy.

Po chwili usiadł, zwinął futrzany koc i wcisnął go do wiklinowego koszyka, wdzięczny za oba dary Bast. Po poprzednim tygodniu przywykł do stosunkowego komfortu posłania zrobionego ze świerkowych gałęzi, zwłaszcza w porównaniu z ubitą ziemią. Ale koc był dostatecznie puszysty, by znów umożliwić spanie na ziemi. Najbardziej irytowało go, że nie miał żadnego miejsca, gdzie mógłby coś przechować, gdyby pozostawił kosz z kocem w sypialni, mógłby być pewien, że natychmiast by wyparowały. Ta myśl przerodziła się w uświadomienie sobie faktu, że oprócz ubrania, koszyka, koca i sakiewki, nie posiadał nic własnego. A Mike i Courtney nie mieli nawet tyle. W jednej chwili przeszedł z życia w obrzydliwym dostatku do całkowitego braku czegokolwiek. Uświadomił sobie, że chciałby mieć coś własnego, nawet gdyby miało być to tylko łóżko i… miejsce, gdzie mógłby stosunkowo bezpiecznie zostawić swój koc.

Wyszedł do miasta, zastanawiając się luźno, czy wzięcie udziału w programie uczniowskim stanowiło faktycznie najlepszą rzecz, jaką mógł zrobić. Posiadał umiejętności związane z tym poziomem techniki. Wiedział, że potrafi walczyć — gdyby tylko dostał w ręce jakąś broń i sprzęt. Było trochę rzeczy, które mógł zebrać w lasach, przypomniał sobie komentarz June na temat materiału i tego, że nikt niczego nie posiada. W okolicy było mnóstwo opuszczonych domów. Mógł je znaleźć i zabrać wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Z pewnością zapewniłoby mu to więcej niż parę dodatkowych żetonów na tydzień i ręce krwawiące od ścinania drzew.

Z drugiej strony niektóre z tych domów należały do ludzi przebywających w Raven’s Mill. I jak on by się czuł, gdyby ktoś wszedł do jego domu i zabrał jego ubrania?

Zastanowił się nad tym chwilę dłużej i po raz pierwszy w życiu głębiej przemyślał całą ideę szabrownictwa. Wszystkie gry, w które grał, zakładały obojętność na to zagadnienie. Zabić orki, zabrać ich złoto. Nagle zdał sobie sprawę, że w grach nigdy nie pojawiały się głodne dzieci orków, którym spalono zbiory.

Nawet łuk. O polowaniu nie wiedział prawie nic, ale wiedział, że trafiał w to, w co celował. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien spróbować zapisać się do straży. Czy miało sens marnowanie kolejnych dwunastu tygodni życia na uczenie się rzeczy, których nigdy nie będzie potrzebował? Był pewien, że nie będzie zajmował się wypalaniem węgla drzewnego, ścinaniem drzew czy garbarstwem. Musiało być coś więcej.

Tego rodzaju ponure myśli towarzyszyły mu w trakcie porannych ablucji, załatwiania się w publicznej ubikacji i myciu twarzy w wodzie dostarczanej z górskiego strumienia. Poszedł następnie do miejskiej kuchni, przyglądając się po drodze niebu. Słońce wspięło się już wysoko. Przespał większą część poranka i bał się, że może jadalnia została już zamknięta, by przygotować ją na następny posiłek. Żołądek domagał się swoich praw i nieprzyjemnie byłoby musieć czekać.

Jednak okazało się, że jadalnia jest otwarta, a zapach z kuchni natychmiast wypełnił mu usta śliną. Oddał swój żeton pilnującej wejścia dziewczynie o ładnej twarzy i podszedł do stołów, przy których wydawano jedzenie. Ku jego zdumieniu tym razem czekało tam na stołowników dużo więcej niż tylko gorąca kaszka. Oprócz niej można było zamówić jajka, pieczone ziemniaki, kromki złocistego, wspaniale wyglądającego chleba, dżem, masło i stosy parujących kiełbasek trzymanych w kotłach nad ogniem. Zamiast zwykłych niezgrabnych misek przygotowano deseczki.

— Co za miła odmiana — powiedział do obsługującej kobiety, uśmiechając się do niej ciepło.

— Rada zdecydowała, że wolny dzień powinien być okazją do świętowania — odparła z pogodnym wyrazem twarzy. — Więc przyznali na dzisiaj dodatkowe jedzenie.

— Jeszcze lepiej — ucieszył się Herzer. — Co mogę dostać?

— Co tylko chcesz — wyjaśniła z łobuzerskim uśmiechem. — Ale zjedz wszystko co weźmiesz.

— Hmmm…

— Jak chciałbyś dostać jajka? — zapytała, biorąc do ręki patelnię.

— Jajka… — odpowiedział Herzer, otwierając szeroko oczy. — Nie mam pojęcia.

— Sadzone, jajecznica? Przysmażone z dwóch stron?

— Chyba to ostatnie. Och… z mocno ściętym białkiem.

— Żaden problem. Zaraz podam.

Wziął sobie mały chlebek. Miał brązową skórkę, był niewiele większy od dłoni i rozsiewał bogaty, maślany zapach. Złamał go na pół, odsłaniając wnętrze, które zamiast białego, okazało się jasnozłotobrązowe. Powąchał, a potem oderwał spory kawałek i wsadził go do ust, żując z wyrazem błogości.

— To dobłe! — wymamrotał z pełnymi ustami. — Nabławdę bałdzo dobłe! Kucharki roześmiały się, a dziewczyna, która przygotowywała dla niego jajka, odwróciła je na patelni i mrugnęła do niego.

— To chyba najstarszy znany przepis na chleb — wyjaśniła. — Dopiero teraz byliśmy w stanie przygotować do niego dość mąki.

— Bo do est? — zapytał Herzer, po czym przełknął wreszcie. — To znaczy, co to jest?

— To chleb, na którym zbudowano piramidy — wtrąciła się starsza kobieta. — Egipski. Ciężki, zakalcowaty, pełen witamin i minerałów.

— Chleb i piwo — przytaknął, kiwając głową. — Słyszałem o nim, ale nie tego się spodziewałem, słysząc słowo „chleb”. To posiłek sam w sobie.

— Tak właśnie mówią — radośnie przyznała dziewczyna. — Piramidy zbudowali na chlebie i piwie z odrobiną ryby oraz, przy świętach takich jak dziś, nie wielkich ilościach mięsa. I zobacz, co osiągnęli. — Na chwilę spoważniała, skupiając się na przeniesieniu gotowych jajek z patelni na jego deseczkę.

Nachylił się i położył dłoń na jej ręce.

— Któregoś dnia spojrzą wstecz i powiedzą to samo o nas — oświadczył poważnie.

Uśmiechnęła się do niego zalotnie, a potem przechyliła głowę w bok i wyciągnęła jedną z kiełbasek.

— Kiełbaskę? — spytała, unosząc brew.

Czemu trzeba było aż końca świata, żeby kobiety zaczęty mnie zauważać? pomyślał Herzer. Termin, który przyszedł mu do głowy to „zalotna dziewoja”. Była przyjemnie i wbrew modzie zaokrąglona, skądś też zdobyła sukienkę z epoki, która była na nią odrobinę za krótka w górnej części, dzięki czemu odkrywała całkiem sporo jej obfitego biustu. Spod czepka wyrywały się rude loki, ale ojej włosach nie dało się powiedzieć nic więcej. Znów nawiedziło go pewne wspomnienie i uśmiechnął się do niej.

— Nie, dziękuję — odpowiedział z mrugnięciem. — Mój limit to szesnaście.

Jednak wziął sobie miskę grysiku — bez niego nie wiedziałby, że jest po śniadaniu — i jeszcze jeden kawałek chleba oraz masło i dżem do kaszki. Zaniósł obładowaną tacę do jednego ze stołów i usiadł, spoglądając na zewnątrz przez niezabudowane ściany. Po okolicy kręciło się trochę ludzi, ale podobnie jak wczoraj nie działo się nic specjalnego. W pobliżu strumienia zbierały się grupki, rozmawiając i czasami się sprzeczając. Rozglądając się, zdał sobie sprawę, jak wielu ludzi w mieście nie znał. Musiało się tu zgromadzić przynajmniej dwa lub trzy tysiące osób, a znał przypuszczalnie zaledwie z piętnaście czy dwadzieścia. Uświadomił sobie także, jak… zróżnicowane, a równocześnie mocno ograniczone było jego życie przed Upadkiem.

Nigdy nie brał udziału w Jarmarkach, a największe zgromadzenia, w jakich kiedykolwiek uczestniczył, to przyjęcia w rodzaju tego u Marguerite. Jego choroba sprawiała, że raczej unikał grup, w których nie znał przynajmniej większości, a w miarę jak się rozwijała, stawał się coraz bardziej samotny. W tej chwili prawdopodobnie miał więcej przyjaciół, jeśli zaliczyć do nich niektórych członków jego klasy niż w całym swoim życiu. I znajdował się w pobliżu większej liczby ludzi, niż kiedykolwiek widział.

Pomyślał o próbie znalezienia Courtney i Mike’a, albo innych członków swojej grupy, ale nie miał pojęcia jak. Tamta dwójka oddaliła się poprzedniegc wieczora w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogliby położyć się razem zamiast spania w oddzielnych dormitoriach, w tej chwili mogli być gdziekolwiek. Zastanowił się nad wybraniem się do łaźni. Prawdopodobnie mógłby tan nawiązać jakąś rozmowę, ale zrezygnował z tego, gdy wziął pod uwagę swoje kurczące się zasoby pieniężne. Dziwnie przytłaczające było uświadomienie sobie, jak ograniczające było nieposiadanie funduszy. Dostał dwa żetony żywnościowe dodatkowo w stosunku do należnych mu trzech dziennie. Było już tal późno, że mógł sobie pozwolić na pominięcie obiadu, zyskując w ten sposób jeszcze więcej wolnych funduszy. Tak więc dałoby to trzy żetony nadwyżki Jedną dziesiątą zużył na kąpiel i tyle samo na wypranie ubrania. Jedna dziesiąta dla śpiewaczki i ćwierć za sakiewkę. Wydawało się to dość dużo jak za kawale’ zszytej skóry, ale z drugiej strony i tak wytargował obniżenie ceny o połowę. Właściwie to nie wydawał pieniędzy jakoś szczególnie rozrzutnie, ale musu jeszcze myśleć o wieczorze i jutrzejszym dniu. Był też przyszły tydzień, nie miał żadnej gwarancji, że dostanie kolejny bonus. To, z czym wyjdzie z programu uczniowskiego, niezależnie od tego, czy dołączy do straży, czy będzie używał nabytych w nim umiejętności, będzie musiało mu wystarczyć na początek. Tak więc postanowił być oszczędny.

Podczas gdy przyglądał się ludziom na zewnątrz, rozważając przy tym swoją sytuację finansową, dziewczyna, z którą rozmawiał przy wydawaniu posiłku podeszła do niego i usiadła na ławce po drugiej stronie stołu, zasłaniając widok i sprowadzając go do tu i teraz.

Teatralnym gestem powachlowała twarz dłonią i westchnęła, uśmiechając się do niego.

— Ciężka praca? — zapytał Herzer, zgarniając z miski resztki kaszki.

— Ach! Ominęło cię, wcześniej było tu istne szaleństwo! — powiedziała, znów się wachlując, choć na jej twarzy nie widać było potu. — Ale za pracę dziś rano mam wolne całe popołudnie i jutrzejszy ranek. Dzień dobry, Morgen Kirby przedstawiła się, wyciągając rękę przez stół.

— Herzer Herrick — odparł chłopak, ujmując jej dłoń. Była cudownie ciepła.

Herzer Herrick — powtórzyła, smakując dźwięk na języku. — Her-zer Herrick! Ma w sobie cudownie męskie brzmienie!

— Cóż, jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi — roześmiał się chłopak. — A więc czym zarabiasz na swoje żetony, Herzerze Herricku?

— Jestem w programie nauki zawodu — wyjaśnił, dojadając resztki śniadań Większość tłumu oddryfowała gdzieś, a byli dostatecznie blisko strumienia, że dochodził do nich łagodny szmer wody i przyjemnie chłodny powiew. Herzer był przekonany, że mógłby tu siedzieć bez końca, zwłaszcza jeśli oznaczałoby to, że nie musi już ścinać żadnych drzew. I naprawdę nie miał ochoty nawet myśleć o powrocie do pracy.

— Może też powinnam się tam udać — zastanowiła się. — Nie zamierzam przez resztę życia pracować w kuchni. Tylko popatrz na te dłonie — dodała, wyciągając je przed siebie.

W pierwszej chwili Herzer pomyślał, że były całkiem zgrabne i ogólnie ładne. Ale był dość pewien, że miała na myśli fakt, że skóra zaczerwieniła się i lekko popękała. Raczej więc nie wchodziło w grę powiedzenie „jak dla mnie wyglądają całkiem dobrze”.

— Jeśli nigdy już nie umyję kolejnej miski w całym swoim życiu, to nie wiem, czy to wystarczy — powiedziała, wstrząsając się z niesmakiem.

Coś, coś… Herzer przez chwilę grzebał we wspomnieniach. Która to była roślina? Bast powiedziała coś w trakcie ich spaceru… Miało szerokie liście… i fioletowe kwiatki, jeśli dobrze zapamiętał.

— Mogę znać coś, co by ci na to pomogło. — Obrócił jedną z jej dłoni i przesunął palcem po wierzchu, na co Morgen zareagowała uroczym drgnięciem.

— Naprawdę? — zapytała ochryple, po czym odchrząknęła. — Miałyśmy jakiś olej, którym je smarowałam, ale to wiele nie pomagało.

— No cóż, nie wydaje mi się, żeby to pomogło na trwale — zauważył w zamyśleniu Herzer. — Ale trochę powinno pomóc. To roślina… i musiałbym jej poszukać…

— Gdzie?

— W lesie, nad strumieniem, gdzie jest ciemno i wilgotno. Będę musiał wyjść wyżej między wzgórza, poza oczyszczony teren.

— Głębiej w las? — zapytała z powątpiewaniem i rysującym się na twarzy zaskoczeniem.

— Tak — potwierdził Herzer, unosząc brew. — Czemu?

— Cóż… ludzie nie chodzą teraz za dużo do lasu. Wiesz, że tam są dzikie zwierzęta?

— Tak.

— Są tam tygrysy, lamparty i pumy?

Herzer zastanowił się nad tym przez chwilę, potem wzruszył ramionami.

— Jeszcze mnie nic nie zjadło.

— Och. Kiedy planujesz się tam wybrać?

— Nie mam nic lepszego do zrobienia, więc pewnie pójdę teraz.

— Cóż, jeśli poczekasz, aż skończymy z naczyniami ze śniadania, mogłabym wybrać się z tobą.

— Nie boisz się bycia zjedzoną? — zapytał Herzer, a potem szybko dodał: — Przez tygrysa?

— Nie przy tobie — odpowiedziała.

— Cóż… chyba mogę trochę poczekać.

Uśmiechnęła się i zabrała jego tacę, zanosząc ją do kuchni, wyraźnie kołysząc przy tym biodrami.

Dobra, pomyślał Herzer. Jak to było z tym końcem świata?

Загрузка...