Herzer wyplątywał się właśnie z koca w chłodzie przedświtu, kiedy do obozu sprężystym krokiem wróciła Bast, najwyraźniej wprost z kąpieli w rzece — włosy zaczynały jej właśnie schnąć, a sutki sterczały tak sztywno, że zniekształcały twardą skórę biustonosza.
— Jak to jest, że narzekasz na zimno, skoro cały czas biegasz po okolicy w bikini? — zapytał trochę niezgrabnie. Był obolały w bardzo dziwnych miejscach, Bast miała uchwyt jak kleszcze i czasem zapominała o własnej sile.
— Jestem praktycznie niewrażliwa na zimno i upał — przyznała z uśmiechem. — Co nie oznacza, że muszę to lubić.
— W takim razie czemu cały czas chodzisz w bikini zamiast włożyć coś cieplejszego? — zapytał skonsternowany.
— Wiesz, ilu mężczyzn zabiłam dzięki temu, że zamarli, gapiąc się na moje cycki? — odpowiedziała, śmiejąc się radośnie.
— Podano śniadanie — oznajmił, przechodząc koło nich Cruz. — Jajka i bekon! Świeży chleb z miasta!
— Brzmi nieźle — ucieszył się Herzer, zakładając zbroję i upewniając się, że miecz gładko wychodzi z pochwy. Ich hełmy wisiały zawieszone na ustawionych w kozły piłach i na razie mogły jeszcze tam zostać.
Bast poszła z nim na śniadanie i wzięła sobie tylko chleb, a potem spojrzała na siedzącego przy pochodni Edmunda.
— Wciąż są tam, gdzie zatrzymali się wczoraj wieczorem, jakieś półtora kilometra na południe — powiedziała. — Kiedy odchodziłam, jeszcze się nie ruszali.
— Dobrze — ucieszył się Edmund, biorąc pełny talerz. — Dziękuję za sprawdzenie.
— Pomyślałam, że ktoś powinien — odparła.
— Przy drodze czeka oddział kawalerii — powiedział Edmund.
— Wiem, widziałam ich — zaśmiała się Bast, gryząc kęs chleba i patrząc w górę, na rozgwieżdżone niebo. — To dobry dzień na bitwę. Rano będzie zimno, ale później dość się ogrzeje.
— Zajmiesz miejsce z łucznikami? — zapytał Talbot, prowadząc grupkę do dużego pniaka.
— Och, tak. Zbrojne starcia nie są dla mnie — uśmiechnęła się. — Poczęstuję ich taką liczbą strzał, że nawet nie będą wiedzieć, że nie żyją. Bardzo mocno nie lubię tych Przemienionych.
— Wątpię, żeby mieli w tej kwestii jakiś wybór — zauważył Herzer, siadając na ziemi.
— Owszem, ale i tak czuję do nich niechęć — odpowiedziała ogniście. — W taborze mają niewolników. Musisz ich uratować, Edmundzie.
— Najpierw musimy wygrać — zauważył Edmund. — Właściwie, to mają trochę przewagi liczebnej.
— Załatwię sobie przydział — oznajmiła Bast, wzruszając ramionami. — Mnie się zdaje, że pójdę poszukać dobrego miejsca. — Po czym odeszła w mrok, pogwizdując i okazjonalnie podskakując jak w tańcu.
— Cieszę się, że jest taka szczęśliwa — stwierdził Herzer.
— Po prostu taka jest. — Edmund wzruszył ramionami. — Właśnie do bitwy została stworzona, a jest w niej równie dobra, jak każdy elf, którego spotkałem.
— Możemy być zmuszeni do wycofania się — zauważył Herzer, wpatrując się w mrok. — Choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
— Wziąłem to pod uwagę — odpowiedział Edmund. — Milicja zajmie się dzisiaj przygotowaniem drogi odwrotu dla łuczników. Kazałem też sprowadzić dodatkowe pilą i ustawić je wzdłuż trasy. — Spojrzał na niebo i pokiwał głową. — Ustaw ludzi na pozycjach. Nadchodzi świt.
Przez większość poranka Herzer i Panowie Krwi siedzieli skuleni na parapecie. Zgodnie z przepowiednią Bast chłód poranka został szybko odegnany przez wznoszące się słońce, a do czasu, gdy nerwowe głosy milicji zdradziły pojawienie się przeciwnika, zrobiło się już prawie południe i było dość upalnie. Ze swojego stanowiska widział trzech konnych zwiadowców posuwających się szlakiem, ale nie był widziany przez przeciwnika.
Edmund podszedł do jego pozycji i nie patrząc w dół, osłonił oczy przed słońcem i zmarszczył brwi.
— Co za banda.
— Jak to wygląda? — zapytał Herzer.
— Idą jedną grupą. Myślę, że uczy się znaczenia terminu „porażka w szczegółach”, a to znaczy, że spróbuje nas zalać całą armią. Och, nadjeżdża.
— Jak widzicie, mam flagę parlamentariusza — znad ściany dobiegł ironiczny głos McCanoca.
— Wątpię, żebyś sam ją uhonorował — zawołał Edmund. — Ale na tym polega różnica między nami. Tym razem się poddajesz? Wiesz co, zagwarantuję, że ty przeżyjesz i nawet dorzucę obietnicę nietorturowania cię każdego dnia przez resztę twojej nędznej egzystencji. Wszystko, co musisz zrobić, to rozbroić swoich ludzi i oddać ich w niewolę.
— Jesteś taki zabawny, Edmundzie Talbocie! — krzyknął McCanoc. — Przedstawię ci swoją ofertę. Wyślij nam trybut, a wrócimy tam, skąd przyszliśmy. Powiedzmy, dwie tony pszenicy i tyle samo kukurydzy oraz całą biżuterię i błyskotki miasta.
— I od tej pory zostawisz nas w spokoju? — zapytał Edmund, jakby się nad tym zastanawiał.
— No cóż, niedokładnie — odpowiedział McCanoc. — Powiedzmy, opłata kwartalna. Och, i będziemy też potrzebować trochę kobiet. Skąd je weźmiecie, to już zależy od was, pamiętaj, że zawsze możecie najechać inne miasta i zażądać trybutu od nich.
— Tak, słuszna uwaga — stwierdził Edmund. — Możemy zostać bezmózgimi, niszczycielskimi draniami, tak jak ty. Ale nie wydaje mi się. Ostatnia szansa, poddaj się, a pozwolę ci żyć. Twoi… ludzie będą wymagali namysłu.
— Nie wydaje mi się — warknął Dionys z jadem w głosie. — Pozwól, że powiem, co ja zrobię. Najpierw, zmiotę tę twoją żałosną milicję. Twoi głupi Panowie Krwi i łucznicy wciąż gdzieś tam maszerują, prawda? Więc wszystko, co masz, to ta nędzna milicja, stanowiąca zbieraninę byłych rekreacjonistów, którzy nie potrafili znieść rzeczywistości i uciekli do wymysłów. Nie na wiele się zdadzą przeciw mojej armii. A kiedy załatwię się z nimi, Edmundzie Talbocie, zamierzam złapać ciebie. A ostatnią rzeczą, jaką zobaczysz, zanim wypalę ci oczy, będzie to, jak gwałcę twoją córkę, jako pierwszy z długiego szeregu moich ludzi. Jednak Daneh oszczędzę. Jak rozumiem, nosi moje dziecko — dodał z zadowoleniem. — Nie mógłbym zabić swego pierworodnego. Jednak gdy już się urodzi, sytuacja będzie wyglądać inaczej. I z tego, co słyszałem, kobieta może uprawiać seks w trakcie ciąży. Zwłaszcza przez tyłek!
Edmund słuchał jego diatryby z idealnym spokojem, zachował go też jego głos.
— To wszystko?
— A to nie dość?
— Tylko jak na amatora. — Edmund westchnął dostatecznie głośno, by usłyszeli go wszyscy wewnątrz umocnień. — Tak trudno znaleźć w tych czasach przeciwników na poziomie — dodał pod nosem. Opuścił przysłonę na twarz i podniósł młot w stronę postaci w czarnej zbroi. — Zamierzasz spędzić cały dzień na gadaniu? Daję ci pięć minut na wyniesienie się poza zasięg strzału. To też część protokołu parlamentariusza.
— Czy ona śni o mnie? — gniewnie krzyknął McCanoc. — Czy śni o mnie na sobie, Edmundzie, kiedy trzymasz ją w ramionach podczas jej nocnych koszmarów?!
— Już nie — zawołał Edmund znudzonym głosem. — Szczerze mówiąc, Dionys, praktycznie udało się jej tego pozbyć. Ma inne sprawy na głowie. Przykro mi. Cztery minuty.
Herzer nie widział, co robi McCanoc, ale sądząc po bolesnym kwiku konia domyślił się, że Dionys gwałtownie go zawrócił.
— Tak trudno o przeciwników na poziomie — znów westchnął Edmund.
— Wydaje mi się, baronie, że ten oddział jest dostatecznie dobry — powiedział jeden z milicjantów. — To znaczy jako przeciwnik.
— Doprawdy? I ty to nazywasz szyderstwem? Lepsze szydzenie słyszałem od dzieci. Prawie się spodziewałem, że powie: „ti, ti, ti”. Takiej jakości obelgi dostaje się w tych czasach.
— Świetnie — wymamrotał Cruz. — Ktoś mi powie, co się tam dzieje? — Wrócił do swojego wojska i zagrzewa ich do walki — poinformował go.
— Edmund. — Prawdopodobnie równie dobrze, jak próbował ze mnie szydzić, sądząc po ich minach. Nie podoba im się to. Teraz jedzie zająć miejsce za nimi. Tam też ustawił swoich zbrojnych, prawdopodobnie mają pilnować, żeby Przemienieni nie uciekli. A teraz ruszyli. Prosto wzdłuż drogi. Panowie, łucznicy, w gotowości!
— Kiedy będzie pan chciał, żebyśmy wstali? — zapytał Herzer.
— Kiedy podejdą na odległość rzutu pilum — odparł Edmund. — Nie mogę uwierzyć, że nie skojarzył mnie z wami, chłopcy. Bogom niech będą dzięki za głupotę naszych przeciwników.
— Pewnie pomyślał, że pojechał pan pierwszy — zachichotał Herzer, nasłuchując zbliżającej się hałastry. Dało się słyszeć równomierne uderzenia stóp i nierówne okrzyki. — Sam też bym nie uwierzył, że możemy maszerować tak szybko, zwłaszcza z łucznikami.
— Trzymać te pila schowane! — krzyknął Edmund.
— Nos do ziemi — dodał Herzer, gdy niektórzy z łuczników milicji zaczęli strzelać ze swych krótkich łuków. Wychwytywał też ostrzejsze dźwięki łuku Bast i miał pewność, że każda z syczących strzał była źródłem odpowiadające go jej krzyku przeciwnika. — Pilą w poprzek kolan, tarcze oprzeć o ścianę.
— Czekać! — zawołał Talbot, swobodnie wymachując młotem w jednej ręce.
— Czekać…
— No dobra, to gdzie się w tym roku wybieracie na wakacje? — zapytał w przestrzeń Cruz.
— WSTAĆ I WALCZYĆ!
Herzer zerwał się i jednym płynnym ruchem rzucił pilum w pierwszego dostrzeżonego przeciwnika. Pocisk przebił tarczę, a niosący ją ork, obciążony nagle dodatkową masą żelaza i drewna, zatrzymał się, by ją wyciągnąć i padł z gardłem przeszytym strzałą.
Herzer tak naprawdę wcale tego nie widział, ponieważ pochylił się po jedną z dodatkowych włóczni i znów wprowadził ją w tarczę wroga, a potem wydobył miecz i zajął się poważną kwestią przeżycia.
Orkowie nadchodzili fala za falą, w większości przerzedzonymi przez ostrzał z łuków jeszcze zanim docierali do fortyfikacji. Milicja wycofała się, zostawiając w wąskim przesmyku tylko podwójny szereg Panów Krwi i choć Przemienieni nieustannie weń uderzali, nie byli w stanie ani go rozbić, ani odepchnąć. Najpierw musieli wspiąć się na parapet, a potem zmierzyć się z tarczami Panów Krwi, których miecze sięgały do twarzy, rąk i ciał. Nawet jeśli udawało im się przedrzeć przez pierwszy szereg, drugi czekał tylko na wykończenie ich przez bezlitośnie mielącą mieczami maszynerię.
Kilku atakujących zdołało się nawet przebić, po czym natykali się na litą ścianę drewnianej broni milicji. Bronie te, w większości przypominające topory czy halabardy, błyskawicznie redukowały przeciwnika do zera.
Herzer nie był w stanie śledzić ogólnego przebiegu walki, ale zorientował się, kiedy orkowie w końcu zaczęli się załamywać. Trzykrotnie stawali naprzeciw Panów Krwi i za każdym razem zostali rozniesieni na strzępy. Teraz, mając przed sobą umocnienia, niewzruszoną linię legionistów i ciągły deszcz strzał, nie potrafili już tego wytrzymać. Najpierw pojedynczo, potem w grupach, a w końcu wszyscy wycofali się w dół wzniesienia. Wszyscy ci, którym udało się przeżyć.
Gdy z parapetu spadł ostatni ork, Herzer mógł się wreszcie rozejrzeć. Wszędzie leżało pełno trupów Przemienionych, na parapecie, w fosie i w stosach przed ścianą. Brakowało też niektórych znajomych twarzy i niewyraźnie przypomniał sobie, jak ktoś wypełniał przerwę u jego boku. Spojrzał w prawo i zamiast Deann zobaczył Pedersena, dowódcę trzeciej dekurii.
— Deann? — wydyszał, opuszczając miecz i sięgając do manierki po łyk wody.
— Mocno dostała — odpowiedział Pedersen. — Zabrali ją do lazaretu.
— Gdzie jest baron? — zapytał, rozglądając się.
— Grupa orków usiłuje zajść nas od flanki przy rzece — wtrącił Stahl. — Pojechał tam ich wyciąć.
— Cholera — było wszystkim, co powiedział, patrząc w dół zbocza. McCanoc wściekle poganiał swego konia tam i z powrotem, a w końcu skierował go w górę zbocza i zaszarżował.
— Patrzcie na tego durnego drania — wymamrotał Herzer, wypijając do końca wodę i wyciągając szmatkę, by wytrzeć z krwi swój miecz. — Założę się, że nie ujedzie dalej niż pięć metrów od granicy zasięgu łuczników.
— No, nie wiem — po lewej odezwał się Cruz. — Jedzie dość szybko. O co się zakładasz?
— Nie ważne — powiedział Herzer, upuszczając szmatkę. Usłyszał brzęk cięciwy łuku Bast i widział lecącą wprost do celu strzałę, ta jednak odbiła się od czegoś w powietrzu. — Chyba mamy kłopot.
Więcej strzał pomknęło przez powietrze i potężny koń najpierw się zachwiał, a potem padł na bok, wymachując nogami w agonii i kwicząc z bólu. Ale postać w czarnej zbroi lekko wylądowała na ziemi, jakby podpierając się, i szybko skoczyła na nogi, z wrzaskiem sunąc w stronę umocnień. Równocześnie wokół niej utworzyło się coś w rodzaju mgły, czarna chmura, która rozciągała się do rannych po jego bokach, a tam gdzie przeszła, ludzie przestawali dawać oznaki życia.
Kiedy McCanoc dotarł do parapetu, wyskoczył w powietrze w niemożliwym, w oczywisty sposób wspomaganym susie, który przeniósł go nad umocnieniami wprost na ziemię za nimi. W ręku trzymał dwuręczny miecz tak swobodnie, jakby nic nie ważył, a gdy się nim zamachnął, przeciął twarde drewno tarcz i stal zbroi jak masło.
W jednej chwili Herzer zobaczył, jak pół tuzina drugiego szeregu Panów Krwi pada i zaszarżował z wrzaskiem, spadając na plecy znacznie większego przeciwnika.
Dionys nawet nie zachwiał się od uderzenia, ale okręcił się, gdy pole siłowe odrzuciło chłopaka w snopie iskier. Herzera otoczyła czarna chmura i poczuł, jak opuszczają go siły, wysysane przez program sterujący chmurą nanitów.
— Proszę, proszę, czyż to nie mój stary kumpel Herzer — powiedział Dionys, podnosząc miecz. — Czas poznać karę za zdradę.
Dionys dźgnął wprost w dół, ale Herzer zerwał się już na nogi przewrotem w tył, który później zawsze uznawał za niemożliwy do wykonania. Opuścił tarczę i gdy miecz opadł w dół, sparował go desperacko, czego jedynym efektem było odcięcie jego klingi tuż nad jelcem. Odskoczył i podniósł jedno z pilów, ale Dionys skokiem pokonał dzielącą ich odległość i ciął w dół w chwili, gdy po nie sięgał. Klinga energetyczna ze świstem przejechała przez broń, rozcinając włócznię i większość lewej dłoni Herzera.
Herzer zatoczył się do tyłu, chwytając swoją dłoń i warknął.
— Idziesz w dół, Dionys — powiedział. Ale równocześnie czuł, jak czarna chmura pozbawia go sił i obraz przed oczyma zaczął mu szarzeć.
— I co mi zrobisz, zakrwawisz mnie na śmierć? — zapytał Dionys i właśnie wtedy na jego plecach wylądował mały tajfun.
Lazur z zainteresowaniem przyglądał się bitwie. Właściwie nie uważał, żeby miał w niej stanąć po którejś stronie, ludzie najwyraźniej dobrze się bawili, wydzierając z przeciwników duże kawałki futra. Jednak coś w czarnej postaci przywołało wspomnienia, a kiedy dotarł do niego jej zapach, rozpoznał w niej kogoś, z kim miał do wyrównania rachunki.
Pole siłowe najwyraźniej nie uznało pazurów za coś, co może zabić i nie zatrzymało rozwścieczonego kota. Sześćdziesięciokilowy kot wylądował od tyłu na zbroi Dionysa i zaczął drzeć po niej pazurami, sycząc i plując.
Dionys okręcił się w miejscu, ale kot zaczepił się pazurami o szczeliny zbroi i drapał ze wszystkich sił. I niezależnie od tego, jak bardzo wykręcał się McCanoc, nie potrafił pozbyć się domowego lwa.
Jednak i Lazurowi ani trochę nie podobała się czarna chmura. Sprawiała, że miał ochotę odejść, ułożyć się na słońcu i wszystko przespać. W końcu zrezygnował. Zbroja nie ustępowała pod jego pazurami, a chmura, choć niedostosowana do fizjologii kotów, częściowo jednak i jego pozbawiała siły. Wydając z siebie warkot rozczarowania, kot odskoczył.
Dionys zamachnął się na uciekające zwierzę, ale nie trafił i odwrócił się do Herzera w chwili, gdy chłopak wyskoczył w powietrze i spadł na niego. Przyglądał się atakowi Lazura i zrozumiał, że pole siłowe nie rozpoznawało ciała wewnątrz swojego zasięgu. Pomimo bólu ręki i słabości wywołanej przez chmurę, uczepił się ręki Dionysa, w której tamten dzierżył tarczę, objął go nogami w talii i spróbował wbić sztylet w szczelinę między napierśnikiem i obojczykiem.
Dionys ryknął wściekle i znów się otrząsnął, dźgając mieczem i próbując pozbyć się przeciwnika. Jednak kiedy poczuł ukłucie sztyletu na ubraniu pod zbroją, rzucił się na ziemię, rozgniatając Herzera o podłoże i wypychając mu z płuc całe powietrze.
Herzer znów więc znalazł się na ziemi, tym razem całkowicie bezradny. Czarna chmura odessała z jego ciała wszelką siłę, a uderzenie ciała Dionysa stanowiło ostatnią kroplę. Poczuł, jak pod masą przeciwnika pękają mu żebra, a z pozbawionych czucia palców wyleciał sztylet. Gdy Dionys podnosił się z ziemi, spróbował się przetoczyć, ale nie był w stanie zrobić nic, oprócz bezradnego czekania na swój los.
— Już dość — wymamrotał Dionys, podnosząc się na nogi i unosząc miecz. — Mam cię już dość, Herzer. — Znów dźwignął miecz, kierując go czubkiem w dół i przygotowując się do wbicia go w leżącego chłopaka, gdy z boku błysnęła szabla, uderzając w jego zbroję w fontannie iskier.
Dionys okręcił się w miejscu i ciął, szybko i mocno, lecz Bast ze śmiechem uniknęła uderzenia.
— Musisz się bardziej postarać — powiedziała, cofając się. — Nikt nie będzie bezkarnie szpecił mojego kochasia.
— Moglibyście wreszcie zrezygnować*. — krzyknął Dionys i skoczył do przodu, ale za każdym razem gdy ciął, tańczącej z radosnym chichotem i znaczącej jego zbroję swoją szablą elfki już tam nie było.
— Szybciej, Dionysie McCanoc, szybciej. Musisz się nauczyć tańczyć.
I faktycznie, prowadziła go w tańcu, a McCanoc wściekle gonił japo całym obozie. Chwilami ktoś inny próbował interweniować, ale żadna z broni nie była w stanie przebić pola siłowego wokół jego zbroi, a Bast ze śmiechem ich odganiała, gdy na jego zbroi lądował cios za ciosem. Jednak choć była w stanie przebić się przez pole siłowe, nie potrafiła nawet zarysować zbroi i po jakimś czasie słychać było już tylko wściekłe posapywania olbrzyma w zbroi płytowej i śmiech elfki. Milicja z początku się wycofała, ale teraz podeszła, przyglądając się pojedynkowi i komentując go. Jednak bardzo uważali, żeby trzymać się poza zasięgiem otaczającej McCanoca czarnej chmury, która zdawała się na elfkę nie mieć żadnego wpływu.
Herzer został dźwignięty do pozycji siedzącej przez Rachel, która skrzywiła się, widząc głębokie cięcie.
— Paskudnie to wygląda — orzekła, przywołując ludzi z noszami. Kiedy się zbliżyli, Herzer potrząsnął głową.
— Chcę to widzieć — oświadczył.
— Dobrze — westchnęła, bandażując jego pokiereszowaną dłoń. — Poczekamy. Ale wydaje mi się, że jesteśmy przegrani. Bast nie jest w stanie przebić jego zbroi, a jemu wystarczy jedno szczęśliwe trafienie. O, do diabła.
— Bast — odezwał się Edmund, podchodząc do pola walki. — Nie masz ochoty odpocząć?
Herzer nie wiedział, skąd baron się tam wziął. Sprawiał wrażenie, jakby się po prostu zmaterializował. Chłopak nie był pewien, czy stary wojownik będzie w stanie poradzić sobie z chmurą nanitów i znacznie większym McCanokiem, ale poczuł dziwny spokój na jego widok.
— Jeszcze… nie — odpowiedziała. Elfka, która pomimo całej swojej energii zaczynała zwalniać, a McCanoc zdawał się dysponować niewyczerpanymi zasobami sił.
— Zabiję cię — wysyczał Dionys, dysząc. — A potem całą resztę. Znów zgwałcę Daneh, zgwałcę tę dziwkę, jej córkę, zgwałcę twoje ciepłe ciało.
— Nie wydaje mi się — wydyszała Bast, ale gdy to mówiła, jej stopa pośliznęła się na kamieniu. Próbowała zmienić upadek w piruet, ale Dionys wyskoczył do przodu, przejeżdżając mieczem po jej biodrze. Gdy na ziemię wytrysnęła jasnobłękitna krew, uniósł miecz do ostatecznego ciosu.
— Moja kolej — oznajmił Edmund, robiąc krok na przód i osłaniając Bast swoją tarczą. Elfka cofnęła się i zaraz pomogli jej milicjanci, odciągając ją od McCanoca.
— Teraz ty, staruszku? — Dionys cofnął się ze śmiechem. — Nie moglibyście dać spokój? Moi orkowie za chwilę tu wrócą, a twoi cholerni Panowie Krwi nie będą w stanie powstrzymać ich ze mną na tyłach.
— Widzę, że wyszczekałeś sobie zbroję — spokojnie skonstatował Talbot, ważąc w dłoni młot.
— Wyszczekałem. Fukyama potrafił poznać dobry interes — odpowiedział McCanoc, unosząc na chwilę przyłbicę. Znajdował się w na tyle dużej odległości, że jego czarna chmura ledwie sięgała Talbota, ale Dionys i tak wyraźnie dziwił się, że nie miała na jego przeciwnika żadnego wpływu. Nanity zdawały się trzymać w niewielkiej odległości od zbroi kowala, jakby bojąc się jej dotknąć. Przez chwilę przyglądał się pytająco, po czym opuścił zasłonę, przyjmując pozycję bojową. — Ty też mnie nie pokonasz, baronie Edmundzie — dodał, robiąc ostrożny krok w przód i wyprowadzając w niego pchnięcie mieczem.
Superostra klinga uderzyła w tarczę Edmunda, ale Talbot sparował cios, pozwalając szczytowi miecza ześliznąć się po zbroi.
— Żadna broń nie przebije mojej zbroi — kontynuował McCanoc, krążąc wokół mniejszego przeciwnika. — Moje ostrze przebije się przez twoje blachy, a chmura zabije cię, nawet jeśli nie zrobi tego miecz. Fajne, nie? To protokół medyczny, który dostałem w prezencie od Chansy. Myślę, że spodoba się twojej żonie. Może ją też nim potraktuję, kiedy już urodzi nasze dziecko. Ty zginiesz tutaj, Edmundzie Talbot.
— Myślę, że nie — odparł baron, wzdychając. — Obelgi, obelgi, obelgi. Prawie się spodziewam, że za chwilę powiesz: „ti, ti, ti”. Jak dotąd twoja chmura nie wygląda, jakby miała działać. — Z łatwością osłonił się przed kolejnym ciosem i odsunął się w bok, unosząc młot w gotowości. — A wiesz, Dionys, naprawdę nie jesteś dobry w obelgach.
— Myślisz, że potrafisz lepiej? — parsknął McCanoc, wyskakując w przód i wyprowadzając cios w tarczę Talbota. Tym razem Edmund wprost zablokował opadający miecz, który zadźwięczał głośno, uderzając o metal tarczy.
— Och, tak — odpowiedział Edmund. — Co? Nie myślisz chyba, że mam standardową zbroję, prawda? Jestem mistrzem kowalskim. Oczywiście, że to zbroja wspomagana, durniu! A co do obelg… Zobaczmy. — Zastanowił się przez chwilę, a potem odchrząknął. — Dionys, tyś tchórz. Wysyłasz, zaprawdę, innych przed sobą, sam bojąc się walki. Bijesz kobiety, jednakowoż boisz się uderzyć męża, by twej parszywej skóry nie przecięło ostrze lepsze od twego. Prawdziwie powiadam, jesteś tchórzem, McCanoc.
— Co? — wrzasnął Dionys, kolejny raz waląc w tarczę. Edmund sparował cios, jakby ten nie miał żadnego znaczenia i spokojnie ciągnął dalej.
— Dionys, tyś fanfaron. Fanfaronem pustosłownym, albowiem przegrałeś w każdym pojedynku. Walczysz ze słabeuszami i samochwałami jak ty, a kiedy staje przed tobą prawdziwy rycerz, uciekasz z podkulonym ogonem. A jednak ze swej ucieczki wielką czynisz przechwałkę. McCanoc, tyś fanfaronem.
Herzer w zdumieniu przyglądał się, jak kowal zaczyna tańczyć wokół znacznie większego przeciwnika, niewzruszenie blokując cios za ciosem i praktycznie wyśpiewując swoje obelgi, gdy Dionys atakował go z furią.
— Dionys, tyś śmierdziel. Dech twój cuchnie zgniłym ejakulatem koni, bo to właśnie z lubością pijesz co rano. Twe ciało śmierdzi strachem, a gnój żrących szparagi kóz lepiej pachnie niż twe wąsy. McCanoc, tyś śmierdzielem.
Usłyszawszy to, Dionys praktycznie zaskowytał i zaczął gonić za Edmundem po całym obozie. Inni schodzili im z drogi, śmiejąc się z obelg Edmunda. Pomimo swych potężnych rozmiarów McCanoc nie był w stanie dopaść kowala.
— Dionys, tyś paskudny. Twe orki nie biegną przed siebie do walki, lecz uciekają przed twym obliczem. Zaprawdę, w historii brzydoty zapisano ci znaczące miejsce. Twoja matka, dziwka, zemdlała z przerażenia, gdy z piskiem odrazy otwarł się przed tobą replikator. Pechowi opiekunowie, którym przyszło się tobą opiekować, musieli zawieszać ci na szyi mięso, by chciał się z tobą bawić pies. Ten zaś pomylił twarz z zadkiem i to jego wolał lizać. McCanoc, tyś brzydki.
McCanoc dyszał ciężko.
— Dionys, tyś głupi. Trzykrotnie, żeś nas zaatakował i trzykrotnie cię odrzuciliśmy, choć zaprawdę, liczebnie ledwie ułamek twych wojsk posiadamy. Tyś niepiśmienny i niegdyś nie poznał pojęcia „porażka w szczegółach”, albowiem do przeczytania tych paru liter cały dzień musiałbyś zużyć. Nawet największy prostak zrozumie, że taktyka twa jako osiłka ze szkółki, którego nauczyciele wypuścili wreszcie, choć nawet palcami malować nie umie. Sam fakt, że potrafisz oddychać, musi zasługę stanowić homunkulusa jakowegoś, któren to siedzi na twym ramieniu i szepcze nieustannie „wdech, wydech”, albowiem przez bezmyślność z pewnością zapomniałbyś o tym. Spytano mnie, czy potrafisz równocześnie iść i żuć gumę, na co przecząco odparłem, albowiem znalazłem cię twarzą w dół na ziemi, a guma za dowód przed tobą leżała. McCanoc, tyś głupcem. — I tak — zakończył, odbijając tarczą kolejny cios i zatrzymując taniec — fachowo się kogoś wyzywa! A teraz uciekaj albo zacznę po arabsku, ty nędzna kupo galarety!
Herzer żałował, że nie widzi twarzy Dionysa, był pewien, że tamten jest o włos od zawału. Głos miał ochrypły i brzmiał prawie tak, jakby płakał.
— Zapłacisz mi za to, Edmundzie Talbocie! — wrzasnął, waląc swoją tarczą o tarczę Edmunda i uderzając mieczem. Edmund z niemal pogardliwą łatwością sparował oba ataki i odbił w bok klingę miecza swoim toporem. Herzer zauważył, że o ile McCanoc był wyraźnie zmęczony, Edmund wyglądał równie świeżo, jak na początku pojedynku.
— I cóż to za powrót — westchnął Talbot, szykując swój młot. — Wiesz, czemu nie przejmuję się, kiedy ludzie obrażają mnie pod imieniem Edmunda?
— Nie — odpowiedział Dionys, podchodząc do przodu tak, by czarna chmura otoczyła kowala. — I nie obchodzi mnie to. Zamierzam cię zabić.
— Ponieważ to nie jest moje imię — łagodnie odpowiedział Talbot. — To imię mojego brata, który zginął w Anarchii. Udał się tam jak wielu młodych ludzi próbujących znaleźć w tym świecie prawdziwą rywalizację. I podobnie jak większość padł ofiarą anarchii, od której pochodzi nazwa i zginął w jakiejś bezsensownej potyczce. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, więc udałem się tam za nim. Całe lata zajęło mi odkrycie jego losu. Lata, w trakcie których, szukając brata, znalazłem coś, co uznałem za swoje przeznaczenie.
Jego głos był teraz lodowaty i twardy i nawet McCanoc znieruchomiał, ujęty jakąś niezrozumiałą dla siebie głębią ukrytą pod prostymi słowami kowala.
— Mam na imię Karol — wypowiedział w końcu Talbot, i równocześnie otoczył go błękitny blask, który w błyskach srebra rozproszył czarną chmurę. — A ty, Dionys, przekonasz się teraz, czemu nazywają mnie MŁOTEM!
Młot wyskoczył do przodu szybciej, niż można było nadążyć wzrokiem, szybciej nawet niż błyskawiczne cięcia Bast, i Dionys został odrzucony w tył w fontannie iskier. Jego tarcza została strzaskana, więc odrzucił ją z krzykiem, chwytając się za bolącą rękę.
— Chciałeś zostać królem Anarchii, tak? — powiedział Talbot, przechwytując dzikie uderzenie Dionysa na swoją tarczę i odbijając klingę siłową, jakby był to powiew wiatru. — Chciałeś zniszczyć całą moją pracę, tak? — kontynuował, uderzając młotem w ramię Dionysa i odrzucając go w tył w kolejnej eksplozji iskier. — Chciałeś zdobyć moje miasto, tak? — zapytał, uderzając w ramię McCanoca trzymające miecz w chwili, gdy tamten zamachnął się do kolejnego uderzenia. lecz odleciał w dal, a Talbot niepowstrzymanie postąpił do przodu, przycinając znacznie większego wojownika do ściany. — Zgwałciłeś moją żonę, tak? — powiedział Edmund z furią w głosie, na co Dionys pochylił głowę i rzucił się i niego. — Chciałeś zabić ją jak psa, jak zabiłeś mojego bratał Edmund bez wysiłku odsunął się na bok i przy akompaniamencie kolejnej fontanny błękitnych iskier umieścił młot z tyłu hełmu McCanoca, co wywołało dźwięk jak uderzenie w dzwon. Postać w czarnej zbroi padła rozciągnięta na ziemię, a Edmund uniósł swój młot do śmiertelnego ciosu.
— Nie wydaje mi się.
— Edmund! — zawołała z góry Sheida. Nad polem bitwy pociemniało nagle, gdy przeleciało nad nim skrzydło wywern z jeźdźcami uzbrojonymi w kopie i wylądowało na wzgórzu. — Nie! — Zsiadła z wierzchowca i popędziła w j« stronę, gorączkowo wymachując rękami, a przed nią leciała jej jaszczurka. — Niech to szlag, nawet gdybyśmy go nie potrzebowali, nie możesz go zabić w taki sposób!
Na jednej z wywern siedział Harry, który wykonał sardoniczny salut Edmundowi, po czym skrzydło wystartowało, odlatując w dół doliny. Orkowie faktycznie zaczęli formować tam szyki do kolejnego szturmu, ale gdy nadleciały w ich stronę smoki, rozpierzchli się w okamgnieniu między drzewami. Wywerny poleciały dalej doliną, a z oddali dobiegły odgłosy paniki przerażonych zwierząt taboru.
Edmund przesunął dłoń na trzonku młota i gniewnie spojrzał na członkini) Rady. W końcu ukłonił się uprzejmie, a potem ponownie podniósł młot w gór i spuścił go na krzyż Dionysa, zamiast na jego głowę.
— Dobrze — warknął. — Ale nigdy nie powiedziałem, że pozwolę znów mu chodzić. Albo użyć fiuta.
Sheida gniewnie potrząsnęła głową i ostrożnie zsunęła się ze zbocza, biegając do McCanoca. Gdy się zbliżyła, uniosła dłoń i na chwilę znieruchomiała w skupieniu, aż czarna chmura opadła i rozproszyła się w cienką warstewkę pyłu. Następnie przesunęła dłonią nad plecami McCanoca, kierując wzrok do wnętrza, po czym zerwała się na nogi.
— To było bardzo precyzyjnie wymierzone uderzenie — powiedziała, patrząc na Edmunda.
— Faktycznie, prawda? — zgodził się. — A jeśli to naprawisz, wszystkie umowy stracą ważność. — Odwrócił się do Herzera i potrząsnął głową na widok jego dłoni oraz grupę powalonych Panów Krwi. — Przepraszam za to. Chyba powinienem był wysłać was, żebyście załatwili orków. Nikt nie jest doskonały.
Do powalonej postaci podszedł Lazur i obwąchał ciało warcząc gniewni Następnie odwrócił się i tylnymi łapami kopnął ziemię na ciało, co jego zdaniem stanowiło jedyny sposób na potraktowanie pokonanego przeciwnika. I następnie prychnął i odszedł. Nadszedł czas na znalezienie czegoś do jędze i zwinięcie siew słońcu.