ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Herzer wrócił do corralu zmęczony i obolały. Jazda terenowa okazała się wymagać znacznie więcej niż tylko truchtu w grupie i rozmowy. Od tego zaczęli, prowadząc konie na dłuższą wycieczkę po okolicy, łącznie z przejechaniem przez Raven’s Mill. Potem, najwyraźniej za zgodą Myrona, spędzili trochę czasu przeganiając jego niewielkie stado bydła, próbując, przeważnie bezskutecznie, czegoś określanego mianem odcinania. Polegało to na tym, by siedząc na koniu, niczym sobie nie pomagając, wybrać ze stada jedno zwierzę i oddzielić je od pozostałych. Podobno w naprawdę dawnych czasach było to czymś tak powszechnym, że nie było o czym mówić. Nie tutaj. Bydło wcale nie miało ochoty rozstępować się przed końmi, a kiedy zaczynało biec, miało tendencję do zbijania się w zwartą gromadę. Próba dostania się do stada i wypchnięcia z niego pojedynczego zwierzęcia okazała się być dla większości jeźdźców zadaniem prawie niewykonalnym. Wyjątkami byli Kane, Alyssa i, co dziwne, Herzer.

Araby, na których jechało dwóch mężczyzn i jedna z kobiet, zdawały się czerpać prawdziwą przyjemność z zaganiania krów. Jednak z wyjątkiem Alyssy, nikt z pozostałych nie potrafił tak sprawnie oddzielić od stada pojedynczej sztuki. Alyssa dostatecznie dobrze kontrolowała wierzchowca głównie za pomocą kolan i przesuwania środka ciężkości, by dokonać tej sztuki przynajmniej raz. Kane w podobnym stopniu panował nad koniem i też wykonał zadanie.

Jeśli chodzi o Herzera, chłopak mógłby przysiąc, że Diablo był prawie świadomy i, podobnie jak araby, młody ogier świetnie się bawił, przeganiając bydło. Wszystko, co Herzer musiał zrobić, to wskazać mu odpowiednią krowę i pozwolić wykonać zadanie.

— Po pełnej potu godzinie spędzonej na przeganianiu krów po okolicy — gdzieś w trakcie pojawił się Myron i zauważył, że prawdopodobnie odchudzili stado o miesiąc wypasu — skierowali się z powrotem do zagród. Ale dzień się jeszcze nie skończył. Dojechali do corralu, pędząc przeważnie galopem, zjedli lekki posiłek, a potem Kane wyciągnął sprzęt do sportu, który nazwał kowbojskim polo, i podzielił ich na dwie grupy. Celem gry było uderzanie długimi kijami w nadmuchaną gumową piłkę o średnicy mniej więcej trzydziestu centymetrów w taki sposób, żeby przerzucić ją z jednego końca zagrody na drugi, a potem przez małą bramkę wyznaczoną dwoma słupkami ogrodzenia.

Grali w to przez resztę dnia, dwukrotnie zmieniając konie, choć ani razu graczy, więc wieczorem Herzer był zmęczony, ale zadowolony. Grał w zespole Alyssy i choć przegrali, czterema punktami do sześciu z Kane’em, to on wbił trzy z nich.

I znów Diablo, na którym spędził prawie połowę gry, zdawał się wykazywać talent do gonienia piłki. Na swój sposób przypominało to gonienie krów. W krótkich przerwach między meczami Kane wyjaśnił im genezę gry. Podobno wymyślili ją starożytni Mongołowie, a pierwszymi „piłkami” były odcięte ludzkie głowy. Powiedział też, że zwykle używało się piłki wielkości ludzkiej pięści. Biorąc pod uwagę, ile razy nie trafił w piłkę, Herzer nie wierzył w to tak samo, jak w część dotyczącą ludzkich głów.

Spadł, albo jak określił to Kane „opuścił siodło”, tylko raz i pamiętał przy tym, żeby upaść najluźniej jak mógł. Jego wcześniejsze szkolenie bojowe przyszło tu z pomocą, umożliwiając zamianę upadku w przetoczenie się.

— Musisz natychmiast wstać i wsiadać z powrotem-powiedział, podjeżdżając Kane. — Jeśli spadniesz i nie wsiądziesz zaraz, będzie ci piekielnie trudno znowu się do tego zabrać.

Herzer potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć, a potem potwierdził skinięciem.

— Od razu wsiadać z powrotem — powiedział niepewnie.

Kiedy zebrał się z ziemi, zastępca Diablo czekał już cierpliwie, skubiąc nędzną trawę na niedawno oczyszczonym polu. Wdrapał się więc na niego i wrócił do gry.

Jednak prawdę mówiąc, nie był wcale pewien, czy zechce jeszcze kiedyś oglądać konia. Niestety, desperacko potrzebował kąpieli i wyprania rzeczy. I choć jazda konno do łaźni stanowiła nieprzyjemną perspektywę, pójście tam pieszo było jedyną gorszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić.

Kane powiedział im, żeby poszli się wykąpać i zabrali ze sobą konie, jeśli tylko mają ochotę. Najwyraźniej chciał nie tylko, żeby woniejąca i spocona grupa się oczyściła, ale i dalej ćwiczyła jazdę, więc po ostatnim meczu Herzer niechętnie podszedł do zagrody i zagwizdał na Diablo.

Koń wyglądał, jakby podchodził do pomysłu jazdy przynajmniej równie niepewnie jak Herzer, ale przekupił zwierzę głaskaniem i w końcu udało mu się go osiodłać i docisnąć popręg. Jazda była bardzo nieprzyjemna, ale kiedy pomyślał o marszu na własnych nogach, musiał przyznać, że tak przynajmniej trwało to krócej.

Do łaźni wybrało się ich równocześnie przynajmniej sześcioro. Jednak wszyscy poza Herzerem byli rekreacjonistami od dawna znającymi się z Kane’em i Alyssąi choć nie odcinali się świadomie od niego, większość ich rozmów dotyczyła spraw i ludzi, o których nic nie wiedział, więc jechał w milczeniu, użalając się nad różnymi stłuczeniami.

W łaźni z radością oddał suche już, ale trzeszczące ubranie wszechobecnemu tam Dariusowi i skierował się pod wodę. Diablo uwiązał za rogiem na lince dostatecznie długiej, żeby mógł poczęstować się trawą, a kiedy wrócą, koniowi należało się porządne karmienie i oporządzenie.

Mocno wyszorował się w zimnej wodzie pod prysznicem i prawie wrzasnął, kiedy gorąca woda oblała rozliczne otarcia i wrażliwe miejsca. Ale ból szybko przygasł i gdy ciepło wypełniło jego mięśnie, przynajmniej na jakiś czas wywołało to przyjemną euforię. Do czasu, kiedy uznał, że jest w stanie wywlec się z wody, zrobiło się już ciemno i kuchnie zostały prawie zamknięte. Odebrał swoje ubranie, pokłusował z powrotem na Diablo — rozsądnie wysoko podciągając strzemiona, by ochronić bolące siedzenie — i dostał w kuchni jakieś resztki. Potem pojechał z powrotem do zagrody, nakarmił konia, wyszczotkował go, odłożył uprząż i zataczając się, dotarł do budynku wyznaczonego do spania. Po ciemku znalazł swój koszyk, rozwinął koc i zasnął, zanim zdążył ściągnąć buty.


* * *

— Edmundzie — odezwała się Sheida, pojawiając się w biurze, gdy rada miejska stłoczyła się w drzwiach.

— Sheida, jesteśmy zajęci — powiedział Edmund. — Nie mogłabyś po prostu zadzwonić, albo coś w tym stylu? Może, choć raz, zostawić mi wiadomość?

Reszta rady osłupiała zszokowana brakiem szacunku okazywanym przez niego członkowi Rady, ale Sheida tylko ze zrozumieniem kiwnęła głową.

— Zaczynam zapominać, że ludzie się nie dzielą — westchnęła, gładząc obraz swojej latającej jaszczurki. — Przepraszam, Edmundzie.

— O co chodzi tym razem? — zapytał, wciąż zły.

— Zdołałam uwolnić dość energii, żeby zaaranżować wirtualne spotkanie konwencji konstytucyjnej i, co ważniejsze, na napisanie pierwszego brudnopisu. Chciałabym, żebyś się tam zjawił.

— Świetnie, wcisnę to gdzieś w wolny czas między zastanawianiem się, jak nakarmić trzy tysiące ludzi i obronić ich przed bandytami.

— Czy tam jest aż tak źle? — zaniepokoiła się.

— McCanoc wrócił — warknął. — Spalił Fredar.

— Och. Nie wiem, jak mogło mi to umknąć. Ale w szerszej perspektywie nie jest to pierwszy taki przypadek.

— Ani nie będzie ostatnim — zgodził się Talbot. — A my możemy być następni.

— Znasz jego aktualną lokalizację? Ostatnio wypłynął… na wyższym poziomie.

— Nie, przypuszczam, że gdzieś na równinach na zachód od Fredar — odpowiedział Edmund. — Kiedy będzie to spotkanie?

— Kiedy byłoby ci wygodnie? — zapytała, rozglądając się wokół i kiwając głową członkom rady. — Przepraszam za zajmowanie wam czasu.

— Nie ma problemu. Wszystko w porządku…

— Jutro wieczorem? — zaproponował.

— Koło ósmej? — uściśliła, zerkając gdzieś w dal. — To powinno… się udać. W takim razie do zobaczenia — dodała i znikła.

— Mieć energię… — westchnął Deshurt.

— -Nie chciałbym mieć jej kłopotów — odpowiedział Talbot. — Dobra, skoro wszyscy siedzicie na swoich miejscach, pierwszym punktem programu jest kolejna luka w systemie bankowym…


* * *

— Rachel — zawołała Daneh, gdy jej córka przechodziła przez drzwi do szpitala. To był długi dzień, zrobił się późno, a dziewczynie należało się trochę wolnego. Ale dostatecznie długo już to odkładała.

— Tak? — zapytała jej córka.

— Mogę cię poprosić na chwilę? — Daneh wskazała ręką w stronę swojego biura. — To nie… Po prostu chcę cię o coś spytać.

Rachel zdziwiona zmarszczyła brwi, ale poszła za mamą do biura.

— Znacznie więcej rozmawiałaś z ludźmi niż ja — zaczęła Daneh, gdy zamknęły się za nimi drzwi. — Jedną z rzeczy, jaką powinny robić kobiety, które zostały zgwałcone, to rozmawiać na ten temat.

— Nie robiłam tego, mamo. — Rachel popatrzyła na nią ze zdziwieniem. — Czy… chcesz z kimś porozmawiać? — zapytała zmartwionym głosem.

— Cóż, tak, ale nie z tobą, kochanie — odpowiedziała Daneh z uśmiechem. — Zastanawiałam się, czy znasz kogoś… kogoś, kto mógłby chcieć porozmawiać.

Rachel zastanowiła się przez chwilę i wzruszyła ramionami.

— Tak. To znaczy wiem, o paru dziewczynach, które… miały przejścia w podróży. Nie próbowałam z żadnej z nich wyciągać szczegółów. Powinnam była?

Tym razem to Daneh zmarszczyła czoło, a potem wzruszyła ramionami.

— Rozmowa o tym jest bardzo ważna do wyleczenia. Ale tak naprawdę zastanawiałam się, czy mogłabyś poprosić je, żeby może spotkały się ze mną, któregoś wieczora? Jedną z ważnych rzeczy, jakiej nauczyłam się od Bast jest, że… po gwałcie pojawiają się w człowieku dziwne myśli i uczucia. Myślę, że nadszedł już czas, żeby ktoś, kto ma doświadczenie podzielił się z innymi i zaczął próbować… leczyć.

— Och — wyjąkała Rachel. — Ja… zobaczę, czego mogę się dowiedzieć.

— Dziękuję — z uśmiechem odparła Daneh. — Czy masz jakieś pojęcie, jak bardzo zmieniłaś się… dojrzałaś, od czasu Upadku?

— Czasem czuję się, jakbym miała tysiąc lat, jeśli o to ci chodzi — westchnęła dziewczyna.

— Wiesz — powiedziała Daneh, odchylając się na oparciu. — Jestem twoją matką. Możemy porozmawiać czasem o czymś poza pracą.

— Wszystko w porządku, mamo, naprawdę — wycofała się Rachel. — To nic tak… mocnego jak to, przez co ty się musisz przebić. Po prostu ten sam problem, jaki mają wszyscy inni. Wiesz, ciągle sobie życzę, żeby wszystko wróciło do stanu, w jakim było wcześniej.

— Tak, wiem — ze smutkiem zgodziła się Daneh. — Szepczesz czasem do siebie „dżinnie”? Ja tak.

— Owszem — przyznała Rachel. — Czasem, kiedy nie potrafię usnąć, wyobrażam sobie, że wszystko wróciło do normy. — Przez chwilę na jej twarzy rysowały się silne uczucia. — Nienawidzę tego świata. Czasem żałuję, że w ogóle się urodziłam!

— Nie żałuj tego — powiedziała Daneh, potrząsając głową. — Kocham cię i świat byłby smutniejszy, gdyby cię na nim nie było. Wiedz o tym. Nie ma nic złego w żalu za tym, co utraciliśmy. Ale nie żałuj, że istniejesz. Masz przed sobą długie życie i wciąż jeszcze możesz w nim znaleźć radość. Przyjaciół do zabawy i kochania. Może nawet chłopaka, co? Edmund i ja chcielibyśmy kiedyś zobaczyć wnuka.

— Jestem jeszcze trochę na to za młoda, mamo — zaprotestowała Rachel.

— Czyż nie dotyczy to nas wszystkich? — Daneh pogłaskała swój brzuch. — To dziwne uczucie, wiedzieć, że coś we mnie rośnie. Ostatnio byłam potwornie zmęczona i myślę, że to wynika właśnie z tego. Ale nawet wiedząc, że połowa tego jest… od nich, połowa jest ze mnie. A ja… nie potrafię się zmusić, żeby nienawidzić nienarodzonego dziecka.

— Czyli… zamierzasz je zatrzymać? — zapytała Rachel.

— Cóż, nawet gdyby z pozbyciem się go nie wiązało się poważne ryzyko… Wydaje mi się, że odpowiedź brzmi: tak. Zamierzam go zatrzymać. Albo ją. Nie sądzę, żebym mogła zrobić coś innego. To dziecko, a ja nie jestem w stanie się zmusić do zabicia dziecka.

— Dobrze — powiedziała Rachel. — Jeśli tak czujesz. Jestem trochę… przerażona samym pomysłem. Wiesz, że wiąże się z tym ryzyko dla ciebie, prawda?

— To ryzyko, które towarzyszyło kobietom od niezliczonych stuleci. — Daneh wzruszyła ramionami. — Tylko dlatego, że udało nam się tego na trochę pozbyć, nie znaczy, że powinnam przed tym uciekać. I… ty też nie.

— Muszę znaleźć właściwego faceta — zaoponowała Rachel. — Jeszcze mi się to nie udało.

— Herzer jest… miły — ostrożnie zauważyła Daneh.

— Herzer to… Herzer — krzywiąc się, odpowiedziała Rachel. — I… on nie jest kimś, kogo szukam. To dobry przyjaciel, ale… tylko przyjaciel.

— Tak samo było z twoim ojcem — rzekła Daneh. — Do chwili, kiedy dotarło do mnie, że muszę mieć coś oprócz przyjaciół. Nie każę ci rzucić się w ramiona Herzerowi, ale nie ignoruj tej możliwości tylko dlatego, że dana osoba jest przyjacielem.

— Dobrze, mamo — odparła Rachel, po czym urwała. — Czy mogę cię o coś zapytać? I wiem, że to nie moja sprawa, ale…

— Twój ojciec i ja… radzimy sobie — rzekła Daneh, z niepewną miną. — To było… trudne. Pierwszy raz potem… był ciężki. Prawdopodobnie równie ciężki dla niego, jak dla mnie.

— Nie jestem pewna, mamo, czy dojrzałam do poznania szczegółów życia seksualnego moich rodziców — wydusiła z siebie Rachel zdławionym głosem. — Przepraszam. Chciałam tylko wiedzieć, czy z wami jest w porządku?

— Teraz już tak — z uśmiechem zapewniła ją Daneh. — I widzę, że docieramy do końca tej rozmowy. Poważnie, porozmawiaj ze mną od czasu do czasu. Ja też potrzebuję przyjaciół.

— Obiecuję mamo. — Rachel wstała i obeszła biurko, żeby przytulić mamę. — Do zobaczenia jutro, dobrze? I zawsze będę twoją przyjaciółką.


* * *

Edmund rozsiadł się właśnie w swoim najwygodniejszym fotelu, kiedy pojawiła się Sheida.

— Gotów? — spytała.

— Zabierzmy się za to — odparł i został natychmiast, pozornie, przetransportowany do dużej sali pełnej innych radnych. Część z nich poznał od razu, innych nigdy nie widział.

— Dziękuję wszystkim za poświęcenie na to czasu — zaczęła Sheida, gestem odsyłając swoją jaszczurkę. Gad wybił się z jej ramienia i wyglądało jakby zniknął, najwyraźniej opuszczając strefę jej nadajnika. — Myślę, że to pierwsze spotkanie powinno dotyczyć ogólnych zasad tego, co próbujemy osiągnąć. Pozwólmy jako pierwszemu zabrać głos Edmundowi Talbotowi. Edmundzie, proszę, przedstaw się.

— — Rozpoznaję część z was, innych nie znam — powiedział Talbot. — Więc powiem kilka słów o sobie. Mam coś, co kiedyś określano doktoratem w zakresie nauk politycznych i drugi, z wojskowości. Moja specjalność to społeczeństwa i wojskowość ery przedindustrialnej. Dodatkowo przez większość życia byłem rekreacjonistą. W tej chwili pełnię funkcję burmistrza Raven’s Mill, rosnącego społeczeństwa w dolinie Shenan. Pracując pod ich egidą i za zgodą, jestem tu, by zaproponować, aby wprowadzić w życie oryginalną konstytucję Norau, z minimalnymi poprawkami i przy zachowaniu wszystkich praw obywateli. Wszystkich praw.

Przedstawiła się reszta i większość z nich wywodziła się z podobnych społeczności, choć dwóch pracowało bezpośrednio z Radą nad ich projektami. Wszyscy w zasadzie zgodzili się, żeby wprowadzić oryginalną konstytucję, ale wszyscy mieli też jakieś zastrzeżenia.

— Edmund? — zapytała Sheida, zwracając się znów do niego. — Jakie zmiany chciałbyś wprowadzić?

— Pierwszą byłoby zasugerowanie wprowadzenia większego nacisku na prawo do posiadania broni. Należy dodać, że przeznaczona ma być do samoobrony, obrony społeczności i przed niekonstytucyjnymi działaniami rządu. Co więcej, obowiązkiem wszystkich obywateli w wieku poborowym powinno być posiadanie i umiejętność posługiwania się bronią.

— Muszę przeciw temu zdecydowanie zaprotestować — odezwał się delegat z miasta Chitao. — Mieliśmy już przypadki spalenia gospodarstw przez bandytów. Nie rozumiem, czemu powinni posiadać broń albo prawo do niej.

Czy byli to obywatele społeczności? — odpowiedział Edmund. — Poza tym, uściślijmy, nie zawiódł fakt, że posiadali broń, lecz jaki uczynili z niej użytek. W części prawnej, już na samym początku powinny znaleźć się silne zakazy dotyczące nielegalnego użycia broni, z ciężkimi karami. Ale w Raven’s Mill uzbrajamy naszych obywateli. Stanowią silny element obrony miasta. Aktualna sytuacja jest stanem, który kiedyś określano mianem papierka lakmusowego. W żadnym wypadku nie pozwolimy na rozbrojenie naszych obywateli przez rząd, poza otwartą rebelią, a i wtedy wyłącznie w zakresie indywidualnym.

— Popieram w tym względzie księcia Edmunda — odezwał się Mike Spehar, reprezentant Westfalii. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną ubranym w zbroję. — Najważniejszą rzeczą, jaką musi mieć republika przedindustrialna to szeroka klasa ludzi z bronią. Jej brak nieuchronnie prowadzi do rozwoju feudalizmu.

— Nie jestem już księciem, baronie Longleaf — ostro zaprotestował Edmund.

— W spisach Towarzystwa wciąż figurujesz pod takim mianem — odparł Spehar. — I tego proponuję się trzymać. Wiele miast rozwija się, bazując na umiejętności członków Towarzystwa i ludzi z nimi związanych. Wiele wprowadziło już arystokrację merytokratyczną. A niektóre z opierających się temu robią tak z powodu istniejących wykazów. Proponuję, żeby tego właśnie się trzymać.

— Mike, odbiło ci — zaoponował Edmund. — Najpierw atakujesz feudalizm, a chwilę później proponujesz wpaść w jego pułapki?

— W Westfalii nie akceptujemy pozycji społecznej za nic — wyjaśnił Spehar. — Jak powiedziałem, to arystokracja merytokratyczną. Zamiast senatu wybieranego przez stany, albo ich przedstawicieli, Izba Lordów, że tak powiem, która łączyłaby zarówno arystokrację dziedziczną, jak i członków o dożywotnim stanowisku za określone zasługi. Zwłaszcza ci drudzy tworzyliby prawdziwą izbę wyższą, a arystokracja dziedziczna mogłaby stanowić zachętę dla tych, którzy baliby się wejścia w związku z możliwością utraty przywilejów.

— Mówisz o dyktaturach watażków jak ten drań w Cartersville! — krzyknął reprezentant Chitao. — Oni są dokładnie tym, co chcemy wyeliminować!

— A w jaki sposób chcecie tego dokonać? — Spehar skrzywił się z pogardą. — Planujecie rozbroić swoich obywateli. Chcecie ich przekonać, ładnie się uśmiechając i sprzedając swoje córki?

— Panowie! — ucięła Sheida. — Proszę o spokój. Dobrze, mamy na razie dwie propozycje modyfikacji podstawowego dokumentu. Jestem pewna, że będzie ich więcej. Wszyscy mają szansę je zaprezentować i dobrze się im przyjrzeć, a potem będziemy mogli usiąść do edycji i sporów. Na razie, po prostuje przed stawcie. Bez komentarzy.

To będzie długa noc, pomyślał Edmund.

Загрузка...