— I temu właśnie Paul chciałby położyć kres? — zapytała Ishtar, wskazując w stronę chmurnej dali.
Kobietę trudno było określić mianem człowieka. Od superrozciągniętego ciała, złożonego teraz w pozycji lotosu na lewitującym dysku, przez wąską twarz, do złotych oczu i srebrnych, dwumetrowej długości włosów przetykanych klejnotami w pawi ogon jej wygląd krzyczał o pozaziemskim pochodzeniu. Jednak jej DNA było równie ludzkie jak kobiety stojącej tuż obok.
Sheida Ghorbani liczyła sobie prawie trzysta lat, lecz wyglądała, jakby właśnie przekroczyła dwudziestkę. Jej skóra miała witalność młodości, a jej rycjanowskie włosy, choć ciasno związane, błyszczały naturalnym blaskiem zdrowia. Wokół jej karku, wpleciona między włosy, spoczywała dwumetrowej długości skrzydlata jaszczurka o tęczowej skórze przypominającej miliony błyszczących klejnotów.
W przeciwieństwie do swojej towarzyszki — nagiej, jeśli nie liczyć skromnej przepaski biodrowej ze złota — Sheida miała na sobie prosty kombinezon z badwabiu. Łatwo można byłoby wziąć j ą za uczennicę. Do czasu, aż spojrzałoby się jej w oczy.
Sheida westchnęła, zerkając nad górskim jeziorem i głaszcząc jaszczurkę. Woda w stawie była tak błękitna i nieruchoma, że zdawało się, jakby do namalowania go sam Bóg użyczył kropli królewskiego błękitu. Z trzech stron taflę otaczały przykryte śniegiem góry stromo opadające do wody. Z czwartej strony jezioro przechodziło w dwustustopowy wodospad kończący się w szerokiej dolinie. Do idyllicznego nastroju sceny doskonale pasował przypominający grecką świątynię potężny budynek o wielu kolumnach. Kobiety zatrzymały się u szczytu schodów, patrząc w stronę wody.
Oparła się o jedną z kolumn i skinęła głową, podbródkiem wskazując na przyjaciółkę.
— Cóż, nie wydaje mi się, żeby planował zniszczenie jeziora — powiedziała, chichocząc. — Ale skończyłby chętnie z przeważającą częścią tego wszystkiego, przynajmniej dla większości ludzi. Chce, żeby ludzie z powrotem nauczyli się używać swoich własnych nóg. Nauczyli się znów być silni. I znów być ludźmi.
— Masz na myśli człekokształtność — poprawiła Ishtar. — Człowiek kryje się w umyśle i duszy, nie w postaci. — Filozofia Tzumaiyamy w tym zakresie nie podlega dyskusji. Ale przypuszczam, że jest ekstremalnym konserwatystą — dodała sucho.
— Uważaj, co mówisz — odparła Sheida. — Żeby zdefiniować Paula, musisz się zagłębić w danych tak starych, że praktycznie zapomnianych. Czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie› tak naprawdę jest faszystą. Przypuszczam, że sam na zwałby się socjalistą, jednak wcale nim nie jest.
— Czym? — zapytała Ishtar. Zamrugała kilka razy, podłączając się do danych, potem kiwnęła głową. — Ach. Rozumiem, co masz na myśli. To rzeczywiście antyki. Ale pasuje to do jego osobowości.
— Chciałby wykorzystać władzę Rady nad dystrybucją energii jako narzędzie do kontroli ludzi — dodała Sheida. — Dlatego właśnie zwołał to spotkanie.
— Jesteś tego pewna? — Mnie nic nie powiedział.
— Wydaje mi się, że uważa, że się z nim zgadzam, ponieważ nie poddałam się Przemianie.
— Naprawdę? — zdziwiła się Ishtar. — Ale faktycznie, znam cię przynajmniej od stu lat i jeśli nie liczyć okazjonalnych zmian koloru włosów i oczu, nigdy nie widziałam u ciebie Przemiany.
— Dobra Przemiana wymaga składnika genetycznego — odrzekła, wskazując na formę Ishtar. — Sama wiesz, czym Daneh zarabia na życie.
— Ależ z pewnością wyszliśmy już poza ten etap — uznała Ishtar. — Nie zdarzają się już takie błędy.
— Może tak, a może nie — odpowiedziała Sheida. — Ja jednak postanowiłam zachować własną postać. Jest dostatecznie dobra.
— A więc on uważa, że będziesz głosować za nim? — zapytała Ishtar.
— Prawdopodobnie. Przynajmniej sądząc na podstawie rzucanych przez nie go sugestii. A ja nie dałam mu powodu w nie wątpić, równocześnie nie deklarując się tak naprawdę. Wydaje mi się też, że czekał, aż do Rady zostanie wybrany Chansa.
— Chansa jest… dziwny — mruknęła Ishtar. — Słyszałam pewne brzydkie plotki o jego życiu osobistym.
— Dziwny, lecz genialny — odpowiedziała Sheida. — Podobnie jak reszta frakcji Paula. Tak błyskotliwi, a zarazem tak brakuje im… mądrości. Wydaje się, że to cecha, której nie byliśmy w stanie rozwinąć w ludziach. Odporność, zdolności obliczeniowe, piękno. — Westchnęła i potrząsnęła głową. — Ale nie mądrość. Są tak bardzo, bardzo sprytni, a zarazem tak głupi wobec wszystkich tych faktycznie istniejących problemów.
— Ale rzeczywiście się z nim nie zgadzasz? — spytała Ishtar, marszcząc lekko brwi.
— Och, oczywiście. — Sheida potwierdziła lekkim skinieniem głowy. — Mają rację o tyle, że naprawdę mamy problem. Jednak nie oznacza to, że ich rozwiązania są optymalne lub choćby poprawne. Ale zastanawiam się, co zrobi, kiedy się o tym przekona?
— Powiedziałabym, że chętnie bym się temu wszystkiemu przyjrzała — z uśmiechem dodała Ishtar. — Ale, niestety, ja również znajdę się w samym środku tej dyskusji.
— Przemiana to nieunikniony owoc naszej techniki. — Sheida westchnęła, wzruszając ramionami. — Nanity i replikatory zapewniają nam opiekę medyczną. A ta sama technologia umożliwia ludziom stanie się… — zerknęła na swoją towarzyszkę i uśmiechnęła się — czymkolwiek, co możemy sobie wyobrazić.
— Ishtar roześmiała się na dwuznaczność zakończenia i wzruszyła szczupłymi ramionami.
— Może Paul chce po prostu skończyć z wszelką techniką medyczną? Może to również jest „niepotrzebne”?
— W takim wypadku musiałby mieć do czynienia z moją siostrą.
Herzer obudził się w świetle, jego dżinn zmienił ekrany siłowe z matowych na przezroczyste i „stał” teraz obok, trzymając szatę.
Unoszący się poziomo w powietrzu chłopiec był młody i wysoki, o szerokich ramionach, z krótko ściętymi, czarnymi włosami. Jego ciało zdawało się zanikać, ale coś w nim emanowało aurą dawnej siły, jak u siłacza, którego czas minął lata temu. Herzer zamrugał niepewnie, starając się usunąć powiekami sklejającą je wydzielinę. Po chwili wydał polecenie i jego twarzą zajęła się chmura nanitów, oczyszczając ją z pozostałości snu.
— Panie, do terminu spotkania z doktor Ghorbani została godzina i trzydzieści minut.
— Dzię’ję dżinnie — wymamrotał chłopiec, wysyłając myślową komendę do utrzymującego go w powietrzu pola grawitacyjnego. Większości ludzi łatwiej było wydawać polecenia głosowe, jako że bezpośrednie oddziaływanie mentalne wymagało niesamowicie zdyscyplinowanego procesu myślowego. Jednak system głosowy Herzera ulegał tak szybkiej degradacji, że dyscyplina ta została na nim po prostu wymuszona.
Pole grawitacyjne obróciło go do pionu, ale zanim uwolnił ostatnie wspierające macki, odczekał, aż się upewnił, że nogi utrzymają go w tej pozycji. Potem, w asyście dżinna, niepewnie naciągnął na siebie togę i szurając stopami, przeszedł przez pokój do krzesła dryfowego.
Opadł na krzesło i pozwolił dżinnowi rozpocząć proces karmienia. Ręka sięgająca po unoszącą się w powietrzu nad miską łyżkę zadrżała i zaczęła dygotać coraz mocniej, aż dosłownie telepała w powietrzu. Wysłał kolejną komendę do programu medycznego i krnąbrna ręka momentalnie znieruchomiała, opadając u jego boku. Nienawidził używania zewnętrznej kontroli, nigdy nie był pewien, czy kończyna będzie później w stanie się „zrestartować”. Ale było to lepsze od pozwolenia, by zbiła go jego własna ręka.
Reagując na skinienie, dżinn przejął łyżkę i ostrożnie nakarmił chłopca mdłą papką. Część wyciekła z niefunkcjonujących ust, ale nanity pomykały szybko, zbierając jedzenie i odsyłając je do ponownego przetworzenia.
Po zakończeniu jedzenia dżinn przywołał szklankę napoju i Herzer ostrożnie po nią sięgnął. Tym razem obie jego ręce działały prawie dobrze i zdołał wypić całą szklankę wody, nie rozlewając zbyt wiele.
— Suk’s — wyszeptał do siebie, — Czy mm ’ieś ’mości?
— Nie, panie — odpowiedział dżinn.
Oczywiście. Gdyby jakieś były, dżinn już by mu o tym powiedział. Ale co tam, zawsze mógł mieć nadzieję, że ktoś choć odrobinę interesował się jego życiem.
Wysłał polecenie do krzesła, by postawiło go na nogi, a potem kolejne, aby go ubrano. Na jego ciele pojawił się luźny kombinezon z czarnego badwabiu i Herzer, usatysfakcjonowany, skinął głową. Jeżeli jego postępująca choroba dobierze się do mózgu, może stracić nawet możliwość bezpośredniej kontroli mentalnej. I co w tedy?
Już dawno temu doszedł do wniosku, że jeśli do tego dojdzie, użyje resztek kontroli do wzniesienia się wysoko w powietrze, wyłączenia pola ochronnego i spadku. Ostatnia chwila w glorii lotu. Bywały dni, że zastanawiał się, czemu właściwie jeszcze tego nie zrobił.
Ale jeszcze nie. Jeszcze jeden lekarz. Może ten będzie w stanie coś osiągnąć.
Jeśli nie…
Kiedy ostatni członkowie rady wchodzili do Sali, Paul Bowman zacisnął usta i stukał niecierpliwie palcami w tytanowy pasek stanowiący oznakę jego godności.
Bowman był niezwykle niski, mierzył ledwie nieco ponad półtora metra, i miał całkowicie ludzki wygląd. Z racji ściśle przestrzeganej przez Sieć bariery prywatności chroniącej dane osobiste nie sposób było określić jego wieku, ale czarne włosy zaczynały mu już siwieć, a na skórze pojawiły się pierwsze zmarszczki. Przy założeniu, że nie korzystał z żadnych Przemian długowieczności, mogło to oznaczać, że ma około trzystu lat. Od przynajmniej stu był członkiem Rady zarządzającej siecią informacyjną ziemi i według niego przyszedł wreszcie czas, by zajął należne mu miejsce jako jej niekwestionowany przywódca.
Spotkania Ziemskiej Rady Zarządzania i Strategii Informacyjnej zawsze odbywały się w Sali. Biorąc pod uwagę obecną technikę, gdyby spotkania miały odbywać się zdalnie, zbyt łatwo byłoby zasymulować któregoś z członków Rady. Konieczność osobistego przybycia stwarzała niektórym pewne problemy, ale przynajmniej aktualnie wszyscy byli istotami naziemnymi — lub, w przypadku Ungphakorna, powietrznymi — nie było więc konieczności instalacji środowiska wodnego.
Sala zajmowała prawie całą przestrzeń olbrzymiego budynku, ale jedyne jej umeblowanie stanowił pojedynczy okrągły stół w centrum. Pod ścianami rozciągały się, umieszczone schodkowo, sięgające prawie pod sufit rzędy siedzeń, tworząc wrażenie audytorium czy sali koncertowej. Dawno temu chlubą świata był fakt, że wszystkie posiedzenia Rady były w pełni otwarte dla publiczności. „Wszyscy mogą widzieć upadek wróbla.”
Z niezwykle rzadkimi wyjątkami większość tych foteli nie była zajęta od prawie tysiąca lat.
Podobnie jak Rycerze Okrągłego Stołu, zajmujący miejsca przy stole członkowie Rady uważani byli za równych sobie. Nie mieli jakiegoś określonego przewodniczącego, a młotek przekazywano po kolei wśród zebranych albo trzymała go osoba, która zwołała posiedzenie. Stało tam czternaście krzeseł, dla czternastu posiadaczy Kluczy zarządzających Siecią, ale zazwyczaj zajętych było tylko jedenaście, rzadko dwanaście. Przez trzy tysiące lat istnienia Sieci Klucze zmieniały właścicieli i wpadały czasem w „nielegalne” ręce. W tej chwili te, których nie było w Sali, znajdowały się w posiadaniu osób, żyjących poza głównym nurtem i przeważnie odmawiających pracy z Radą.
Wystrój reszty Sali naśladował wnętrze antycznego greckiego Partenonu. Wyjątkiem był sufit, pokryty malowidłem przedstawiającym wspinaczkę człowieka przez wieki, której kulminację stanowiła współczesna era. Zaczynało się od wczesnych łowców-zbieraczy, ukazując ich technikę i motywy kulturowe, potem przechodziło przez wczesne rolnictwo, metalurgię, odkrycie filozofii i metod naukowych, demokrację, przemysł i prawa człowieka, technikę informacyjną, zaawansowaną biologię, inżynierię kwantową i w końcu prawie zrównanie bogom, gdy połączony rozwój doprowadził świat do pokoju i dobrobytu dla wszystkich.
Paul często przybywał do Sali i przyglądał się malowidłu, śledząc postęp i zastanawiając się, co poszło nie tak.
Rozejrzał się po zebranej Radzie, starannie kontrolując wyraz twarzy, by nie zdradzić ogarniającego go obrzydzenia. Co jak co, ale Rada rządząca ziemią powinna być ograniczona do prawdziwych ludzi!
Tak jednak nie było. Ishtar nie odbiegała daleko, jednak była na tyle Przemieniona, że wyraźnie porzuciła formę człowieka. Jeśli zaś chodzi o Ungphakorna i Cantora…
Stukając młotkiem w stół i przywołując zebranych do porządku, celowo unikał patrzenia na tych członków Rady, którzy nie mieli ludzkiego wyglądu.
— Zwołałem to zebranie w celu przedyskutowania aktualnego problemu populacyjnego — odezwał się, po czym przerwał, gdy Ungphakorn nastroszył pióra.
— Nie dosssstrzegam, czemu uważasssz to za sssswoją trossskę — wysyczał członek Rady, owijając się wygodniej na swojej grzędzie. Jego ciało ukształtowano w quetzacoatla: długiego, wielobarwnego, opierzonego węża ze skrzydłami, pozbawionego płci. Usta węża zmodyfikowano tak, by umożliwić ludzką mowę, ale i tak wiele słów wypowiadał sycząc.
Paul uważał, że Ungphakorn mówił tak specjalnie, żeby go zdenerwować.
— Powinniśmy się tym zająć, ponieważ stanowimy ostatnią pozostałość rządu — odpowiedział Bowman, patrząc wprost na Sheidę. — Populacja ziemi skurczyła się poniżej miliarda ludzi. Przy obecnym wskaźniku urodzin ludzie w do wolnej postaci znikną ze świata za mniej niż tysiąc lat, ledwie pięć pokoleń. Musimy podjąć jakieś działania i to szybko.
— Jakie więc działania chciałbyś podjąć? — zapytał Javlatanugs Cantor. Przez szacunek dla klimatu Sali Cantor Przemienił się prawie do postaci ludzkiej. Zachował jednak zarost na całym ciele i masywność swego normalnego niedźwiedziego kształtu. Nadawało mu to wygląd kogoś w rodzaju sasquatcha. Był to zresztą powód, dla którego konfederacja sasquatchów uznawała go za swojego rzecznika. — Każdy rozmnaża się wedle woli. A każde dziecko przyjmuje postać, jaką sobie życzy. To się nazywa wolność.
— To się nazywa samobójstwo — ostro zaoponował Chansa. Najnowszy członek Rady miał całkowicie ludzki wygląd, lecz jego potężny wzrost musiał być efektem Przemiany. Trzasnął teraz w stół pięścią wielkości arbuza i wbił wzrok w niedźwiedziołaka po drugiej stronie stołu. — Choć przypuszczam, że ty był* byś zadowolony, gdyby ludzie wymarli.
— Jestem człowiekiem, ty ignorancki gorylu — warknął Cantor. — I nie, nie chciałbym, żeby ludzkość zniknęła. Ale nie zgadzam się, że to jakiś problem. A nawet jeśli tak jest, nie usłyszałem jeszcze sugestii, jak to naprawić. I nie potrafię sobie wyobrazić rozwiązania, które nie wymagałoby od Rady przekroczenia swoich kompetencji. Więc nie bardzo rozumiem, po co się tu spotkaliśmy.
— Jak już powiedziałem, jesteśmy jedyną pozostałością rządu — przerwał mu Paul. — Mógłbym kontynuować? Wszyscy jesteśmy świadomi faktu, że wraz ze wzrostem jakości życia spada liczba narodzin.
— Z wyjątkiem sytuacji warunkowania kulturowego — wtrącił się Cantor.
— Ale nie istnieją już żadne kultury o dodatnim przyroście naturalnym — ostro odpowiedział mu Bowman. — Więc do niczego to nie prowadzi. Faktem jest, że wszyscy na ziemi dysponują więcej niż obfitymi zasobami. Przy elektrowniach i replikacji…
— Wszyssscy żyją jak bogowie — stwierdził Ungphakorn. — Albo delfffiny, niedźwiedzie czy sssmoki. I nikt nie ma dzieci, bo ich wychowywanie jessst ssstrasznie męczące, Powiedz nam cośśś nowego.
— Rozwiązaniem jest racjonowanie energii — otwarcie oświadczył Chansa.
— CO? — krzyknął Cantor.
Gdy wybuchła kłótnia, Sheida rozejrzała się po sali, przyglądając się twarzom i próbując zgadnąć, kto wcześniej wiedział o bombie rzuconej właśnie przez Chansę. Z wyrazu boleści na twarzy Bowmana domyśliła się, że zamierzał stopniowo dojść do tego wniosku.
— To jedyny sposób! — krzyknął Paul. — Nie! Słuchajcie przez chwilę. Tylko mnie wysłuchajcie!
Odczekał, aż ucichły krzyki i mamrotanie, po czym machnął ręką, omiatając tym ruchem przestrzeń wokół stołu.
— Jesteśmy ginącą rasą. Jeśli nie zejdziemy ze ścieżki, którą kroczymy, ostatni człowiek, niezależnie od swojej formy, za kilka tysięcy lat zamknie za nami drzwi i to będzie koniec. Nie mówię o wyłączeniu wszystkiego i spuszczeniu na świat chaosu, mówię po prostu o… ożywieniu kierunków kultury, które zwiększą zainteresowanie dziećmi, odkryciami i postępem! A równocześnie umocnią nas! Zdegenerowaliśmy się do sybarytyzmu, a wszystkie nasze cnoty przepadły w wirze niekończących się zabaw i rozrywek! Jako ludzie musimy odzyskać nasze cnoty, byśmy mogli ponownie przejąć przyrodzone nam miejsce i rozkwitnąć jako gatunek!
— Chciałbyś więc zakończyć zabawy i rozrywki?
Były to pierwsze słowa, jakie na spotkaniu wypowiedział Aikawa Gouvois i Sheida nie wiedziała, czy był po stronie Paula, czy nie. Miał całkowicie ludzką postać, ale także całkowicie azjatyckie rysy. Tysiące lat krzyżowania i dłubania w genetyce oznaczały, że większość ludzi wykazywała tendencje do lekko brązowej barwy skóry i niewielu wyróżniających się cech, może oprócz uderzającego piękna, co w efekcie mogło stanowić powód, dla którego tak wielu decydowało się na dzikie kształty. Aikawa jednak miał szeroką twarz i typowe fałdy skórne synów Chana. Te cechy były do tego stopnia klasyczne, że właściwie szkodziły jego wyglądowi. Płaski nos, szerokie kości policzkowe i fałdy skórne nad oczami wyraźnie odbiegały od standardu.
Bez przeprowadzenia skanu DNA i naruszenia tym samym prywatności Aikawy Sheida nie była w stanie określić, czy jego wygląd miał podłoże naturalne czy sztuczne. Jednak niezależnie od źródeł stanowił rodzaj oświadczenia, podobnie jak wzrost Bowmana, choć nie tak jednoznacznego. A Aikawa tak doskonale potrafił zachować twarz pokerzysty, że reszta Rady mogła mu tylko zazdrościć.
— Szczerze mówiąc: tak, chciałbym zmusić ludzi do pracy na swoje zabawy i rozrywki — odpowiedział Paul. — Uważam, że musimy z powrotem wprowadzić pracę. Dla tych z was, którzy nie wiedzą, co oznacza to słowo…
— Ossszczędź nam, Paul — przerwał mu Ungphakorn. — Wszyssscy wiemy, czym jest praca, przynajmniej jeśli chodzi o rosssmowę z tobą. I większość z nasss nie ma więcej dzieci niż wszyssscy inni na świecie.
— Nie widzę, żebyś ty wychowywał większe stadko, Paul — wtrąciła się Ishtar.
— Mam pięcioro dzieci — dumnie oświadczył Bowman.
— Tak, i zrzuciłeś właściwy trud wychowywania ich na pięć różnych kobiet — odgryzła się Ishtar. — Nie rozumiesz, głupi facecie, że skoro każda z nich ma tylko jedno dziecko, a prawo wymusza posiadanie zarówno męskich, jak i żeńskich genów do stworzenia człowieka, cały twój „wysiłek” by wychować więcej dzieci poszedł na marne. Jak długo to kobiety kontrolują reprodukcję, mężczyźni stanowią jedynie źródło DNA.
— Być może to także powinno ulec zmianie — odpowiedział Paul. — Czemu to kobiety mają kontrolować rozmnażanie? Jeśli chciałbym mieć dziecko, które byłoby moje i innego mężczyzny, wybór powinien należeć do mnie. Albo trójkę dzieci o moich genach. Co w tym złego?
— Prawo i historia — wyjaśniła z westchnieniem Sheida. Spojrzała na jego zdumioną twarz i głośno się roześmiała. — Co? Myślałeś, że skoro nie oprotestowywałam twoich pomysłów i praktycznie nie przeszłam Przemiany, to się z tobą zgadzam? Jestem daleka od tego. Porozmawiajmy o twojej sugestii.
Odchyliła się na oparciu, przywołała do krótkiego przeglądu kilka tekstów i kiwnęła głową.
— W… dwudziestym pierwszym wieku założono Żelazne Bractwo. Zgodnie ze statutem jego celem było „wyeliminowanie plagi kobiet przez zastąpienie ich”. Używając stosunkowo nowych technik sterowania DNA, hodowali swoje potomstwo we wczesnych modelach replikatorów macicznych. „Całkowicie męskie dzieci z całkowicie męskich genów.” Istnieli jako działająca grupa tylko przez jakieś trzy pokolenia. Dzieci były ekstremalnie dysfunkcjonalne, bo przeciętny mężczyzna dysponuje instynktami macierzyńskimi samca pantery. W zdecydowanej większości wychowywane były z minimalnymi bodźcami pozytywnymi i minimalną interakcją, bo mężczyźni są kiepskimi matkami.
— To ty tak twierdzisz — parsknął Bowman. — To historia tak stara, że stanowi praktycznie bajkę.
— W historii powtórzyły się przynajmniej cztery podobne porażki, Paul — powiedziała z lekkim uśmieszkiem. — Wiele z nich w bliższych nam czasach. Indywidualni mężczyźni mogą być wspaniałymi matkami, ale pozwolenie staremu samcowi począć dziecko tak sobie to droga do kolejnego zdegenerowane — go pokolenia. A tych mieliśmy już zdecydowanie zbyt wiele. Naprawdę powinieneś poczytać trochę o Przemianie, zamiast słuchać tylko głosów w głowie. A skoro już o tym mowa, jaki rodzaj pracy chciałbyś wymusić?
— Nic nie mówiłem o wymuszaniu — zaprotestował Bowman.
— Jak chcesz, choć nie bardzo wiem, jakiego innego terminu użyć w przypadku skłaniania ludzi do robienia rzeczy, których robić nie chcą ani nie muszą. Ale chciałabym usłyszeć odpowiedź na to pytanie.
— To już byłaby kwestia indywidualna — odpowiedział Paul. — Jednak osiąganie dóbr i energii zależałoby od pracy. Produkcja, usługi, tego rodzaju rzeczy. Mam pięcioletni plan przejścia od pełnej replikacji do ekonomii opartej na pracy.
— Plan pięcioletni — z jękiem powtórzyła Sheida. — Czy zdajesz sobie sprawę, jak przerażająco brzmią te słowa nawet dla przygodnego studenta historii, którą traktujesz jak bajkę?
— -Co?
— Nieważne — westchnęła. — Jedna z rzeczy, których uczy nas historia, to fakt, że jesteśmy skazani na jej powtarzanie. Więc chciałbyś wprowadzić pracę przemysłową? Dla mężczyzn czy kobiet? Czy miałaby to być praca w zakresie techniki informatycznej?
— Byłaby otwarta dla obojga płci — zgodził się Paul.
— Zdajesz sobie sprawę, że nie ma gwarancji zwiększenia populacji poza kulturą rolniczą o niskim poziomie zaawansowania? Że wzrost populacji jest czynnikiem rynkowym? I że tylko w prymitywnej kulturze rolniczej istnieje popyt na dzieci? Więcej rąk do pracy. To nie dotyczy społeczeństwa przemysłowego. Zwłaszcza takiego, w którym pracują obie płcie.
— Istniało mnóstwo społeczeństw przemysłowych, które miały wysokie współ czynniki przyrostu naturalnego — odezwała się Celine Reinshafen. Kobieta miała ciemną skórę i była potwornie chuda, wyglądała prawie jak szkielet, z długi mi czarnymi włosami ściągniętymi w kok. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko do Sheidy. — Na tyle znam historię.
— Nie rozmawiamy tu o ogólnikach, których dowiedziałaś się od swojej niani — odparowała Sheida. — Wszystkie te społeczeństwa znajdowały się na etapie przejścia postrolniczego albo miały silny nacisk kulturowy na wychowywanie dzieci. Gdybyśmy mieli kilka milionów członków Kościoła Świętych Ostatniego Dnia, Zreformowanych Zoroastrian albo islamu, tego rodzaju problemu w ogóle by nie było.
— A więc zgadzasz się, że problem istnieje? — zapytał Chansa. — W takim razie czemu się spierasz?
— Jak powiedział kiedyś Abraham Lincoln „mój szacowny kolega dysponuje prawdziwymi faktami, ale myli się we wnioskach”. Dlatego. Między innymi: szybkość spadku spada. Tak, Paul, przyglądałam się temu samemu prawie od stu lat. Właśnie to do ciebie dotarło. Gratuluję!
— Więc jak brzmi odpowiedź? — naciskał Bowman. — I kto to u diabła jest Abraham Lincoln?
— Daj mi siłę — odpowiedziała, patrząc w górę. — Pomińmy literackie aluzje. Odpowiedź, jak zwykle, brzmi: zostawmy te sprawy własnemu losowi. Słuchaj, mężczyźni różnią się od kobiet nie tylko systemem kanalizacyjnym. I obawiam się, że tego nie rozumiesz. Przed chwilą mówiliśmy o instynktach macierzyńskich. Na skali od jednego do dziesięciu średnia dla mężczyzn wy nosi cztery, podczas gdy dla kobiet około ośmiu. Są takie, które nie potrafią znieść dzieci czy niemowlaków. Mimo to większość sądzi, że dzieci są urocze, ale pozwalają, by zajęły je zupełnie inne rzeczy. Z drugiej strony mężczyźni rzadko uważają dzieci za coś wspaniałego. To kobiety mają tendencję do zachwycania się maluszkami, mężczyźni przeważnie wolą trzymać się od nich z daleka. Część tych zachowań wynika z uwarunkowań kulturowych, ale większość to genetyka, i to ona właśnie wywiera presję na kulturę. Jeśli chcesz, mogę poprosić siostrę, żeby pokazała ci poszczególne geny. To one decydują, czy pojawi się ogólnie pozytywna reakcja na dzieci. Albo, jeśli już o to chodzi, małe, futrzane zwierzątka. Te reakcje mogą być maskowane przez kulturę, ale ulegają znacznie silniejszej ekspresji u kobiet niż u mężczyzn. Nadążasz za mną?
— Czemu więc nie ma dość dzieci? — zapytał Aikawa.
— Ponieważ, jak zauważył Ungphakorn, dzieci są męczące — wyjaśniła Sheida. — Nikomu jeszcze nie udało się stworzyć niańki, która poświęciłaby dziecku właściwą dozę uwagi i miłości dla maksymalnego, pozytywnego rozwoju — do tego trzeba człowieka i to najlepiej kobiety. Jedna kobieta może w zupełności wystarczyć, zwłaszcza biorąc pod uwagę współczesną jakość życia. Jedna kobieta i jeden mężczyzna działają jeszcze lepiej niż sama kobieta. Wiele kobiet i mężczyzn też się sprawdza, prawdopodobnie lepiej niż prosta monogamia. Wielu mężczyzn i jedna kobieta to sytuacja suboptymalna. Jeden mężczyzna wymaga niezwykłego mężczyzny. Oczywiście to wszystko „ogólnie” i trzeba brać poprawkę na indywidualne przypadki. Ale jak dowiodły powtarzalne studia, to najlepsze możliwe wzory. Dość tego wykładu na temat chowania dzieci. Jeśli już ma się dzieci i dobrze sieje wychowuje, one zabierają czas, i to dużo. Więc na dzieci traci się czas, który można by spędzić… inaczej. A świat jest pełen innych zajęć. Większość ludzi woli raczej surfować czy brać udział w zbiorowych grach, niż cały dzień odpowiadać na pytania „czemu, czemu, czemu”. Większość kobiet zdaje sobie z tego sprawę i ma świadomość, że to one będą obarczone zasadniczą pracą przy wychowywaniu. Te, które nie wiedzą, uczą się tego po pierwszym dziecku. A jeśli oddadzą swoje dziecko, tracą do niego prawo, a Sieć nie pozwoli im mieć następnego.
— Kolejna rzecz, którą łatwo dałoby się zmienić — wtrąciła Celine. — Stworzenie dużej liczby w pełni zdrowych ludzkich dzieci to trywialny proces. Właściwie to pomimo wszystkich prac przeprowadzonych w ubiegłych stuleciach wciąż są rzeczy, które można by usprawnić w ludzkim genomie.
— Kto je będzie wychowywał? — ostro spytała Ishtar. — Przecież ona przed chwilą właśnie powiedziała, że większość ludzi nie chce tego kłopotu. I tak mamy lekki nadmiar niechcianych dzieci. Twierdzisz, że powinniśmy mieć ich więcej?
— Jest jeszcze aspekt warunkowania kulturowego — dodała Sheida. — Liczebność populacji ludzkiej osiągnęła szczyt w połowie dwudziestego pierwszego wieku i od tamtej pory ma tendencję spadkową. Ale nasze społeczeństwo wciąż podtrzymuje mit, że „Gaja jest ranna”. Dlatego właśnie blisko piętnaście procent naszego zużycia energii idzie na naprawę uszkodzeń środowiska na planecie, gdzie ostatnią kopalnię odkrywkową zamknięto tysiąc lat temu. Ludzie wciąż uważają, że mamy problem populacyjny, więc posiadanie „nadmiarowych” dzieci nie jest czymś dobrze widzianym.
— I co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Paul.
— Kobiety też nie wszystkie są takie same — kontynuowała Sheida. — Są kobiety, które dzięki kombinacji genetyki i kultury uwielbiają dzieci. Można je spotkać tu i ówdzie, takie, które pomimo zakazów kulturowych mają po troje, czworo i pięcioro dzieci. Ich ciała mówią „róbmy dzieci”. Nie używają już swoich ciał, dzięki Bogu, cóż by to był za bałagan, ale wciąż wychowują dzieci. Jednym z powodów, dla których maleje spadek przyrostu naturalnego, jest rosnący trend powrotu do tych genów. Zasadniczo kobiety, które nie chciały mieć potomstwa, przez ostatnie trzy tysiące lat się nie rozmnażały. Wydaje mi się, że właśnie dochodzi do wyrównania albo nastąpi ono w ciągu następnych trzystu lat. W dodatku wciąż przesuwamy granicę przedłużania życia. Żyjemy teraz do pięciuset lat. Za następne stulecie możemy dojść do tysiąca. A to całkowicie zmieni założenia.
— Jeśli w ogóle zyskamy — zaprotestował Paul. — Ty pokazujesz swoje widzenie świata, ja swoje. Szybkość postępu naukowego spadła do zera. Skoki kwantowe i replikacja zostały odkryte prawie pięć stuleci temu i stanowiły ostatnie znaczące przełomy naukowe. Pomimo twoich oświadczeń przyrost naturalny obniża się, a my popadamy w stagnację i sybarytyzm. Z każdym rokiem sta jemy się coraz mniej i mniej ludźmi i jeśli czegoś nie zrobimy, ludzkość może przepaść. Dotyka nas kryzys, a ty wciskasz głowę w piasek i paplasz o „genetyce macierzyństwa”!
— To nie paplanina, Bowman, to nauka — zaprotestowała Sheida. — Ale wygląda na to, że rozminąłeś się z logiką. Chcesz zmusić ludzi do pracy, choć ta, historycznie rzecz biorąc, nigdy nie zwiększała reprodukcji. Prawdę mówiąc, praca wręcz odciągała ludzi od rozmnażania. Muszę spytać o jedno: czy tę całą pracę mogą wykonywać ci, którzy poddali się Przemianie?
— Program może wymagać pewnych poprawek w stosunku do obecnej… mody na Przemiany — stwierdził Paul z niesmakiem.
— O nie! — odezwał się Cantor. — Wreszcie przyszło do tego. Chcesz, żebym stał się miłym, małym człekokształtnym i pracował w… jak brzmiało to słowo, miejsce, w którym produkowano rzeczy?
— Fabryka — podpowiedziała Sheida.
— Chcesz, żebym stał się miłym, małym człekokształtnym pracującym w fabryce, zamiast tym, czym wybrałem być! — Wstał, kopniakiem odrzucił krzesło w tył i przekształcił się. Nagle zamiast masywnego, zarośniętego człowieka nad stołem górował czterometrowy grizzly. — Nie wyyyyydaje mi sięęęęę — zawarczał. Opadł do przodu, opierając się o stół, potężnymi pazurami wgniatając głębokie bruzdy w naturalnym drewnie blatu, a jego głowa zmieniła się z powrotem w ludzką. — Nie zrezygnuję z mojego kształtu dla ciebie, Paulu Bowmanie! Ani nie zamierzam do tego zmuszać żadnego z Przemienionych!
Ishtar przechwyciła spojrzenie Sheidy i rzuciła do jej ucha Szept.
— Zaczynam się cieszyć, że nie jest smokiem.
— Myślę, że skończyliśmy na dzisiaj — odezwał się Ungphakorn. — Finn nie będzie chciał sssię opowiedzieć po twojej stronie, nawet jeśśśli zada sssobie trud dowiedzenia sssię, czego dotyczyła dyssskusssja. Może Demon, ale tylko z powodu chaosssu, jaki by z tego wyniknął. Więc potrzebujesssz sssiedmiu, aby to przegłosować.
— Dziewięciu — poprawiła Sheida. — Zmiana zasad Przemiany wymaga dziewięciu głosów, zostały przyjęte ośmioma. Właściwie to jedna z nich została wprowadzona przez aklamację Rady, więc musiałbyś zastosować jedną ze specjalnych procedur, żeby ją uchylić.
— Która to? — zapytała Ishtar.
— „Żadnego odwrócenia Przemiany w warunkach, które naraziłyby Przemienionego na ryzyko śmierci.” Więc zanim zmieniłbyś z powrotem wszystkich ryboludzi, musiałbyś wyłowić wszystkich delfinów, wielorybów i całą resztę. A logistyka samej przemiany delfinoidów wykręca mózg, z powodu czynników ryzyka wymaga ona ludzkiej interwencji. W trakcie procesu nieuniknione jest też wprowadzenie wad genetycznych. Właśnie tego nam trzeba — więcej wadliwych genów.
— Nie wssspominając o koniecznośśści upewnienia sssię, że nikt nie lata, gdy odbiera mu sssię tę umiejętnośśść — dodał cierpko Ungphakorn. — Nie masz dośśść głosssów, żeby to wprowadzić, Bowman, nawet z Demonem. Daj sssobie spokój.
— Nigdy — oświadczył Paul, zrywając się na nogi. — W naszych rękach spoczywa przyszłość ludzkości, a wyją odrzucacie. Dla fantazji o rasie macierzyńskich kobiet wywodzących się znikąd i… — umilkł i bez słów wskazał na quetzacoatla.
— Wydaje mi się, że słowo, którego szukasz, to „ohydztwo” — lekkim tonem odezwała się Sheida. — Nieprawdaż?
— Tak! — krzyknął Chansa, najwyraźniej straciwszy cierpliwość. — Ohydztwa! Smoki i jednorożce oraz twój ukochany lud morza. To wcale nie są ludzie. To śmieci, nic więcej niż zdegenerowane ŚMIECI!
— Ojej — powiedziała Ishtar. — Wydaje mi się, że zdenerwowaliśmy naszego dobrego Chansę. Pozwól, że cię spytam, chłopcze, czy twoje naturalne geny wskazują, że powinieneś mieć trzy metry wzrostu i dwieście kilo wagi?
— To nie ma nic do rzeczy — burknął członek Rady. — Przynajmniej jestem człowiekiem.
— Tak, no cóż, wydaje mi sssię, że to zamyka sssprawę — stwierdził Ungphakorn. — Dziękuję za wyjaśśśnienie tego punktu. Czasss na głosssowanie. Głosssuję, aby rozmowy na temat sssposssobów zmussszenia ludzi do pracy, aby zaczęli szybciej sssię rosssmnażać i dyssskusssje o przewidywalnym końcu „obrzydliwych” Przemienionych były permanentnie zabronione.
— Nie usłyszeliśmy jeszcze ani słowa od kilku członków Rady — zauważyła Sheida. — Minjie? Tetzacola? Byliście niezwykle milczący.
— To dlatego, że jesteśmy z Paulem. — Odpowiedział Said Dracovich, ale wskazał przy tym na resztę. — Nasza siódemka uważa, że najlepiej będzie wymusić pewne ograniczenia. Aby… znów zwiększyć ciśnienie na rasę ludzką, żeby nabrała sił. Wystawić ją na chwilę na działanie ognia, by zahartować stal.
— O jejku, jejku — rzekła Ishtar. — Najpierw jesteśmy ohydztwami, a teraz prostymi klingami noży, które trzeba zahartować.
— Nie wszyscy z nas uważają Przemienionych za obrzydlistwo — stwierdziła Celine. — Pomagałam przy zbyt wielu Przemianach, by je za takie uważać. Ale Przemiana wymaga wielu zasobów, a wspieranie Przemienionych jeszcze więcej, dla przykładu wystarczy spojrzeć na Cantora. Takie nadużycie zasobów spowalnia realizację ważnych projektów.
Przerwała i uśmiechnęła się przypochlebiająco do Ishtar.
— Muszę jednak dodać, że Przemiana wśród przywództwa byłaby oczywiście w pełni akceptowalna. Tak więc nikt w tej sali nie musi się niczego obawiać ze strony tego projektu.
— Jjjjasne — zawarczał Cantor sceptycznie. Kiedy Chansa zaczął mówić, wrócił właśnie z powrotem do pełnej formy niedźwiedzia. — Więc teraz nas przekupują. Popieram Sheidę!
— Jesteście przeciw temu szaleństwu? — zapytała Ishtar.
— Ta’. — powiedział Cantor.
— Tak — Sheida.
— Tak — powtórzył Aikawa. — Prawdziwym obrzydlistwem jest nietolerancja.
— Tak. — Ungphakorn.
— Tak — zakończyła Ishtar. — To tyle. Potrzebujecie dziewięciu głosów, żeby przeforsować wszystkie protokoły dopuszczające do wprowadzenia twojego „programu”, Paul. Więc o ile kilku z nas nie zginie, to masz cholernego pecha.
— Zobaczymy — odpowiedział Bowman. — Potrzeba tych działań wkrótce sta nie się oczywista. Obiecuję ci.
— Po moim trupie — odparła Sheida.