ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

Patrol „zabierzcie go w diabły z miasta”, jak myślał o nim Herzer, nie okazał się wielkim sukcesem, ale przynajmniej dobiegał końca. Trójka kawalerzystów nie zamieniła z nim więcej słów niż było konieczne w sprawach związanych z patrolem, ale jemu to zdecydowanie odpowiadało. I tak nie był w nastroju do rozmów, a jedynego tematu, jaki przychodził mu na myśl, zdecydowanie wolał nie poruszać. Po prostu wykonali swoje zadanie, przejeżdżając długą pętlą wzdłuż zachodniego zbocza góry Massan, a potem z powrotem od wschodu, nie zauważając niczego oprócz dzikiej zwierzyny. Podobno w okolicy miał się znajdować duży oddział wroga, ale nie dostrzegli żadnych jego śladów. Raz natknęli się na pozostałości po obozowisku, ale trop znikł, kiedy obozujący tam ludzie się rozdzielili. Było to na południowo-zachodnich zboczach góry Massan i od tamtego dnia posuwali bardzo ostrożnie, ale po paru dniach, kiedy nie natknęli się na żadne więcej ślady, wrócili do zwykłej jazdy.

Dolina zaczynała ulegać wczesnej jesieni i noce robiły się już zimne, a górne gałęzie drzew powoli zmieniały kolory. Jednak niżej, w dolinie, w dzień wciąż było gorąco i nagrzane powietrze wokół nich stało nieruchomo.

Herzer zdjął hełm i wytarł twarz, spoglądając na słońce, aby ocenić godzinę. Gdyby jechali szybciej i nie zatrzymywali się na popołudniową przerwę, prawdopodobnie mogliby jeszcze tego dnia dotrzeć do miasta, choć może późnym wieczorem. Konie radziły sobie całkiem nieźle, po drodze mieli mnóstwo pastwisk i praktycznie nie tknęli zabranego ze sobą ziarna, z wyjątkiem garści co wieczór dla każdego z koni, żeby utrzymać je w dobrym nastroju. Wierzchowce wciąż pozostawały na tyle w formie, by donieść ich do miasta, choć dotarłyby tam zmęczone. Był przekonany, że kawalerzyści zgadzali się z nim, ale nie zaszkodziło zapytać. Odwrócił się, żeby zwrócić się do jednego z nich o opinię kiedy z drzew obok szlaku zerwała się nagle gołębica, a on wbił pięty w boki Diablo.

— Pułapka! — krzyknął, ostro popędzając konia, a powietrze wypełniło się nagle strzałami. Przelatując nad nimi, syczały złowieszczo. Usłyszał zza pleców krzyk, a kiedy się obejrzał, zobaczył, jak jeden z kawalerzystów chwieje się w siodle ze strzałą sterczącą z ramienia.

— Wracać do miasta — wrzasnął, a potem zatoczył się na bok, gdy jego koń juczny przewrócił się ze strzałą w boku.

— Odciąć luzaki! — krzyknął, przeklinając się za niepomyślenie o tym wcześniej. Gdy zrobił to ze swoim, a trzy pozostałe przemknęły obok, zobaczył wypadającą z lasu grupę sześciu jeźdźców.

— Ruszać się — zawołał! — Jeden z nas musi wrócić do miasta!

Obejrzał się i z rezygnacją potrząsnął głową. Goniące ich konie należały do jakiejś nie znanej mu odmiany, ale były szybkie, równie szybkie jak Diablo w pełni sił. A ich jeźdźców chroniły lekkie zbroje, podczas gdy on ubrany był w pełną płytówkę Panów Krwi. Kawalerzyści mieli spore szansę ucieczki, o ile nie czekała na nich dalej kolejna pułapka. Ale on zostawał z tyłu i pościg zaczynał go już dopędzać.

— Hi, Diablo! Biegnij, chłopcze, biegnij po życie — zawołał Herzer. — I po moje dodał w myślach.

Pomyślał, że byłaby to upokarzająca śmierć. Uważał, że zginie w bitwie, na pierwszej linii, broniąc Raven’s Mill. Ale teraz znalazł się w trudnej sytuacji. Choć właściwie, był przed pierwszą linią. Śmiejąc się, znów pogonił konia i popędził lekkim wzniesieniem w stronę wąskiego przesmyku. W tym samym momencie usłyszał przed sobą kolejny wrzask, a potem całą serię okrzyków.

Gdy dotarł na szczyt fałdy, zobaczył, że jeden z kawalerzystów leży na ziemi, a dwaj pozostali walczą z grupą pieszych. Żałując, że nie ma ze sobą lancy, Herzer wyciągnął miecz i zaszarżował na grupę, wpadając na nich z Diablo i tnąc z góry. Zostawił swój miecz Panów Krwi i pawęż w mieście, pożyczając przed wyjazdem od burmistrza Edmunda konwencjonalny długi miecz i kawaleryjską tarczę. Cieszył się z tej decyzji, krótki miecz byłby bezużyteczny w takiej walce, podobnie jak jego szkolenie legionisty. Musiał polegać na tym, co zapamiętał z walki długim mieczem.

Odskoczył na parę kroków od walczących, wodzami zatrzymał konia w miejscu i rozejrzał się po wąskim przesmyku, w którym doszło do potyczki. Dobrze.

Zeskoczył z konia, zdjął z uchwytu tarczę i uderzył w nią płazem miecza.

— PĘDŹ, DIABLO! — krzyknął. — Pędź do domu!

Z tym okrzykiem zaszarżował na grupę piechoty, wymachując mieczem. Jeden z nich zamachnął się na niego toporem, ale Herzer odruchowo zasłonił się tarczą, a potem wgniótł stalowe okucie w przeciwnika i ciął kolejnego przez twarz.

— UCIEKAJCIE, DURNIE! — wrzasnął, gdy jeden z pozostałych kawalerzy stów zawrócił mu na pomoc. — Wracać do miasta! To rozkaz! — Zamachnął się na kolejnego z napastników, a potem cofnął, by za plecami mieć skarpę. Prawdopodobnie były to pozostałości po dawnej drodze z czasów Norau, i powinno to wystarczyć. Jeśli udałoby mu się pokonać tych trzech, miał dostatecznie dobrą pozycję, by zmierzyć się z kawalerzystami. Jeśli.

Dwóch miało włócznie, z których jedna najwyraźniej dobiła rannego kawalerzystę, ponieważ była czerwona od krwi, a trzeci trzymał dodatkowo niezgrabny topór. Wyższy z włóczników zaatakował, a Herzer zablokował włócznię bokiem tarczy, a potem ciął drzewce, jakby było to kolejne ćwiczenie. Ku jego zaskoczeniu drewno ustąpiło bez problemu, więc poprowadził cios dalej, rozrąbując napastnika.

Pierwszy raz w życiu świadomie zabił człowieka, a jego przeciwnik zatoczył się do tyłu, charcząc jakby z żalem, z krwią wypływającą z cięcia i fragmentami jelit pokazującymi się w ziejącym otworze rany. Miał czarne włosy i brodę, która zaczynała już siwieć. Otworzył usta, a Herzer uświadomił sobie nagle, że życie tego mężczyzny dobiegło końca. Po chwili tamten zamknął usta i bezgłośnie już zwalił się na ziemię.

Przez chwilę Herzera opadły dreszcze, ale gdy zamierzył się na niego topornik, odruchowo wrócił do rzeczywistości, blokując cios tarczą, a następnie skoczył do przodu, uderzając wroga i równocześnie unikając ciosu drugiego włócznika, tego z krwią kawalerzysty na grocie broni. Czubek włóczni przesunął się po płytach jego zbroi, i choć zdołał się wcisnąć w szczelinę między nimi, to jednak na tyle słabo, że ledwie przebił tkaninę pod spodem. Herzer stęknął od uderzenia, ale znów ciął w dół, rozłupując drzewce tuż poniżej grotu. Potem znów naskoczył na topornika, który wciąż zataczał się od uderzenia tarczą i wykończył go cięciem przez gardło. W ten sposób został mu tylko włócznik, który tymczasem odwrócił się do ucieczki.

Herzer podniósł topór i zważył go w dłoni, po czym wzruszył ramionami i z największą starannością cisnął nim za uciekającym. Bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom trafił go między łopatki, obalając na ziemię. Co oznaczałoby koniec potyczki, gdyby w tej samej chwili na szczycie wzniesienia nie pojawiło się sześciu kawalerzystów. Chłopak, zmęczony, westchnął i stanął w pozycji obronnej. Czekał go kolejny trening. Kawalerzyści nie mieli lanc, tylko miecze. Mogli spróbować go stratować albo zasiec mieczami. Był dobrze osłonięty przed ciosem z góry, więc technika polegała na odsunięciu się na lewo od szarżującego konia i cięciu go w bok, przyjmując uderzenie miecza na zbroję i hełm.

W tym przypadku problem polegał na tym, że cała szóstka stłoczyła się razem, żeby go dopaść i nie było między nimi dość miejsca. Zresztą ich konie były albo bardzo dobrze, albo bardzo źle wyszkolone, ponieważ zamiast ominąć rannego włócznika stratowały go. A Herzer stwierdził, że najprawdopodobniej za chwilę spotka go taki sam los. W związku z tym, gdy się zbliżali, podbiegł do ściany wąwozu i z rozpędu wbiegł na nią, wykorzystując siłę pędu do odbicia się w powietrze i uderzenia ciałem w jeźdźca z lewej strony.

Nie próbował niczego wyszukanego w rodzaju utrzymania się na koniu czy cięcia, po prostu pozwolił, by ponad sto kilo jego masy plus dwadzieścia zbroi uderzyło w przeciwnika.

Nie był w stanie stwierdzić, czy napastnik zginął na miejscu, czy dopiero od uderzenia w ziemię, ale nie było to istotne. Na wszelki wypadek Herzer wylądował na nim, używając jego ciała do zamortyzowania własnego upadku.

Mimo wszystko lądowanie, prawie płasko na twarz, wycisnęło mu powietrze z płuc, a jego hełm uderzając w ziemię, boleśnie wcisnął mu się w kark. Ale zdołał się podnieść na nogi, upewniając się co do losu przeciwnika przez oparcie się o niego przy wstawaniu czubkiem miecza i przebijając na wylot.

Stanął na nogach i głęboko wciągnął powietrze, machając mieczem i czekając na pozostałych pięciu jeźdźców.

— No chodźcie, dranie! — zawołał. — Do miasta jest jeszcze daleko, boli mnie głowa, a niedługo zrobi się ciemno. Przed północą chcę się napić piwa!

Kawalerzyści zebrali się, żeby znów go zaatakować, ale jeden z nich powstrzymał pozostałych gestem i sięgnął w dół, otwierając wiszący przy kolanie pokrowiec z łukiem.

Herzer zamarł, gdy z pokrowca wyciągnięty został kompozytowy łuk, a przeciwnik nachylił się następnie po strzałę. Strzała z takiego łuku bez problemu mogła przebić jego zbroję, a prawdopodobnie poradziłaby sobie i z tarczą. Co więcej, drań mógł strzelać do niego z dystansu, nawet gdyby na niego natarł.

Mimo wszystko był to jego jedyny wybór, więc podniósł w górę tarczę, osłaniając się nią i zaczął biec.

— ILU DRANI POŚLEM W PIACH!

Rzucili się na niego pozostali jeźdźcy, tnąc z góry, ale skupił się wyłącznie na łuczniku, który próbował uspokoić swojego konia. Z tej odległości był to banalny strzał i Herzer patrzył już na grot wycelowany prosto w swoją twarz, gdy rozległ się świst strzały.

Mężczyzna bezwładnie stoczył się z konia na ziemię.

Nie wiedział, skąd nadleciała strzała, ale odwrócił się w bok i ciął jednego z napastników, a powietrze przeszyła seria świstów i brzęków zwalnianej cięciwy, których efektem były kolejne cztery ciała spadające z koni na ziemię, ze strzałami tkwiącymi w piersiach, karku i oku.

Spojrzał na wzniesienie nad przewężeniem i zobaczył, jak zeskakuje z niego łucznik w lekkiej zbroi i uśmiecha się lubieżnie.

— Cześć, kochasiu — powitała go Bast, opierając dłoń na biodrze. — Przepraszam, że zepsułam ci przyjemność, ale nie chciałam pozwolić, żeby uszkodzili mi zabawkę.


* * *

Herzer i Bast spotkali Kane’a wraz z grupą milicji o kilometr od granic miasta. Para trzymała się za ręce, Herzer jechał na wymęczonym Diablo, a Bast dosiadała gniadego wierzchowca będącego jednym z koni jucznych. Prowadzili za sobą stadko uwiązanych koni, z których część niosła na sobie trupy.

— Słyszałem, że nie żyjesz — z uśmiechem przywitał go Kane.

— Niezupełnie — radośnie odpowiedział Herzer, ale zaraz spoważniał. — Jednak Barsten nie przeżył. Jest z tyłu na koniu.

— Tak. — Kane kiwnął głową. — Ilu?

— Sześciu w drugiej pułapce i sześciu jeźdźców. Ale nie wiem, ilu w pierwszej. Dużo. Bast widziała ich jeszcze więcej.

— Tak jak powiedział, dużo — potwierdziła Bast. — Ale myślę, że resztę powinien usłyszeć Edmund.

— Cóż, na pewno będzie chciał cię zobaczyć. Wezmę konie.

— Nie czekajcie tutaj, nie wiemy, co nadchodzi. — poradził Herzer, patrząc na resztki światła. — Choć wątpię, żeby miało przyjść dziś wieczorem.

— Pojedziemy za wami, ale lepiej się pospieszcie — zasugerował Kane. — Ruszaj, triari.

— Straciłem to stanowisko — sprostował Herzer, krzywiąc się.

— Nie sądzę, żebyś długo miał się tym martwić — skomentował Kane z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Diablo był w stanie zdobyć się na cwał, a Herzer nie chciał bardziej go poganiać. Kiedy dotarli do miasta dostrzegł pędzących w różnych kierunkach ludzi z pochodniami, a gdzieś rozbrzmiewał dzwon.

— Widzę, że reszta zwiadowców dotarła do miasta — zauważył Herzer.

— Tak — zgodziła się Bast. — A teraz owce gromadzą się za płotem ze strachu przed wilkami.

— Owce mają zęby — stwierdził Herzer, gdy kłusowali do bramy. — I psy pasterskie. Hej, Cruz, otwieraj do diabła. Mam piekielne odciski od siodła i chcę zleźć z tego stworzenia.

— HERZER! — wrzasnął Cruz, zeskakując z palisady i wołając o pomoc w otwarciu bram.

Gdy Herzer przeprowadził konia przez bramę, usłyszał innych ludzi wołających jego imię i nagle otaczała go cała triari, tłocząc się na tyle blisko, że Diablo zrobił się nerwowy.

— Cofnąć się! — roześmiał się Herzer, zsiadając, a potem chwytając się kurczowo za ramię. Po bitwie stwierdził, że przynajmniej jednemu z jeźdźców udało się wgiąć jego zbroję dostatecznie mocno, by obtłuc mu kość, ale poza tym i niewielkim draśnięciem na boku wyszedł ze swojej pierwszej bitwy nienaruszony.

— Ty żyjesz. — Cruz radośnie poklepał go po ramieniu.

— Au! — wrzasnął Herzer. — Tak, żyję. Ludzie wciąż to powtarzają. I uważaj na to ramię.

— Twoja zbroja robi wrażenie — zaśmiała się Deann. Faktycznie, była cała zbryzgana krwią. — Lepiej żeby cię tak nie zobaczył Serż.

— Nie bardzo miałem czym ją wyczyścić — przyznał Herzer, przełykając, gdy przypomniał sobie pozostałości potyczki. — Kane prowadzi pozostałe konie i ciała. Mam się zgłosić do burmistrza Talbota.

— Teraz barona Edmunda — poinformowała go Deann. — Kiedy cię nie było, przyjęli konstytucję Wolnych Stanów. I zgadnij, kto został pierwszym szlachcicem wybranym przez aklamację?

— Och — powiedział Herzer, obracając w głowie tytuł. — Wydaje mi się… że jakoś to pasuje.

— Zdegradowali go do barona? — ze śmiechem spytała Bast. — Mnie się zdaje, że to nie pasuje. Książę, tak. Nawet król. Ale baron? Nie sądzę.

— Cóż, i tak trzeba się zgłosić do barona — stwierdził Herzer, ruszając w stronę ratusza.

Strażnicy przy drzwiach powstrzymywali napór całkiem sporego tłumu, ale przepuścili go bez problemu, rozpoznając ze zdziwieniem.

— Myślałem, że nie żyjesz? — powiedział jeden z nich, a Herzer słyszał swoje imię powtarzane w tłumie. — Prawie, ale jeszcze nie.

Wewnątrz sala rady przedstawiała dziwny widok. Większość z radnych została najwyraźniej wyrzucona i zostali tam tylko Serż, Daneh, grubym od ciąży brzuchem, Rachel i baron Edmund zgromadzeni wokół czegoś na stole. Podchodząc bliżej, Herzer uświadomił sobie, że był to królik. Dokładnie rzecz biorąc: białobrązowy królik z oklapniętymi uszami. Miał na sobie uprząż, gęsto obwieszoną uzbrojeniem, od noży wielkości paznokci, aż do pistoletowej kuszy. W pierwszej chwili myślał, że to jakaś zabawka, ale nagle Bast zasyczała.

— Och, na Drzewa i Wodę — krzyknęła gniewnie. — Co to tutaj robi?

— Cześć, leśna dziwko. — Królik odezwał się wysokim tenorem, odwracając się przez ramię i skubiąc się po plecach. — Mógłbym cię spytać o to samo.

— Herzer — krzyknęła Daneh, podbiegając, a następnie nieruchomiejąc na widok jego zbroi. — Dobry Boże, Herzer, coś ty robił?

— Walczył o życie — stwierdził Serż. — Witaj z powrotem, triari.

— Miło znów tu być, Serż — rzekł Herzer i skłonił głowę na cofnięcie degradacji. — Pani doktor, Rachel, baronie Edmundzie.

— Już słyszałeś — powiedział Edmund, skłaniając się również. — Co masz do zgłoszenia?

— Zbliżaliśmy się do wzniesienia Belleuve, kiedy zostaliśmy napadnięci przez dużą grupę łuczników. Byli schowani za drzewami, więc nie jestem w stanie podać dokładnej liczby. W pościg za nami ruszyła grupa sześciu jeźdźców, a na drodze czekała kolejna grupa piechoty. Barsten został trafiony strzałą w pierwszej pułapce i zabity w drugiej. Zsiadłem z konia, starłem się z przeciwnikiem, zabijając pozostałych. Następnie podjąłem walkę z goniącymi nas jeźdźcami i zostałem mniej więcej ocalony przez Bast.

— Powiedział tylko połowę tego, co tam się działo — roześmiała się Bast. — „Zabijając pozostałych”, mówi. Jasne, sześciu przeciw niemu jednemu, a potem jeszcze odbijając się od klifu zabił jednego z kawalerzystów. Był na dobrej drodze do zwycięstwa, pomimo łucznika i ich wszystkich, kiedy uznałam, że miał już dość zabawy jak na jeden dzień.

— Dobra robota, triari — stwierdził Serż z aprobatą.

— Nie miałem jeszcze możliwości wyczyszczenia zbroi, Serż. Przepraszam — Powiedział Herzer, a potem ze zdziwieniem spojrzał na Rachel, gdy ta się roześmiała.

— Tym razem przymknę na to oko — odparł sierżant Rutherford z wyrazem twarzy podejrzanie przypominającym uśmiech.

— Wygląda na to, Herzer, że dostaliśmy raport również z samego obozu wroga — sucho odezwał się baron Edmund.

— Królik?

— To nie królik. — Bast splunęła. — Demon chaosu. Siewca niezgody.

— Dziękuję za wszystkie komplementy, ciasteczko — odezwał się królik. — Ale tak, przychodzę od tych palantów, którzy cię zaatakowali. Przyglądałem się, jak wyruszają, i sam się wyniosłem.

— Czemu? — zapytał Edmund.

— Słuchaj, to świat, w którym królik zjada królika, nie? — powiedział królik, wyginając się, by podrapać się za uchem. — No więc słyszę, że tworzy się armia zła, no nie? To sobie pomyślałem: hej, jestem zły. Będzie fajnie. Ale… rety, co to za popaprańcy. Zło powinno mieć trochę rozumu. No wiecie, jasne, że jesteśmy tymi złymi, ale nie musimy być głupi. Ale nie te palanty. Łamią wszystkie możliwe zasady. I wszystko, włącznie z zasłaniającymi twarz hełmami i zbroją o jednym rozmiarze dla każdego.

— Tak. I palą po drodze miasta i farmy — ponuro zauważył Edmund.

— Nie no, to już część pracy, wiesz? Ale ci faceci to absolutni kretyni. Wciąż im powtarzam, że trzeba gwałcić, rabować i palić. I potrafią zapamiętać kolejność? Nie. A potem naruszyli Umowę.

— Jaką Umowę? — zapytała zafascynowana Rachel. — I… gwałt? — dodała gniewnie.

— Cóż, niejako taki — sprostował królik. — No wiesz, jestem królikiem. W najlepszym razie mogę kibicować, jeśli wiesz, co mam na myśli — westchnął i przez chwilę wyglądał na przytłoczonego, ale zaraz się rozchmurzył. — I niech to będzie całkowicie jasne, nie byłem z tymi facetami w czasie, kiedy robili takie rzeczy. Nie zbrukałbym swojego dobrego imienia z takimi kretynami.

— Jakiego dobrego imienia? — szyderczo spytała Bast. — Jesteś najbardziej znienawidzonym królikiem na świecie.

— Jasne, ale jestem dobry w byciu nienawidzonym — odpowiedział królik — Taki zostałem stworzony. Jeśli przez brak działania mogę pozwolić komuś na wpadnięcie w tarapaty, to mój priorytet. A jeśli mogę go w nie pchnąć, to jeszcze lepiej. Ale robię to inteligentnie. Nie głupio.

— A więc twoim zadaniem jest bycie złym? — ostrożnie zapytała Daneh. — Czyli jesteś konstruktem? SI?

— A czyja wyglądam na pozbawionego świadomości? — obruszył się królik. — Jestem wysokiej klasy SI, proszę pani.

— Musisz być stary. Tego rodzaju konstrukty już od dawna są zakazane.

— Jest jednym z pierwszych — prychnęła Bast. — W wojnach SI. Po obu stronach.

— Hej, moim celem jest sianie niezgody. Oraz oglądanie Słonecznego patrolu. No dobra, i zabijanie telemarketerów. Sianie niezgody, oglądanie Słonecznego patrolu i zabijanie telemarketerów. To moje cele. Och, i próba zabicia Świętego Mikołaja, a to NAPRAWDĘ TRUDNE W PRZYPADKU MITU — wykrzyczał, jakby w stronę wszechświata.

— Co to Słoneczny patrol. — zapytał Herzer.

— I telemarketer? — chciała wiedzieć Rachel.

— Reeety, te dzieciaki — westchnął królik. — Przysięgam, jeśli kiedyś uda mi się znaleźć maszynę czasu, wracam do dwudziestego wieku i kastruję niejakiego Peta Abramsa. Łyżeczką.

— Więc na czym polegała Umowa? — znów zapytał Edmund.

— Cała lucerna, jaką mogę zjeść, i blondynka z dużymi cyckami — odpowiedział natychmiast królik. — A ponieważ olali Umowę, jestem skłonny zmienić strony.

— Nie było cycatej blondyny? — spytał Edmund, unosząc brew.

— Skończyła się im lucerna — gorzko wyjaśnił królik. — Chcieli jej dla swoich koni, uwierzysz? A ich skretyniały kowal cały czas za mną chodził, próbując stwierdzić, czy mam jakąś dziurę w zabezpieczeniach, którą mógłby wykorzystać. Facet był cholernym durniem, zostałem stworzony w szczytowym okresie najbardziej złożonej i paranoidalnej epoki w całej historii cywilizacji. Żaden współczesny palant nie złamie mojego kodu!

Bast przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, a potem nachyliła się ku niemu.

Jamka — powiedziała.

Królik spojrzał na nią zaskoczony i drgnął.

— Pudło, leśna suko — wydyszał.

— Jamka — powtórzyła, a potem nachyliła się jeszcze bardziej i wyszeptała mu coś do ucha.

— PRZEKLĘTA! — krzyknął. — Niech cię szlag, leśna suko!

— Zakładam, że teraz będziesz nieco precyzyjnej odpowiadał na nasze pytania — stwierdził z uśmiechem Edmund. — Ilu?

— Trochę ponad pięciuset — odparł królik, wbijając wściekłe spojrzenie w Bast.

— Pięciuset? — wyszeptał Herzer.

— Tak, ten obóz, na który się natknąłeś to tylko przednia straż — wyjaśnił królik. — Zauważyli was i przygotowali pułapkę. Ale udało się wam uciec. Jak już mówiłem, są niekompetentni.

— Jak są uzbrojeni? — zapytał Edmund, jakby wiadomość wcale go nie zaskoczyła. — I skąd biorą materiały na utrzymanie tak dużych sił?

— Mają jakiegoś kowala sprzed Upadku. I jakieś poważne wsparcie z góry. Między innymi większość ich sił to Przemienieni. I to dość paskudnie, mogę dodać. Niscy, ciemni, szerocy i silni oraz tak głupi, że nie mogliby się tacy urodzić. Z drugiej strony lekkie zbroje, przeważnie ze skóry i to nawet niegotowanej. Ale jest tam też oddział ludzkich wojowników, naprawdę mocno uzbrojonych i opancerzonych. A ich przywódcą jest jakiś kretyn o imieniu Dionys, który uważa się za dar Szatana dla Zła.

— Znasz ich plany? — zapytał Edmund.

— Znają je wszyscy w obozie — stwierdził królik. — Mówiłem, że są głupi. Planują podejść zachodnim brzegiem wschodniej doliny, a potem przekroczyć rzekę gdzieś na południe od miasta. Zbliżą się wzdłuż wschodniego brzegu. Dionys obiecał im, że to najbogatsze miasto w okolicy, planują je splądrować, a potem spalić, jak Resan. — Królik wzruszył ramionami, co wcale nie było łatwe u stworzenia, które zdawało się ich nie mieć. — To najlepszy plan, na jaki mogą się zdobyć, coś bardziej skomplikowanego mogłoby ich kompletnie zmieszać i zaczęliby się bić między sobą.

— Jakże wspaniale. — Edmund zadumał się. — Prawdziwie cudownie.

— Tak — potwierdził Serż tym samym tonem. — Pozwolimy im przyjść?

— Nie, strzały zapalające — zaoponował Edmund. — Wojna manewrowa.

— Duża dysproporcja sił — podsunął Serż.

— Rekonesans, teren — zasugerował Edmund.

— Hai, to ja — stwierdziła z uśmiechem Bast. — Dużo czasu upłynęło, od kiedy ostatnio razem walczyliśmy, mój panie.

— Z tak wielkimi siłami będą mieli poważny problem z logistyką — podkreślił Edmund.

— O czym wy mówicie? — wtrąciła się Daneh. — Dla obecnych tu analfabetów wojskowych?

— Jeśli chcesz mojego zdania, to oni mówią o samobójstwie — stwierdził królik. — Chcą zabrać swoją armię z miasta i walczyć z nimi w polu.

— Poradzimy sobie bez twoich komentarzy, wredniaku — burknęła Bast.

— Odpowiedziałem na pytania — zaperzył się królik. — A moje hasło ulega rotacji po użyciu!

— Mogę zgadnąć kilka pozostałych — słodziutkim głosem powiedziała Bast. — I założę się o wszystko, że masz blokadą, prawda?

— Niech cię cholera, leśna suko — prychnął królik. — Trzymaj się z dala ode mnie albo skończysz w haremie.

— No cóż, Panie Króliku — odezwał się Edmund. — Myślę, że spełniłeś nasze oczekiwania.

— A co z Umową? — zapytał królik. — Dziewczyna jest ślicznotką. Edmund uśmiechnął się krzywo i wbił wzrok w królika aż ten, z ewidentnym niepokojem, z powrotem opuścił głowę.

— Patrzyli na nas gorsi — wymamrotał pod nosem.

— Co dostaniemy z Umowy? — zapytał Edmund.

— Chaos — wtrąciła się Bast. — Nie zawieraj umów z diabłem, Edmundzie Talbocie.

— Nie zdradzę was im — odpowiedział królik, ignorując Bast. — Zadowolę się samą lucerną, o ile dostanę do niej margaritę.

— Nie mamy tequili.

— Szlag, nie cierpię tego upadłego świata. Dobra, lucerna i cokolwiek tam macie w zakresie bimbru.

— Robię niezłego bourbona i jest trochę brandy — przyznał Edmund. — Ile?

— Trzy porcje dziennie i butelkę najwyższej jakości na Nowy Rok. Sam znajdę sobie dziewczynki. I lucerna. Tyle, ile będę chciał.

— Lucerny mamy dość — stwierdził Edmund. — Umowa stoi. Daj łapę.

— Na moje prawdziwe imię, którego nikt nie może znać — powiedział królik, wyciągając łapę i zerkając przy tym na elfkę. — Prawda?

— Dla mnie może być. — Bast wzruszyła ramionami. — Ale myślę, Edmundzie, że nie wiesz, co robisz.

— Nie zamierzam mu ufać. — Edmund potrząsnął małym pazurem. — Ale skoro jestem baronem, potrzebujemy nadwornego błazna.

— Och, bardzo śmieszne — żachnął się królik, zeskakując ze stołu. — Zamierzam wypić mój przydział. A reszta może mnie pocałować w ogonek. — Z tymi słowami wykicał z pokoju, nucąc.

— Dobrze, co się właśnie stało? — zapytała Rachel.

— Twój ojciec zawarł bardzo nieciekawą umowę — odparła Bast.

— Słyszałem o tym króliku — zaczął Edmund, szczerząc zęby w uśmiechu. — Powiedzmy, że to mały, lecz zajadły wojownik.

— Tak, dla obu stron!

— Nie będzie walczył przeciw stronie, z którą się związał, chyba, że ktoś go oszuka — stwierdził Edmund. — Po prostu będę musiał uważać.

— Kiedy wychodzimy? — zapytał Herzer.

— I o co chodzi z tym wychodzeniem? — powtórzyła pytanie Daneh.

— Nie możemy wygrać z tak wielką armią na murach — wyjaśnił Edmund. — Nawet przy zaangażowaniu wszystkich ludzi zdolnych do noszenia broni. Po prostu rozstawią się i zaleją ściany. Tak więc zamierzamy wyjść im naprzeciw i walczyć poza miastem. Będziemy musieli użyć trochę sztuczek, ale to lepsze od próby obrony pozycyjnej. Może gdybyśmy mieli prawdziwy zamek. Do wiem się, czy Sheida da radę nam jakoś pomóc i wyślę też jeźdźca do Angusa. Ale wątpię, żeby krasnoludy mogły przybyć na czas. Więc będziemy musieli ich wymanewrować.

— I dlatego właśnie tyle ćwiczyliśmy — dodał Serż. — Przy bronionych murach i z nami depczącymi im po piętach nie będą mogli zaatakować miasta.

— Oni mają… dużą przewagę liczebną — zauważyła Rachel. — Będzie gorzej niż w mieście.

— Cóż, musimy bardzo uważać, żeby nie dać się otoczyć — zachichotał Edmund. — Serż, piechota i kawaleria godzinę przed świtem. Jutro wyruszamy.

Загрузка...