Po teście łuczniczym podano im lekki posiłek, który zjedli, siedząc na ziemi. Herzer szybko przełknął paski słonej wieprzowiny podane na kromkach chleba i przeżuł starannie duże, twarde jak kamienie suchary. Wyglądało na to, że zebrano razem wszystkie grupy ochotników, więc rozejrzał się po ludziach, zastanawiając się, co będzie dalej.
Po lunchu do jego grupy podszedł młody mężczyzna, prawdopodobnie o kilka lat starszy od niego i Deann, ale nie dało się tego określić dokładnie. Niespotykanie wysoki, wyższy od Herzera, co było niezwykłe, i muskularny, z nogami wyglądającymi jak pnie drzew. Mężczyzna na głowie nosił ciężki hełm nie zasłaniający twarzy, elastyczną zbroję, nabijany metalem skórzany kilt, nagolenice i ciężkie skórzane buty. Przyjrzał się grupie i gestem nakazał im wstać.
— Jestem sierżant Greg Donahue — przedstawił się. — Będziecie się do mnie zwracać: „sierżancie Donahue”. Nie będę reagował na „hej, ty” ani „Greg”. Mam nadzieję, że wszyscy najedliście się i napili, ponieważ czeka nas trochę pracy. Chodźcie za mną.
Poprowadził ich przez plac, na którym kolejne grupy szykowały się do egzaminu łuczniczego, a potem na zachód, w stronę wzgórz otaczających dolinę, aż dotarli do podstawy wysokiego wzgórza, które musiało znajdować się blisko rzeki. Na ziemi leżało sporo skórzanych plecaków ułożonych w równy rządek. Od strony wzgórza stał jeszcze jeden, oddzielnie. Młody mężczyzna podszedł do niego i odwrócił się w ich stronę.
— Wszyscy zajmą miejsca przy jednym z plecaków — polecił, stając przy swoim z rozstawionymi lekko stopami i dłońmi złożonymi za plecami. Odczekał, aż wszyscy ustawili się przy pakunkach i odchrząknął.
— Miasto to nazywa się Raven’s Mill. Jednak, jako że kruki raczej nie mieszkają w tej okolicy, rodzi się pytanie: czemu? Kiedyś w tym rejonie żył człowiek, który próbował stworzyć mówiące kruki, takie, które posiadałyby prawie ludzką inteligencję. Z czasem zrezygnował i uwolnił ptaki. Większość z nich zginęła, ale kilka twardszych osobników przetrwało. Miały skłonność do trzymania się w okolicy tego wzgórza i z czasem zaczęto je nazywać Kruczym Wzgórzem. Edmund Talbot, kiedy tu zamieszkał, znał tę historię i nazwał miejsce po krukach, które do tego czasu całkowicie wyginęły. Jednak mistrz Edmund lubi to wzgórze z tego samego powodu co kruki. Z jego szczytu widać wszystko wokół na mile. W ramach ćwiczeń zbudował więc wiodące na szczyt wzgórza schody. Dokładnie czterysta dwadzieścia trzy stopnie. W górę. W dół schodzi trzysta siedemdziesiąt cztery, jako że prowadzą nieco inną drogą. — Przerwał i skinął głową komuś za grupą.
Herzer odwrócił się odruchowo i zobaczył mężczyznę, który stał przy zapisie rekrutów. Łatwiej było mu się teraz przyjrzeć i Herzer uświadomił sobie, że tamten musi być przynajmniej w tym samym wieku co Edmund Talbot. Był wysoki i szczupły, z zimnymi, szarymi oczami, ubrany w taki sam strój jak sierżant Donahue.
Herzer gwałtownie odwrócił głowę, gdy tamten warknął ostro.
— PATRZEĆ PRZED SIEBIE!
Sierżant Donahue kiwnął głową i kontynuował.
— Sprawdzimy wasze zdolności w zakresie najważniejszej umiejętności piechoty: marszu. Zostaliście już zbadani pod kątem odpowiedniej siły górnej połowy ciała, a później sprawdzimy, czy dysponujecie odpowiednim rodzajem ukierunkowanej agresywności, by nadawać się na liniową piechotę. A jeśli wam jej braknie, to albo jej was nauczymy, albo zwolnimy. Ale na razie musimy wiedzieć, czy potraficie nadążyć. Z obciążeniem. — Ponuro kiwnął głową w stronę ludzi, do których zaczynało docierać znaczenie jego słów. — A więc gdybyście łaskawie zechcieli podnieść plecaki i upewnić się, że dobrze pasują. Będę nadawał tempo. Ktokolwiek pozostanie za starszym sierżantem Rutherfordem zostanie zdyskwalifikowany.
Herzer podniósł plecak i umieścił go sobie na grzbiecie, dopasowując skórzane paski najlepiej jak mógł. Miały sprzączki, ale bardzo trudno było nimi manewrować przy założonym plecaku, więc zdjął go, zmienił ustawienia, a potem założył z powrotem. Plecak był ciężki jak diabli, ważył prawdopodobnie sześćdziesiąt do osiemdziesięciu kilogramów. Spojrzał pod górę i nagle pożałował nawet tego skromnego posiłku, jaki im dano.
Gdy ostatni plecak został już założony, Donahue kiwnął głową i przeszedł się przez grupę, sprawdzając dopasowanie. Poprawił jeden czy dwa, a potem wrócił na swoje miejsce.
— Zaczniemy od marszu po płaskim, więc wszyscy będą mogli się przyzwyczaić do obciążenia, a potem zobaczymy, czy dacie sobie radę ze wzgórzem.
Ustawił ich w dwuszeregu i powiódł z powrotem w stronę głównego obozu, trzymając się nieco bardziej wyrównanych dróg. Doszli prawie do strumienia płynącego przez środek obozu, a potem skręcili na szlak wzdłuż podstawy północnych wzniesień. Ten poprowadził po łuku z powrotem do miejsca, z którego wyruszyli, i Herzer po raz pierwszy rzucił okiem na schody. Zdawały się wznosić pionowo w górę.
— Pojedynczy szereg, trzymać się blisko, za mną — szczeknął Donahue, wstępując na pierwszy stopień.
Herzer był mniej więcej w jednej trzeciej od końca i gdy doszedł do schodów, spojrzał w górę i zakręciło mu się w głowie, stopnie zdawały się chwiać i na moment stracił orientację.
— Patrzeć na schody! — zawołał głos z tyłu.
Bojąc się, że wstrzyma kolumnę za nim, Herzer opuścił głowę i zaczął się wspinać.
Tempo było koszmarne, a do szczytu wzgórza wiodła długa droga. Zanim przeszedł choć jedną trzecią, spocił się cały i znów dyszał, ciężko walcząc z masą swojego ciała i plecaka. Ledwie zauważył pierwszego rekruta, który się zatrzymał, ale kiedy następny zablokował mu drogę, wpadł na nich, prawie wywracając obu.
— Zejdźcie z cholernej drogi-warknął, obchodząc ich i przyspieszając, żeby dojść do grupy przed nimi. Nagle, gdy dogonił kolejną osobę w rzędzie, grupa zatrzymała się i prawie się wywrócił, unikając kolejnego zderzenia, a potem marsz zaczął się znów, szybciej niż dotąd, i musiał się pospieszyć, żeby nadążyć. Miał wrażenie, że nogi pochłania mu ogień, a kiedy się rozejrzał, zdał sobie sprawę, że przeszli zaledwie połowę.
Trwało to i trwało, co chwila też dochodziło do chwilowych zatrzymań, gdy kolejni rekruci odpadali po drodze, dysząc i trzymając się za boki. Herzer czuł narastający ból w boku, ale siłą woli stłumił go i skupił się na utrzymaniu równomiernego oddechu i nadążaniu za idącą przed nim osobą. Nagle ta też zrezygnowała i Herzer zdał sobie sprawę, że ma przed sobą olbrzymią przerwę. Spróbował dogonić idącego przed nim, ale ledwie mógł utrzymać dotychczasowe tempo. Nie odważył się spojrzeć w tył, wiedząc, że gdzieś za nim szedł ten szarooki drań o kamiennej twarzy, pewnie z nadzieją, że i on odpadnie.
Zaczynał powoli widzieć na szaro, a pot spływał mu po twarzy tak mocno, że nawet nie zauważył, gdy zabrakło kolejnego stopnia. Zatoczył się do przodu z wiatrem wiejącym w twarz, ale został złapany i wolno opuszczony na ziemię.
— Odpocznij — powiedział Donahue spokojnym głosem, najwyraźniej nawet nie zdyszany. Herzer spojrzał na niego i stwierdził, że sierżant się prawie nie spocił. — Masz w plecaku wodę. Wypij ją.
Herzer kiwnął głową i wysunął ramiona z pasków, rozglądając się, gdy znów zaczął wyraźniej widzieć. Znajdowali się na polance na niższym szczycie wzgórza, ze wspaniałym widokiem na rzekę po jednej stronie i Raven’s Mill po drugiej. Oprócz schodów, którymi tu przyszli, były kolejne, prowadzące jeszcze wyżej. Donahue i mężczyzna, którego przedstawiono jako starszego sierżanta, stali po drugiej stronie polanki, rozmawiając. Oprócz nich na szczycie znajdowały się jeszcze tylko trzy osoby. Jedną z nich była Deann, zgięta w pół i wymiotująca. Herzer niezgrabnie podniósł się na nogi i palcami, które sprawiały wrażenie, jakby były wielkości melonów zaczął rozpinać plecak. W końcu mu się to udało i wyciągnął z niego bukłak. Napił się, najpierw ostrożnie, a potem mocno pociągnął wody zmieszanej z winem.
— Siedźcie — polecił starszy sierżant, podchodząc do grupki. — Przestań próbować wymiotów i wypij trochę wody, dziewczyno. Wszyscy pewnie się zastanawiacie, czemu próbujemy was zabić. To proste. Kiedyś wasi wrogowie faktycznie będą tego próbować. Jest takie stare powiedzenie: „im mocniej się pocisz, tym mniej krwawisz”. Zamierzamy wycisnąć z was tyle potu, jak nigdy dotąd. Większość ludzi, która się tu zgłosiła, sądziła, że będzie to bułka z masłem, jak strażnicy w mieście. Nic, tylko stanie na warcie i robienie dobrego wrażenia na dziewczynach. Wielu z nich było rekreacjonistami bawiącymi się w bycie wikingami, Piktami czy średniowiecznymi rycerzami. Ale słowo kluczowe to „bawiącymi się”. Nie będziemy się bawić i na pewno nie będziemy udawać tych lalusiów. Mamy stworzyć pierwszą linię obrony Raven’s Mill, linię, która w dziewięciu przypadkach na dziesięć będzie jedyną linią, jaką zobaczy wróg. Linią, na której połamią sobie zęby wszyscy wrogowie. Taką, która raczej zginie na miejscu, niż ustąpi choćby o krok. Szkolenie to zaprojektowano z myślą stworzenia kadry dla przyszłych legionów. Każdy z was doświadczy swojego udziału w walce, ale tak naprawdę będziemy starać się uformować przyszłych dowódców legionów. Dowódców, którzy będą twardsi i bardziej przerażający niż najtwardsza i najbardziej przerażająca siła na ziemi.
Starszy sierżant ogarnął małą grupkę wzrokiem i ciągnął dalej.
— Tak więc będziemy się starali was przesiać. Kiedy skończymy, pozostaną tu tylko ci, którzy odmówią wycofania się, niezależnie od tego, co na nich rzucimy. Żołnierzy tak twardych, że raczej zginą, niż się poddadzą albo dadzą z siebie mniej niż trzysta procent. I nie jest to ostami ani nawet najcięższy test, który was czeka. Ale tylko najsilniejsi, najtwardsi i najbardziej zdeterminowani będą w stanieje zaliczyć. Ze wzgórza prowadzą w dół dwie drogi. Jedna to ta, którą właśnie weszliście. Druga wiedzie w górę następnego, a potem w dół po jego drugim zboczu. Za chwilę razem z sierżantem Donahue wejdziemy na wzgórze. Od chwili, gdy się znajdziemy na jego szczycie, będziecie mieć siedem minut, żeby do nas dołączyć. Ci, którym się to uda, postawią pierwsze kroki na ścieżce do stania się Panami Krwi. Ci, którzy nie zdążą, może któregoś dnia dołączą do legionów, ale nigdy nie zostaną dowódcami i nigdy nie staną się elitą. Wybór należy do was.
Po tych słowach podniósł swój plecak i sprężystym krokiem ruszył w górę schodów.
Herzer przyglądał się chwilę staremu mężczyźnie sunącemu w górę i potrząsnął głową. Rozejrzał się po małej grupce na szczycie wzgórza, zastanawiając się, kto pierwszy podniesie się na nogi. Jak się okazało, zrobiła to już Deann. Klęknęła właśnie, żeby wsunąć raniona w taśmy plecaka, a potem wciąż z odruchem wymiotnym, zatoczyła się w stronę schodów.
— Szlag — wymamrotał, zmuszając się do wstania. Jakoś udało mu się założyć plecak i poszedł za nią.
Przy pierwszym skręcie schodów zatrzymała się zgięta w pół i ciężko dysząc, ale wciąż próbując stawiać stopy przed sobą.
— Chodź — powiedział, chwytając ją za łokieć.
— Daj mi spokój — wydyszała przez zaciśnięte zęby. — Dam sobie radę.
— Jeśli jesteś dość głupia, żeby iść dalej, mogę być dość głupi, żeby ci pomóc — odparł, zahaczając jej ramię o swój plecak.
Chwiejąc się w przód i w tył, oboje z wysiłkiem ruszyli w górę, w stronę wyzwania i swojej przyszłości.
Edmund zachichotał, gdy Serż opadł na krzesło naprzeciw niego.
— Wyglądasz jak śmierć, Miles.
Był wczesny wieczór i Edmund zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie musiał siedzieć dzisiaj za biurkiem. Sytuacja zaopatrzeniowa poprawiła się nieco dzięki zasobom ze spędu i kilku karawanom z pobliskich miast. Ale wzrastały też potrzeby, z powodu uciekinierów z Resan i stałego dopływu innych. Głównym priorytetem było teraz uruchomienie farm, ale biorąc pod uwagę liczebność bandy, która złupiła Resan, obrona ich znajdowała się zaraz na drugim miejscu listy. A szpiedzy donosili, że Rowana zdecydowanie otrzymywała jakieś wsparcie ze strony Nowego Przeznaczenia. Co oznaczało, że prędzej czy później oba miasta musiały podjąć walkę.
— Bardzo ci dziękuję — zaburczał Serż, z westchnieniem rozsiadając się wygodnie. — Robię się za stary na takie popisy. Ganianie po wzgórzach to zabawa dla młodych.
— Nie mów mi, że wszedłeś na Wzgórze? — powiedział zaskoczony Edmund.
— Zrezygnowałem z tego piętnaście lat temu — są pewne granice tego, co może osiągnąć medycyna bez całkowitej regeneracji.
— Cóż, musiałem im udowodnić, że jestem twardszy od nich — odparł Serż — ale mam dość robienia tego z każdą klasą!
— Jak poszło?
— Nieźle, będziemy mieć w pierwszej grupie sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu. W grupie, za którą szedłem, był Herzer. Chciałem zobaczyć, czy miałeś rację.
— I jak? — zapytał Edmund, sięgając do szuflady. — Wyglądasz, jakby dobrze ci zrobił łyczek.
— Nigdy nie odmówiłem darmowego drinka — zachichotał Serż. — I tak, miałeś rację. Utrzyma się. Pod koniec dociągnął swoją koleżankę całą drogę na szczyt. Wydaje mi się, że i tak by dała radę tam dojść, więc nie skopałem mu tyłka. Ale choć jej nie niósł, zdecydowanie jej pomagał. Nada się.
— Cały czas zachowuje się, jakby diabeł deptał mu po piętach — skomentował Edmund, napełniając dwa kieliszki. — Cokolwiek się stało z Daneh, jest w tym więcej, niż ona chce mi powiedzieć. Ale uważaj na niego, gotów jest popełnić coś głupiego i heroicznego. Potrzebujemy wszystkich wyszkolonych żołnierzy, jakich zdołamy zebrać, stracenie go z powodu głupoty byłoby… denerwujące.
— Zrobi się — odparł Serż, pociągając burbona. — Niezły.
— Odłożyłem go całe lata temu — odpowiedział Edmund, również popijając.
— Jak z resztą rekrutów?
— Dotarli na szczyt wzgórza, a to znaczy, że naprawdę chcą tu być. Po prostu będziemy musieli się przekonać, jak pójdzie trening. — Przerwał i zmarszczył czoło. — Czasem trudno mi jest pamiętać, że kiedyś byliśmy równie głupi, jak te młodziaki.
— Tak — przyznał Edmund. — A prawda jest taka, że potrzeba tak głupich ludzi, ponieważ my jesteśmy już zbyt mądrzy na zrobienie tego, co jest konieczne.
— Przerażające w tym jest to, że oni patrzą na nas — stwierdził Serż, żując swoją cygaretkę. — Jesteśmy dla nich niczym bogowie. Część z nich intelektualnie wie, że jesteśmy ludźmi w takim samym stopniu jak oni. I kilku z nich może nawet zrozumieć, że kiedyś byliśmy Tacy Jak Oni. Lepsi z nich, jasne. Ale wcale nie jak najlepsi.
— Taaak — mruknął Talbot. — Wydaje się, że najlepsi z naszych dawnych towarzyszy nie przetrwali.
— A kiedy my byliśmy tacy jak oni, ktoś, na kogo my tak patrzyliśmy, kopniakami ustawił nas. Zrodziliśmy się niedoskonali, Edmundzie.
— To prawda — skrzywił się Talbot. — I nieważne, jak bardzo będziemy się starać, i tak na niedoskonałości się skończy.
— Wyjaśnij — poprosił Serż. — Nie mówisz chyba o programie szkoleniowym, prawda?
— Nie — westchnął Edmund. — Przygotowano zarys konstytucji Zjednoczonych Wolnych Stanów. Dopuszcza zarówno arystokrację, jak i de facto feudalizm. Pomimo moich wysiłków.
— Czy wpłynie to na nas bezpośrednio?
— Tylko w zakresie arystokracji — parsknął Talbot. — Zdołałem wprowadzić zastrzeżenie, że lokalne rządy mogą ogłosić się „wolnymi od poddaństwa” w swoich granicach. Jesteśmy zaliczeni do Overjay, geograficznego rejonu zawierającego Washan, Waman i kilka innych, łącznie z Rowaną, która nie jest członkiem.
— Co z siłami wojskowymi? — zapytał Serż, przechodząc do ważnej dla siebie części.
— No cóż, mam poprawkę, że osoby o pełnym prawie wyborczym muszą wykazać się zdolnością do używania broni, ale stany feudalne wprowadziły zastrzeżenie, że „obywatele drugiej kategorii” mają być nieuzbrojeni i że liczą się jako wyborcy, nawet jeśli faktycznie głosować nie mogą. Zawodowa armia składa przysięgę Zjednoczonym Wolnym Stanom. I jestem dość pewien, że uda mi się zaliczyć Akademię do armii zawodowej.
— A co z legionami? Czy będą główną siłą? Czy będziemy musieli przyjąć, cokolwiek przyjdzie na pobór?
— Cóż, pytanie brzmi, kto będzie dowodził? — z chichotem odpowiedział Edmund. — Tajemnica polega na posiadaniu najlepszego planu na początku i pozwolenia, by inne siły sformowały się wokół twoich. Na dłuższą metę będziemy mieć więcej niż legiony, ale mam nadzieję, że to one będą stanowić rdzeń. Z drugiej strony Kent poszedł prawie wyłącznie w stronę kawalerii. Jeśli zdołamy ich skłonić do przyłączenia się do ZWS, głupotą byłoby spieszanie ich. I znów, większość miast-państw skupia się na piechocie. A kto ma najlepszą piechotę?
— My — z satysfakcją stwierdził Serż.
— Tak jest.
— Dobrze — powiedział Serż, zmieniając temat. — Jak się ma Daneh?
— Dziwnie się zachowuje.
Kiedy Edmund wrócił do domu, zastał w nim zmienione zasłony.
Prawdę mówiąc, kiedy do niego wszedł, nie był nawet pewien, czy dobrze trafił. Meble przestawiono i znikły dwa jego ulubione gobeliny oraz wielki stół, na którym miał zwyczaj odkładać rzeczy, z którymi nie wiedział, co zrobić w danej chwili.
Daneh klęczała na środku pokoju, mierząc podłogę za pomocą kawałka struny.
— Co robisz? — zapytał ostrożnie.
— Wymierzam pod dywany — odpowiedziała Daneh, notując coś.
— Lubię klepki — zauważył Edmund.
— Wiem, że lubisz — przytaknęła Daneh, z wysiłkiem podnosząc się z kolan. Ostatnio zaczęło być po niej widać ciążę i miało to wpływ na jej równowagę. — Ale czy masz jakieś pojęcie, jakie to niewygodne, gdy puchną kostki, a stopy sprawiają wrażenie, jakby podbicie miało zaraz odpaść?
— Nie doszłaś jeszcze do takiego etapu — zaryzykował.
— Nie — uśmiechnęła się. — Dlatego teraz wymierzam dywany.
— Czy to coś związanego z ciążą? — zapytał ostrożnie. — Ostatnio miała tendencję do wybuchów złości, jeśli zadawał pytania dotyczące jej stanu.
— Nie wiem — odpowiedziała radośnie. — Ale niezależnie od tego, czy ma to związek czy nie, dostaniesz dywany.
— A skąd się wezmą?
— Spotkałam taką miłą dziewczynę o imieniu Shilan będącą jedną z uczniów tkackich. A ponieważ owce zrzuciły runo i mamy w tej chwili nadmiar wełny, a nowy młyn eksperymentuje z różnymi maszynami tkackimi, pomyślała, że mogłaby mi zrobić dywan z filcu. Zasłony też się z tego wzięły.
— A moje gobeliny? — zapytał niepewnie.
— Zaniosłam je do warsztatu. Co chcesz dostać na kolację?