ROZDZIAŁ ÓSMY

— Przypuszczam, że na to zasługiwałam — westchnęła Rachel, przesuwając swoją wywernę.


Trójwymiarowa szachownica przedstawiona była w postaci dużego hologramu zawieszonych w przestrzeni platform. Różne figury mogły poruszać się na wielorakie sposoby i nie wszystkie były sobie równe. Silniejsze przeważnie mogły przesuwać się tylko w poziomie, przechodząc do wyższych lub niższych siatek wyłącznie w określonych punktach. Latające pionki, podobnie jak opadające fale smoków, mogły przemieszczać się w górę i w dół do woli, nie wolno im było za to niszczyć lądowych figur. Tym razem jednak jej wywerna wylądowała na jednym z pionków Marguerite stojącym w strategicznym punkcie, a wywerna mogła zabić pionka. Rozgorzała krótka, zażarta walka, po której pionek zniknął z planszy i pojawił się obok niej, obok Rachel.

— To głupie — odpowiedziała Marguerite, wyciągając jedną z eterycznych dłoni i nakazując ruch swojej smoczycy. — Jesteś praktycznie dorosła! Powinnaś móc kontrolować własne ciało. Kontrola ciała to podstawa wszelkiej kontroli. Jeśli nie masz władzy nad własnym ciałem, nie masz niczego. Popatrz na mnie.

— Ale twoi rodzice zgodzili się na Przemianę w nanity. Mama nie zgadza się na żadną modyfikację. To znaczy, ona poważnie wierzy w to „całkiem naturalnie”, wiesz?


Wieża Rachel przesunęła się o jedno pole, ustawiając się na pozycji szachującej wieżę Marguerite. Wcześniej na drodze stał pionek.

— Ale stara sztuczka — prychnęła Marguerite, patrząc na planszę. — Obawiam się, że będę musiała zacząć używać programu przy graniu z tobą. Za chwilę znów mnie pokonasz.

— Przepraszam, Marguerite. — Rachel uśmiechnęła się. — Ale, cóż, jesteś o tyle lepsza we wszystkich zabawach fizycznych, że sprawiedliwe jest, żebym była lepsza w szachach.

— Pewnie tak — westchnęła nanitowa dziewczyna. — Szczerze mówiąc… to całe bycie nanitami wcale nie jest takie, jak myślałam. To znaczy… To jest zupełnie inaczej, wiesz? Nie mogę już iść w niektóre miejsca, do których często chodziłam. Nie czuję… tak samo. Emocje wydają się… nienaturalne, wiesz?

— No cóż, nie bardzo — odparła Rachel, patrząc na przyjaciółkę. — Ale…

— Rach… — powiedziała Marguerite wykrzywiając twarz. — Rach… coś jest nie tak… — Marguerite wyciągnęła do przyjaciółki rękę, która zaczęła znikać. — Rach… proszę… pomóż… mi…

Rachel wychyliła się do znikającej dłoni Marguerite, zastanawiając się, co mogło się dziać. Jednak zanim sięgnęła do niej przez potężną planszę, Marguerite zanikła całkowicie. Po chwili na jej miejscu leżała już tylko kupka niebieskawego pyłu.

— Marguerite! Marguerite?! MAMO!


* * *

Gdy zawiodło zasilanie jej narty siłowej, Donna Forsceen odkryła nagle, że z prędkością prawie czterdziestu kilometrów na godzinę pędzi po płaskim łuku w stronę powierzchni wody. Ponieważ nie spodziewała się faktycznie w nią uderzyć, wstrząs prawie pozbawił ją świadomości. Rozpaczliwymi ruchami wydobyła się z powrotem na powierzchnię, ogarnęła wzrokiem olbrzymi bezmiar wody i zaczęła krzyczeć.

— Dżinn! — krzyknęła, pływając w kółko. Nigdy nie była szczególnie dobrą pływaczką, nie było to konieczne, jeśli odpowiednio wykorzystywało się moc, ale w tej chwili zdawało się, że nic nie funkcjonuje.

— Dżinn! — zawołała po raz drugi, unosząc się na plecach na falach i życząc sobie, by pole siłowe pchnęło ją w stronę Hawajów, sto mil na pomoc. Wciąż nic się nie działo.

— Dżinnie? — powiedziała ciszej, rozglądając się wokół. Nadeszła fala, zalewając jej twarz. Znów zapadła pod wodę, a potem machając rękami, wydostała się na powierzchnię i ponownie rozejrzała się zrozpaczona. — Ktokolwiek? Pomocy — wyszeptała.


* * *

— To samo działo się na całym świecie, jako że w jednej chwili cała dostępna energia została przekierowana do walki między dwiema frakcjami Rady. W związku z tym każda istota, która nie miała przypisanej sobie określonej puli energii, a jej wymagała, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Badacze w fotosferze słońca zniknęli, zanim zdążyli się zorientować, że cokolwiek zawiodło, podobnie jak pracujący w komorach z magmą. Nurkowie w głębinach oceanów, których przetrwanie zależne było od osobistych pól ochronnych, osoby unoszące się w powietrzu bez skrzydeł, tysiące ludzi na całej planecie znalazły się nagle w sytuacjach, w których bez energii nie mogły przeżyć.

— Dla innych Upadek trwał będzie dłużej.

— Co się jej stało? — zapytała Rachel.

Daneh spojrzała na kupkę pyłu i wzruszyła ramionami.

— Zdarzył się jakiś rodzaj awarii zasilania. Wszystkie drzwi siłowe są otwarte, zniknęły hologramy i dżinn nie odpowiada. Nie mogę nawet wysłać wiadomości. W tej chwili po prostu nie ma… niczego. Wydaje mi się, że to się właśnie jej stało. Składa się z nanitów. Brak zasilania oznacza… brak Marguerite.

— Ona… nie żyje? — wyszeptała Rachel. Przestała już płakać, ale gdy zadała to pytanie, jej oczy ponownie zwilgotniały.

— Śmierć jest jedną z tych rzeczy, które dość trudno jest zdefiniować w odniesieniu do istot z nanitów, kochanie. Czy była żywa? Czy zginęła już w trakcie Przemiany? Jeśli mówisz o jej duszy, będziesz musiała zapytać kapłana.

— Mówię o tej części, która jest moją przyjaciółką, mamo — uszczypliwie odpowiedziała dziewczyna. — Jeśli odzyskamy energię, czy możemy… sprowadzić ją z powrotem?

— Ach, to. — Daneh zmarszczyła czoło w zamyśleniu. — To zależy od projektu nanitów. Sądzę, że jej rodzice raczej nie oszczędzali, więc przypuszczalnie mają trwały system pamięci. Prawdopodobnie, jeśli odzyska zasilanie, po prostu wróci dokładnie w takim stanie, w jakim ją straciła, bez żadnej pamięci odnośnie tego, co działo się w międzyczasie. — Matka wzruszyła ramionami, patrząc na córkę.

— To zależy od tego, dlaczego nie ma energii. Nie potrafię sobie wyobrazić, co musiałoby się stać, żeby to spowodować. To niemożliwe. Nawet nie mogę się połączyć z Sheidą.

— I co teraz zrobimy? — zapytała Rachel, rozglądając się wokół, jakby uświadomiła sobie nagle, że stało się coś strasznego oprócz tego, że na jej oczach koleżanka zmieniła się w pył. — Bez energii…

— Skąd weźmiemy jedzenie? — Daneh pokiwała głową. — Dobre pytanie. Przypuszczam, że mogłybyśmy wytrenować Lazura, żeby dla nas polował. Ale z pewnością wróci…

— Mieszkańcy świata…

Obraz objawił się każdemu żyjącemu człowiekowi, który nie oddalił się zbytnio od miejsca, gdzie zastało go rozpoczęcie wojny. Aby zaspokajać ich potrzeby, Sieć z konieczności musiała śledzić położenie każdego człowieka. Członkowie Rady mogli wykorzystać te informacje, co właśnie zrobił Paul Bowman.

— Mieszkańcy świata — powiedział, a każdy z awatarów zwracał się osobiście do danej osoby. — Nadeszły czasy wielkiego niebezpieczeństwa. Frakcja Rady pod przywództwem Sheidy Ghorbani podjęła próbę przejęcia kontroli nad Siecią, w całkowicie niedemokratyczny sposób i wbrew protestom reszty naszych członków. Rada podzieliła się na dwie walczące ze sobą frakcje. Minjie Jiaqi, Ragspurr, Chansa Mulengela, Celine Reinshafen i ja tworzymy grupę Nowego Przeznaczenia. Stało się jasne, że rasie ludzkiej grozi upadek, wywołany spadającą liczbą urodzin i wyzwaniem niesionym przez nieograniczone Przemiany. Nasze próby podniesienia tych kwestii spotykały się z nieprzejednanym stanowiskiem Ghorbani i jej konserwatystów. W końcu nieporozumienia osiągnęły poziom jawnej wojny, nie muszę dodawać, wszczętej przez złą Ghorbani. W tej chwili w związku z nieprzejednaniem i antyludzkimi działaniami Ghorbani i jej Przemienionych sług załamaniu uległa sieć energetyczna i ludzie na całym świecie stoją przed antyczną groźbą głodu i chorób. Wszystko z powodu jednej kobiety i kilku istot Przemienionych do tego stopnia, że stały się wręcz obcymi. Głos Paula Bowmana brzmiał złowrogo.

— Wzywam wszystkich właściwie myślących ludzi do powstania przeciw temu złu i odrzucenia Ghorbani i jej podobnych, do powstania jako ludzie i wsparcia słusznie myślącej frakcji. Wzywam was, byście dali z siebie wszystko dla zapewnienia lepszej przyszłości wszystkim prawdziwym ludziom. Dobrego dnia.

— Cóż u diabła to miało znaczyć? — spytała Rachel, gdy awatar zniknął.

— O mój Boże — wyszeptała w odpowiedzi Daneh. — Nie. Boże, nie!

— Mamo?

— Czytaj między wierszami, dziewczyno! — ostro krzyknęła Daneh. — „Wyzwanie nieograniczonej Przemiany”, „antyludzkie działania” „Przemienieni w obcych”, „stało się jasne, że rasie ludzkiej grozi upadek…” — Wysyczała przez zęby i prychnęła. — Drań!

— Ale mamo, ty nie lubisz Przemiany — rzuciła Rachel.

— Nie podobają mi się szkody, jakie wyrządza ludziom — wyjaśniła Daneh. — Ale Bowman jest bigotem. To olbrzymia różnica. A teraz prowadzi świętą wojnę przeciw mojej siostrze.

— Co pochłania całą energię? — zapytała Rachel.

— Tak. A Sheida jest uparta jak diabli…

Obie podniosły wzrok, gdy w powietrzu pojawiła się kolejna postać, tym razem znajoma.

— Mężczyźni, kobiety i dzieci Norau, niosę wam smutne wieści. Jak już wiecie, przestała działać sieć energetyczna. Ta wiadomość pochłania całą dostępną mi w tej chwil energię. Mój obraz pojawia się we wszystkich miejscach, gdzie znajdował się ktokolwiek w chwili Upadku, w granicach byłej Unii Północnoamerykańskiej. Co oznacza, że nie wszyscy to zobaczą, ale to najlepsze, co mogę w tej chwili zrobić. Paul Bowman i jego frakcja Rady podjęli próbę wyrwania władzy reszcie Rady. Dokonali tego przez wypuszczenie w Sali Rady trujących owadów, zaprogramowanych na kod DNA przeciwnych im członków Rady. Frakcja Paula pragnie ustanowić tyranię, której celem miałoby być… zahartowanie ludzkości oraz „sprowadzenie jej z powrotem na ścieżkę prawości”, co było cytatem.

Daneh i Rachel wpatrywały się w milczeniu w postać Sheidy.

— W każdym razie próba nie powiodła się. Ja, Ishtar, Aikawa Gouvois i Ungphakorn przeżyliśmy. Z przykrością muszę was poinformować, że Javlatanugs Cantor został zabity przez trucizny. Nie pozostaliśmy jednak bezczynni i w krótkim starciu przejęliśmy dość Kluczy, by nie dopuścić do podjęcia przez nich bezpośrednich działań przez Sieć. W pewien sposób jednak, doskonale im się powiodło. Paul planował obedrzeć większość świata z jego bogactwa energii i rzucić ludzi z powrotem do pracy, jako jedynej drogi do osiągnięcia prawości. Udało mu się do tego doprowadzić. Do czasu, aż któraś strona podda się lub zostanie pokonana, cała dostępna energia przekierowana jest do walki w Radzie. Bitwa ta szaleje nawet w tej chwili i nie wygląda, by miała się szybko zakończyć. Imperatywem dla was powinno stać się znalezienie schronienia i przygotowanie się na długi okres bez wygód i wsparcia, które stały się normą. Ponieważ my — Ishtar, Aikawa, Ungphakorn i ja — odmawiamy poddania się. Powietrzne zamki spadły i smoki nie mogą ruszyć się z ziemi, ale nie pozwolę mu wygrać. Jednak do czasu, aż sprawa zostanie rozstrzygnięta, sytuacja będzie ciężka. Większość z was mieszka w domostwach i miejscach nieodpowiednich do takiej sytuacji. Nalegam, byście się przygotowali do przeniesienia się w lepiej nadające się do tego miejsca.

Matko i córka patrzyły na siebie z lękiem i słuchały głosu Sheidy.

— Wy, którzy jesteście lepiej przygotowani, rozumiem związane z tym problemy, ale musicie przyjąć na siebie obowiązek pomocy znajdującym się w gorszym położeniu. Rada pomoże wam w miarę swoich możliwości. Wkrótce będę się kontaktować z przywódcami lokalnych społeczności i przekazywać całe możliwe wsparcie. Osoby, którym w obecnym nieszczęśliwym położeniu grozi głód, niech spróbują znaleźć lokalne społeczności przygotowane do przeżycia w takich warunkach. Nie poddawajcie się rozpaczy, ponieważ ona zabije was równie pewnie, jak głód, zimno czy rany. Mądrze się przygotujcie i wyruszcie do bezpiecznych miejsc. Z czasem zaczniemy z powrotem odzyskiwać ten świat i wszystko, co należało do nas. Jednak nigdy nie będzie to możliwe, jeśli oddamy władzę w ręce faszystowskiego szaleńca.

Sheida mówiła dalej, a jej głos rozbrzmiewał nie tylko w domu siostry.

— Wizja Paula jest stara, równie stara jak niewola Żydów i śmierć setek milionów z rąk grup tak zwanych komunistów. Twierdzi, że wszystko to ma się odbyć dla dobra ludzkości, ale dodaje przy tym, że oczywiście, mała grupa zachowa swoje przywileje, z których zostaną odarci wszyscy inni. Takie słowa wielokrotnie wypowiadano w historii i za każdym razem oznaczały niewolnictwo i śmierć. Nasza frakcja Rady mogła poddać się Paulowi. Energia wróciłaby i zachowane zostałyby niektóre z pewnych udogodnień życia codziennego. Na jakiś czas. Do chwili, aż razem ze swoją radą dyktatorów odkryliby następną „ścieżkę prawości”, następną „prawdziwą postać” ludzkości. A wszyscy byli byśmy jego bezradnymi niewolnikami. Wybrałam niepoddanie się niewolnictwu. Wybrałam nieoddanie w niewolę dzieci mojej siostry i dzieci moich przyjaciół. Wybrałam walkę.

Daneh zamknęła oczy.

— Dawno temu, na tej ziemi zamieszkiwał wielki naród zwany Ameryką. Z nasion tego narodu wywodzi się nasza obecna kultura. Naród ten uznawał proste zasady. „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście.” Dzięki ich wizji i wierze mieszkańcy Ameryki, często sami, zmagali się z falami historii i despotyzmu, tworząc w końcu nasze społeczeństwo, w którym wszystkie te i dodatkowe prawa podlegają ochronie. Paul Bowman, Celine Reinshafen, Minjie Jiaqi, Ragspurr i Chansa Mulengela, popierani przez Demona, sprzeciwiają się tym przekonaniom. Chciałabym, żeby istniała możliwość przeprowadzenia wiarygodnego głosowania w sprawie waszych uczuć. Jednak to niemożliwe. Mogę tylko mieć nadzieję, że staniecie po stronie mojej i reszty Rady i że nie ogarnie nas ciemność. Wierzę jednak, że razem możemy przetrwać tę noc i znów stworzyć społeczeństwo, które tak jest nam drogie. Droga będzie ciernista, ale przebrniemy przez nią wspólnie, jako jeden naród, ludzie zjednoczeni ideą wolności i wierni tak dla nas cennej filozofii. Dziękuję, dobrej nocy i powodzenia.

— Sheida? — powiedziała Daneh, gdy obraz zniknął. — SHEIDA??? Wspaniale. Nawet jednego słowa do siostry?

— Przypuszczam, że jest trochę skupiona na swoich problemami — zauważyła Rachel, po czym prychnęła. — W przeciwieństwie do całej znanej mi rodziny.

Daneh wzruszyła ramionami z rezygnacją, rzucając równocześnie poskramiające spojrzenie córce.

— Cóż, jeśli ma aż takie problemy, to oznacza, że świat ma przekopane.

— Nie może być aż tak źle, mamo. — Rachel wzruszyła ramionami. — Prawda? No wiesz, jest czterdziesty pierwszy wiek. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają!

— Cóż, to się dzieje. — Daneh zmarszczyła brwi. — Dokładnie tu i teraz. — Westchnęła i z niezadowoleniem potrząsnęła głową. — Czemu teraz? Czemu my?

— No cóż… czemu jedna czy druga strona po prostu nie zrezygnuje”? — zapytała Rachel. — Mamo, ludzie będą ginąć. Niektórych to już spotkało — dodała, wskazując na kupkę niebieskiego pyłu.

— Więcej niż Marguerite i bardziej ostatecznie — przyznała kobieta, kuląc się w sobie. — Znam geologów pracujących w magmie. Już ich nie ma. — Potrząsnęła głową. — Przepadli. Tak po prostu. Bez żadnego ostrzeżenia…

— Mamo? — po kilku chwilach odezwała się Rachel. — Mamo. Czemu któraś strona po prostu nie zrezygnuje? Nie powie „Dobra, niech będzie, jak chcecie, nie warto o to walczyć?” No wiesz, chyba nie warto, żeby ludzie za to ginęli?

— Za niektóre rzeczy warto — odpowiedziała Daneh po chwili. — Trudno to wyjaśnić bez zrozumienia historii. Sheida ją rozumie. Ale na ile zła jest walka, na ile będzie… te wszystkie śmierci, do których z pewnością dojdzie, na ile to wszystko jest złe… niektóre rzeczy mogą być jeszcze gorsze. Powiedziałabym ci, żebyś sprawdziła sobie tematy takie jak Rewolucja Kulturalna, Holokaust i Czerwoni Khmerzy, ale w tej chwili nie masz jak tego zrobić.

— Holokaust i Khmerów pamiętam z historii — zastanowiła się Rachel. — Ale ludzie szybko zaczną umierać. No wiesz, wojna na swój sposób zrobi to samo co Khmerzy. Mamo, nie mamy żadnych farmerów. Bez nich nie będzie żadnego jedzenia. A tego się nie zbiera tak po prostu. To umiejętność.

— Dobra dziewczynka, teraz myślisz — odpowiedziała Daneh. — Ale istnieją farmerzy. — Znacząco spojrzała na córkę.

— W tym rzecz, mamo — westchnęła Rachel. — W Kambodży też byli farmerzy. Ale Khmerzy i ten facet… Poi jakiś tam… wysłał ludzi z miast na pola. Oni nie wiedzieli, co na nich robić, a udzielono im złych instrukcji i miliony umarły. Mamo, ja nie wiem, jakiego dnia zacząć orkę, a ty?

— Och. — Kobieta zastanowiła się nad tym przez chwilę i skinęła głową. — Nie, ja też nie, ale Myron wie, podobnie jak jego synowie.

— Jeśli myślisz, że poślubię Toma albo Charliego i osiądę jako dziewczyna z farmy, to postradałaś zmysły — zachichotała Rachel. — Zamierzam zostać…

— Szeroko otwarła oczy, uświadamiając sobie, ile straciła. — Mamo, zamierza łam zostać lekarką. Co u diabła można zrobić w takich warunkach? Nie ma nanitów!

— Uhmm… — powiedziała Daneh i zamarła na chwilę. — Och… szlag. Masz rację. Nie tylko to, żadnych… leków. To chemikalia, których używano przed wprowadzeniem technik nanowprowadzania. Żadnych leków, żadnych narzędzi.

— Potrząsnęła głową. — Nawet nie wiem, jak… szyje się rany.

— Szyje?

— Tak kiedyś zamykało się rany. Ale jeśli to ma potrwać dłużej, musimy przygotować się do odejścia stąd. W domu nie ma za wiele jedzenia. My… musimy dostać się do Raven’s Mill.

— Jak, przecież nie działa portowanie! — zauważyła Rachel, po czym potrząsnęła głową. — Nie myślisz o pójściu tam, prawda? Nie mamy nawet koni.

— Tak, teraz żałuję, że pozbyłyśmy się Bucka — przyznała Daneh. — No cóż, równie dobrze możemy się z tym pogodzić. Musimy znaleźć trochę rzeczy z Jarmarków. Są tam… plecaki i inne rzeczy. Wydaje mi się, że znajdzie się tu gdzieś trochę jedzenia na podróż…

— Mamo, dojście do Mili zajmie całe tygodnie!

— Wolałabyś raczej zostać tutaj i umrzeć z głodu? — zapytała Daneh, chwytając ją za ramię i potrząsając. — Myślisz, że Sheida po prostu się podda? A co z Bowmanem? Jeśli tego nie zrobią, Nic Nie Będzie Działać. Żadnego jedzenia. Żadnej wody, chyba, że będziemy czerpać ją z rzeki! Musimy dostać się do Mill i to zanim jeszcze skończy się nam jedzenie! I lepiej miejmy nadzieję, że pogoda się utrzyma.

W górze, po bezchmurnym niebie przetoczył się grzmot.


* * *

— To jest zbyt złożone — powiedziała Sheida, rozprostowując się po wyjściu ze Snu. — Elf by sobie z tym nie poradził!

— Musimy to podzielić tak, żeby stało się prostsze. — Ungphakorn rozpostarł skrzydła. — Kontrolujemy generatory, ale rzucamy tam grupy ludzi, czy tego chcą, czy nie. Musimy stworzyć zespoły…

— Musimy być w stanie skupić się na jednym określonym obszarze — zaoponował Aikawa. — Przejmując generatory i kontrolując energię lokalnie, zaczynamy znów dzielić się na regiony. Powinniśmy o tym pomyśleć.

— Twierdzisz, że należałoby stworzyć bloki regionalne? — z poirytowaniem zapytała Ishtar. — W jakim celu?

— Trzeba znów zacząć myśleć o świecie — oświadczył Aikawa. — Będziemy musieli pomagać ludziom się odbudować. I skonsolidować nasze zaplecze polityczne. Jeśli ludzie mają to przeżyć, będą musieli nauczyć się odbudować. Donas należy zachęcenie ich do tego. A to funkcja regionalna.

— To bitwa między frakcjami Rady — zaprotestowała Ishtar. — Nie między narodami.

— Teraz tak — zgodził się Aikawa. — Ale nie pytaj mnie o jutro.


* * *

— Powinnyśmy zrobić jakieś plany!

— Nie mam w domu za wiele jedzenia, skąd je teraz weźmiemy?

— Ludzie będą tu przychodzić, musimy się przygotować na ich przyjęcie!

— Przyjęcie ich? Nie mamy dość dla nas samych!

Jakby poddając się wcześniejszym ustaleniom, stali mieszkańcy Raven’s Mill zebrali się w pubie pomimo nagłej i nieoczekiwanej burzy. Temperatura na zewnątrz spadała, a potężny wiatr szarpał drzwiami i okiennicami gospody. To, co się działo w środku, prawie nie dawało się opisać.

— SŁUCHAJCIE! — wrzasnął Edmund po kilku minutach wzajemnego przekrzykiwania się. John Glass i Tom Raeburn wyglądali, jakby mieli się za chwilę zabrać do rękoczynów. — To wszystko wyrwało się spod kontroli. Albo będzie my tu mieli porządek, albo zacznę rozbijać głowy.

— A ja ci pomogę — zgłosił się Myron. — Mam jedzenie w magazynach. I nie będę go sprzedawał wariatom w malutkich porcjach, żeby było jasne. Zbliża się sezon siewu. Jeśli tylko pogoda się uspokoi, wszystko będzie dobrze.

— Ale nie będzie, jeśli zaczniemy przyjmować wszystkich, którzy zaczną tu przychodzić! — krzyknął Glass.

— SPOKÓJ! Ma tu być porządek!

— Proponuję zrobić Edmunda przewodniczącym, a co tam, burmistrzem — oświadczył Tom Raeburn. Charakteryzujący się szerokim karkiem syn Myrona mocno napinał mięśnie szczęk, ale zdołał zachować spokój. — Wcześniej nie był nam potrzebny, ale teraz już tak.

— Jestem za — rzucił Myron. — Trzeba będzie podjąć jakieś decyzje.

— Burmistrz może być — stwierdził Glass. — Ale nie lord. Musimy mieć coś do powiedzenia. I uważam, że niezależnie od tego, co mówi Sheida, powinniśmy przegnać uciekinierów. Mamy dość własnych problemów!

— W tej chwili głosujemy, czy wybrać Edmunda na burmistrza — oświadczyła Bethan Raeburn, wstając. — Na razie powinniśmy trzymać się prostych tematów. Są jacyś inni kandydaci?

— Ja, proponuję siebie — powiedział Glass. — Lubię Talbota, ale nie wydaje mi się, żeby miał na uwadze interesy Raven’s Mill.

— A co leży w interesie Raven’s Mill? — zapytał Edmund. — Nie jestem pewien, czy chcę być burmistrzem czy earlem, lordem albo czymkolwiek innym. Ale lepiej, żebyście zrozumieli, co ja uważam za leżące w interesie Raven’s Mill. Nie jesteśmy jakąś cholerną wyspą. Na ziemi żyje około miliarda ludzi. Może, może kilka tysięcy z nich poza Anarchią posiada umiejętność przeżycia bez techniki. Będziemy tu mieć uchodźców. I będziemy musieli zintegrować ich z naszym społeczeństwem. Będziemy musieli się rozwinąć. A na wypadek, gdybyście nie zrozumieli wiadomości, które dostaliśmy od Rady, w tej chwili toczy się wojna. Zostałem już poproszony o przeniesienie się do kwatery Sheidy, żeby im pomóc. Odmówiłem, ponieważ myślę o całym świecie. Będziemy musieli go przebudować. A Raven’s Mill będzie częścią, możliwe, że całkiem istotną, tej przebudowy. Będziemy musieli przyjąć tych uciekinierów i nauczyć ich nie tylko, jak przeżyć, ale prosperować. Nauczyć ich naszych umiejętności. Myron rolnictwa, John produkcji szkła, bednarstwa, kowalstwa, wszystkich tych rzeczy, które trzeba umieć, jeśli nie ma się replikatorów ani nawet fabryk. Pierwsi z nich zaczną docierać tu może nawet już jutro. Będziemy musieli się na to przygotować. Taka właśnie jest moja opinia, moje zdanie. I jeszcze jedno…

Przerwał i rozejrzał się po sali, patrząc na morze zaniepokojonych twarzy.

— Toczy się wojna. Staję po stronie Sheidy. Rozumiem, i to na poziomie, z którego — jak przypuszczam — Bowman nawet nie zdaje sobie sprawy, co oznaczałby jego program. Może, może pozwolenie mu na przejęcie władzy obróciłoby się na lepsze. Ale tylko dlatego, że efektem wojny w naszej sytuacji może być śmierć dziewięćdziesięciu procent populacji świata.

— Co? — Charlie Raeburn odezwał się jako pierwszy. — Ilu!?

— Nie ma jedzenia. I w tej chwili nie istnieje żaden sposób na dystrybucję istniejącego. Skąd je wziąć? Farmy na centralnych równinach dostarczają żywność dla całego świata. Nie ma żadnego sposobu na przeniesienie jej. Ta gwałtowna zmiana pogody to prawdopodobnie efekt załamania się systemu sterowania pogodą. Jaka jest prawdziwa pogoda świata? Czy będziemy chociaż w stanie zasiać w tym roku?

— Będziemy — wtrącił Myron. — Nawet przy takiej pogodzie. Nie będzie to łatwe, ale nasiona w tych czasach to już nie kasza pszenna. Wyrośnie nawet w huraganie. A ich wydajność… no cóż, powiedzmy tylko, że nawet przy absolutnie fatalnych rolnikach po pierwszym zbiorze nie powinien nam grozić głód.

— Tak więc możemy zasiać i część wyrośnie. Ale jeśli przy życiu pozostaną jedynie mieszkańcy Raven’s Mill, to co z tego wyniknie dla świata? Jak już powiedziałem, opowiadam się za Sheidą. Tak jak sprawy wyglądają, może to oznaczać konieczność walki. Do diabła, prawdopodobnie będziemy musieli walczyć, jeśli nie z innymi grupami, to przeciw bandytom, którzy będą chcieli naszego jedzenia. To nie będzie łatwe. Ale nie zamierzam postawić wokół miasta muru i powiedzieć „nie, odejdźcie i gińcie z głodu”. Z drugiej strony przychodzący tu ludzie będą uważać, że naszym obowiązkiem jest wszystko im dawać. To też nie jest prawdą. Ale chcę, żebyście wszyscy zrozumieli, że poświęcę się ocaleniu jak największej liczby istnień ludzkich. Dla naszego gatunku, dla świata, dla wolności reprezentowanej przez Sheidę. A jeśli to wam nie odpowiada, w takim razie, cóż, uważam, że powinniście głosować na Johna. Choć jeśli wszyscy będą martwi, to nie wiem, komu będzie sprzedawał swoje szklane figurki.

— Edmundzie, czy my sobie z tym poradzimy? — zapytała Lisbet McGregor.

Żona właściciela gospody wyglądała na zmartwioną. — Dostatecznie ciężko jest zaspokoić wszystkich w trakcie Jarmarku, kiedy goście chcą wyłącznie jedzenia z epoki. Ja… musimy się martwić o Elsie. Może później o inne dzieci. Jestem gotowa… spróbować pomóc innym. Ale nie kosztem naszych własnych dzieci.

— Nie wiem — przyznał Edmund. — Gdybyśmy postawili mur wokół miasta, co byłoby trudne do zrobienia wyłącznie naszymi siłami, nikogo nie wpuszczali, bandyci nie spaliliby nam zbiorów i uciekinierzy nie zdecydowali się siłą zabrać nam jedzenia i rzeczy, to może bylibyśmy w stanie przeżyć. I może byłoby to łatwiejsze od próby uratowania ludzi. Ale… musiałbym żyć z tym przez resztę swoich dni. Mimo wszystko — dodał — przychodzącym do nas ludziom będziemy musieli wskazać na realia życia w tej sytuacji. Później będą musieli sobie radzić sami. Będą musieli się nauczyć pracować. Zresztą, na swój sposób nas czeka to samo. Kiedy nudzi nas projekt czy hobby, zaczynamy się zajmować czymś innym. Cóż, wy też nie będziecie już w stanie pobierać jedzenia z Sieci. W tej chwili najpotężniejszym człowiekiem w tym mieście jest Myron. To on posiada całe jedzenie. — Edmund spojrzał na farmera i zobaczył szok na jego twarzy. — Ha! Nie pomyślałeś o tym, prawda? Ale jeśli chcesz, żebym naprawił ci tę młockarnię, lepiej nie zapomnij się ze mną podzielić. Ja, z drugiej strony, potrzebuję pół tuzina beczek, a ty jeszcze więcej, więc Donald jest urządzony. Nie wydaje mi się, żeby ktoś z nas chciał pozbyć się gospody, więc McGregor ma pracę. Hmm… — Spojrzał w stronę Roberta i Marii McGibbonów i zmarszczył brwi.

— Sokoły polują na pożywienie — powiedział Robert. — Którego będziemy potrzebować. I choć nie zajmowałem się łucznictwem przynajmniej od sześć dziesięciu lat, to tylko dlatego, że znudziło mnie to, kiedy nie mogłem już nauczyć się niczego nowego. Nazywajcie mnie Myśliwy Bob.

— Zwierzyna łowna. — Edmund zamyślił się na moment. — Do diabła z wysyłaniem jednego gościa z łukiem, w lasach pełno jest zwierząt. Jelenie, bizony, indyki, dzikie bydło, kozy, konie i owce. Wysłać setkę uchodźców jako nagonkę i zrzucić to wszystko w przepaść. Tu chodzi o zebranie jedzenia, nie sport.

— Oszczędzić zwierzęta domowe — wtrącił się Myron. — Możemy je ponownie udomowić. Byki wykastrować i używać jako wołów. Będziemy potrzebować zwierząt pociągowych. Są też dzikie konie i osły. A niektóre z nich są naprawdę pierwszej klasy. Emu, bizony, wapiti — to wszystko też da się udomowić. Możemy odbudować zasoby z dzikich zwierząt.

— Nie mamy za dużo skóry — zauważył Donald Healey. Bednarz używał jej na różne sposoby i miał tendencje do sporego zużycia. — Będziemy potrzebować skór.

— Mięso to nie wszystko, co się zyskuje — przerwał McGibbon. — Kości, rogi, włosy — to wszystko ma swoje zastosowanie.

— Możemy to zrobić — zgodziła się Lisbet. — Masz rację.

— To nie będzie łatwe — dodał Edmund. — Łatwe właśnie się skończyło. Ale możemy to zrobić i zrobimy, tak mi dopomóż Bóg.

— Dobra, dobra — odezwał się Glass, unosząc ręce. — Widzę, w którą stronę się to rozwija i nawet powiem, że się zgadzam.

— Musimy zagłosować — oświadczył Myron. — Jeszcze jacyś kandydaci? Edmundzie, zgadzasz się?

— Kowal rozejrzał się po pozostałych, potem spuścił wzrok. Wydawało się, że na jego ramiona opadł duży ciężar, a w jego wyrazie twarzy rysowała się jakaś twardość. Ale kiedy podniósł oczy, jego twarz oczyściła się.

— Tak.

— Jeszcze jacyś kandydaci? Wszyscy za niech powiedzą „tak”.

— Tak!

— Przeciw? — Zapadła cisza. — Przyjęty przez aklamację, burmistrzu Edmundzie.

— Ale żadnego rozdawania!

— Cóż, odrobinkę — odpowiedział Edmund, w zamyśleniu głaszcząc się po brodzie. — Uciekinierzy, którzy się tu zjawią będą w szoku. Prawdopodobnie możemy przetrwać jeden sezon z nimi w takim stanie, ale musimy obsiać pola i zdobyć materiały. Potem będą musieli stanąć na własnych nogach i nauczyć się umiejętności. Ale których i jak? Powiedzmy, że… hmm…

— Hej — odezwał się McGibbon. — Program szkoleniowy?

— Ale większość z nich nie ma żadnego pojęcia, ile pracy to wszystko wymaga — ze złością powiedziała Bethan. — I większość z nich nigdy, przez całe życie, nie przepracowała ani jednego dnia. Prowadzenie farmy jest ciężkie, niezależnie od tego, co się robi. Choćby samo pranie!

— I będziemy potrzebować narzędzi i nasion. — Myron zasępił się. — Będziemy potrzebować rolników, Edmundzie, i to dużo. A to nie polega tylko na wciskaniu nasion do ziemi.

— Poradzimy sobie z tym — stanowczo oświadczył Edmund. — W tym pomieszczeniu zebrało się przypuszczalnie z tysiąc lat skumulowanego doświadczenia życia w warunkach przedindustrialnych. Są tu ludzie, którzy wiedzą o swoich obszarach zainteresowań rzeczy, o jakich nie śniłoby się mistrzom żadnej innej epoki. Będziemy karmić nowo przybyłych i uczyć ich do czasu, aż będą mniej więcej gotowi do radzenia sobie o własnych siłach.

— Program szkoleniowy, hmm… — mruknął Tarmac. Właściciel gospody rozejrzał się w zamyśleniu. — Podzielić ich na grupy i przydzielić na kilka dni czy tydzień do każdej z dziedzin, w których mamy mistrzów.

— Tak — powtórzył po chwili Myron. — Niech robią rzeczy, którymi normalnie zajmowaliby się uczniowie. Niech poznają smak pracy.

— Pracować z nimi ciężko, lecz powoli — wtrącił Tom Raeburn. — Przygotować ich do tego.

— I pamiętajcie, wielu z uchodźców, którzy tu dotrą, było regularnymi gośćmi Jarmarków — dodał Edmund, kiwając głową. — Tak, większość z nich nie potrafi odróżnić wierzby od jabłoni, ale przynajmniej mają jakieś doświadczenie życia w trudnych warunkach. I są też inni, ludzie jak Geral Thorson i Suwisa, głównie wytwórcy i handlarze, którzy dysponują naprawdę przydatnymi umiejętnościami. Nie wiem, komu uda się tu dotrzeć, nie mam pojęcia, gdzie znajdowali się w chwili wyłączenia energii. Ale części z nich musi się powieść. A kiedy to zrobią, będziemy tak gotowi, jak to tylko możliwe.

— Edmund podniósł wzrok, gdy w powietrzu przy jego ramieniu pojawiła się jakaś postać.

— Edmundzie, potrzebuję trochę czasu — powiedziała Sheida, rozglądając się po zgromadzonych. — Myron, Bethan — przywitała się, skłaniając głowę.

— Sheida, co się dzieje? — krzyknęła Maria McGibbon.

— Proszę. — Awatar uniósł ręce. — Proszę, nie mam czasu. Ja… nawet w tej chwili walczymy i to… to jak szermierka na umysły. Oni wymyślają sposób na zaatakowanie nas, my metodę na zaatakowanie ich. W tej chwili zrzucają… skały, satelity i tego rodzaju rzeczy na Orli Dom. Odbijamy je, ale wszystko to pochłania energię, a to oznacza, że nie możemy atakować ich.

— Kiedy wróci zasilanie? — zapytał Myron.

— Ja… nie wiem — odparła Sheida. — Nieprędko. Edmundzie, musimy porozmawiać.

— Ludzie, podzielcie się. Tarmac razem z Lisbet odpowiadacie za wymyślenie, czego potrzebujemy na minimalne racje dla uchodźców oraz gdzie i jak je podawać. Weźcie do pomocy kilka osób. Robert, będziesz odpowiadał za przygotowania do polowania na dużą skalę i schwytania zdziczałych zwierząt. Dogadaj się z synami Myrona na temat tego, jak je utrzymać i przygotuj program masowej rzeźni. Ostatnich kilka razy kierowałeś Jarmarkiem. Bierzcie się do pracy, ludzie, nie mamy dużo czasu. Myron, ty idziesz ze mną.

Загрузка...