EPILOG

Daneh krzyknęła i mocniej ścisnęła dłoń Edmunda.

— Wszystko w porządku — powiedział niepewnie. — Dobrze sobie radzisz. — Nic nie był w stanie zrobić i ta świadomość była dla niego bolesna.

— To boli! — krzyknęła, kurcząc się. — Jak to CHOLERNIE boli!

— Dobrze ci idzie, mamo — zapewniła ją Rachel gdzieś z okolic pośladków. — Widzę już czubek głowy dziecka. Jest dobrze ułożone, a ty dobrze przesz. Jesteś w trakcie porodu i dlatego boli. Już prawie koniec. Jeszcze kilka pchnięć.

Na koniec Sheida sprowadziła ze sobą więcej smoczych jeźdźców. Przywiozła też ze sobą urządzenie, używające do zasilania wewnętrznego silnika, a zawierało ono, między innymi, pełny zestaw tekstów medycznych. A Rachel intensywnie wkuwała do egzaminu.

— Jestem zmęczona — jęknęła Daneh, nienawidząc równocześnie tego jęku we własnym głosie i bezwzględnie go wykorzystując. Kilka razy odetchnęła głęboko, a potem poczuła potężną falę parcia. — Aaaaaaach!

— Tak dobrze — powiedziała Rachel. — Przyj, przyj.

— Nie dysz — dodał Edmund, gdy opadło ciśnienie i ból. — Regularne oddechy. Musisz doprowadzić powietrze do płuc.

— WCALE MI SIĘ TO NIE PODOBA! — wykrzyczała, ale zwolniła i pogłębiła oddychanie, by móc wchłonąć niezbędny jej i dziecku tlen. — Och, nie — jęknęła, czując kolejną falę skurczów.

— No już! — krzyknęła Rachel. — Przyj! Tato, naciśnij jej żołądek!

Daneh naprężyła się i poczuła przesuwanie się i rozciąganie, które sprawiało wrażenie, jakby miało rozerwać ją na pół, a potem przemożną falę ulgi. Na chwilę wszystko znieruchomiało, a potem powietrze przeszył płacz, gdy pierwszy od tysięcy lat człowiek zrodzony z kobiety zaprotestował przeciw tak poniżającemu potraktowaniu.

— To chłopiec — oznajmiła Rachel.

Rachel i jedna z pielęgniarek zacisnęły i przecięły pępowinę, wytarły dziecko i podały je Daneh. Ta przytuliła chłopca i sięgnęła, by poczuć jego drobne paluszki. Dotknęła miniaturowego noska, a potem popatrzyła na uszy. I zbladła.

— Och, nie — wyszeptała.

— Co? — zapytał Edmund, a potem spojrzał tam, gdzie ona: uszy miały zdecydowany szpic. Edmund przyglądał im się jeszcze chwilę, a potem wzruszył ramionami, — Nieważne. Czyli jest w połowie bękartem. Druga połowa pochodzi od ciebie, ukochana. A ja będę go kochał całego tak, jakby był moim własnym.

— Dziękuję — westchnęła, ledwie potrafiąc utrzymać dziecko. Oczy maleństwa były wciąż zamknięte, ale podniósł głowę, jakby chciał się rozejrzeć, a potem chwycił jej palce. Uniosła go do piersi, a on przyssał się do niej, jakby robił to od zawsze.

Położyła się z powrotem z przyssanym dzieckiem i spojrzała na Edmunda.

— Jesteś pewien? Ludzie… ludzie by go wzięli. I będą gadać.

— Tak, kochanie, jestem pewien — oświadczył Edmund. — Jest naszą przyszłością. Jedyną. I przyjmiemy wszystko, co nadejdzie, dzień po dniu.


* * *

Awatar Chansy pojawił się przed budynkiem Rady i rozejrzał się. Z wyjątkiem późnowiosennego śniegu, okolica wyglądała prawie tak samo jak w dniu ostatniego, fatalnego zebrania Rady. Drugą różnicę stanowili strażnicy.

Z pozoru wyglądali jak ludzie, ale bardzo duzi, a ich oczy były całkowicie martwe, jak u rekinów. Spojrzeli na Chansę, a potem odwrócili głowy, trzymając w rękach potężne karabiny i skanując okolicę w poszukiwaniu zagrożeń.

Karabiny były pomysłem Paula, stanowiły broń pneumatyczną sprężającą powietrze tuż do poziomu poniżej dopuszczalnego przez Matkę. I choć miały mniejszy zasięg niż klasyczne karabiny chemiczne, nie wspominając w ogóle o broni gausowskiej z wojen SI, ich pociski na swój sposób czyniły je bardziej śmiertelnymi. Każda ze strzałek w magazynku niosła na sobie kroplę kwasu. Każdy trafiony takim pociskiem miałby do czynienia nie tylko ze zniszczeniami wynikającymi z jego energii kinetycznej, ale i bardzo silnego kwasu.

Chansa nie martwił się z powodu strażników jako takich. Awatar stanowił konstrukt pól siłowych, hologramów i nanitów, a nie istotę ludzką podatną na słabości ciała. Co więcej, nawet awatar chroniony był polem siłowym zdecydowanie wystarczającym do osłony przeciw pociskom strażników. Ale coś w nich wywoływało u niego dreszcze.

Wkroczył do Sali Rady i zatrzymał się, patrząc na nowy wystrój pod tylną ścianą.

— Podoba ci się? — zza jego lewego ramienia zapytał Paul.

Chansa spojrzał na umieszczony w budynku wodospad i strumień, które razem zajmowały połowę pomieszczenia.

— Nie wiem — powiedział. — Jest ładny.

— Nie przywołałem tego, ponieważ jest ładne — obruszył się Paul.

Chansa odwrócił się, żeby spojrzeć na przywódcę Ruchu Nowego Przeznaczenia i usiłował nie zdradzić przeżytego szoku, Paul wyglądał jak szkielet. Ubrany był w szmaty, a stopy miał bose. Włosom pozwolił rosnąć i wisiały teraz wokół twarzy w tłustych strąkach. Jego paznokcie również wyrosły, a w oczach płonęło mu dziwne światło. Śmierdział też, jakby nie mył się od wielu dni, emitując nie tylko przyjemny w sumie aromat ciała, ale i smród odchodów.

— Wiesz, chodzę po świecie — zaczął Paul, podchodząc do wody — odwiedzam moich ludzi i ich pilnuję. Dbam o nich i pilnuję ich we śnie. Ale ich życie jest tak ciężkie, tak ciężkie.

— Tak, Paul, ale to wszystko dla dobra ludzkości — niepewnie oświadczył Chansa.

Oczywiście, że tak — gniewnie odparł Paul. — Ale nie mogę po prostu zignorować ich tragedii. Muszę nią żyć. Jeśli to wystarcza moim ludziom, to musi wystarczyć i mnie.

Chansa przyjrzał się wodospadowi i zauważył leżącą nad brzegiem rzeki stertę ubrań. Zaczął odczuwać nieprzyjemne uczucie z powodu tego, co mogły reprezentować.

— Kiedy moje awatary podróżują przez świat, ja przychodzę tu pracować — wyjaśnił Paul, opadając na kolana. — Pracuję i pracuję, i pracuję…

Chansa przyglądał się, jak przywódca połowy świata zanurza ubrania w zimnej wodzie i trze nimi o skały.

— Przyniosłem je od wieśniaczki, która prała je na brzegu rzeki — rzekł Paul. — Powiedziałem jej, że upiorę je za nią. I zrobię to.

— Rozumiem. Paul, czy ty coś jadłeś?

— Jem to, co jedzą ludzie. Raz dziennie zjadam miskę fasoli. W niedzielę dodaję trochę mięsa. Jestem jednym z ludzi. Będę jadł to, co oni.

Chansa spędził dość czasu ze swoimi grupami partyzanckimi, by wiedzieć, że w słowach Paula było trochę prawdy. Ale tylko jako średnia. Wciąż byli ludzie umierający z głodu. Z drugiej strony byli też tacy, którzy jedli bardzo dobrze, zwłaszcza ci, których promował na pozycję przywódców. Musiał przyznać, że Paul ograniczał się do dolnego zakresu średniej konsumpcji żywności.

Jeśli zagłodzi się na śmierć, komu przypadnie jego Klucz? zastanowił się Chansa.


* * *

Tylko trzynaście procent śmiertelności, zdecydowanie poniżej szacunków. Ludzie znów wprawili ją w zdumienie. A odzyskawszy energię z projektu terraformacji, ponownie miała jej dość, by zapobiec wszelkim kataklizmom wywołanym przez naturą. Tymczasem rekonstytuowały się społeczeństwa i wiele z nich obiecywało niesamowity rozwój. W sumie były to bardzo ciekawe skutki katastrofy.

Interesujące będzie przekonać się, jak się to wszystko zakończy.

Z tą myślą Matka wróciła do swej wiecznej służby.

Загрузка...