8. INBROKAR: za panowania Ljaatsa Kitheriego

Są takie pytania, których nie można było zadać, a najważniejsze z nich brzmiało: „Dlaczego?”

Oczywiście „Co?” i „Kiedy?” były pytaniami niezbędnymi.

„Gdzie?” natomiast dość bezpiecznym. „W jaki sposób?” było dopuszczalne, choć często sprowadzało kłopoty. Natomiast „Dlaczego?” było pytaniem tak ryzykownym, że Selikat zbiła go, kiedy użył tego słowa. HIavin był jeszcze dzieckiem, ale zrozumiał, że spełniła tylko swój obowiązek. Zbiła go dla jego własnego dobra: bała się o niego i nie chciała, żeby jej najlepszy uczeń został ukarany dla przykładu. Lepszy jest bat wychowawcy niż powolne i publiczne wyciąganie konsekwencji, by przestrzec wszystkich młodszych braci przed ewentualnymi mrzonkami o spisku.

— To co, jestem tylko manekinem? — zapytał, kiedy miał dwanaście lat, wciąż nieustraszony i nie przebierający w słowach. — Jeśli umrze Bhansaar, zarzucą na mnie płaszcz urzędnika i trzask-prask!, jestem już sędzią? Tak to działa, Selikat?

Wychowawczyni zawahała się. Taki już był los resztara: musiał przyglądać się bezsilnie, jak jego starsi bracia obejmują najwyższe urzędy, wiedząc jednak przez cały czas, że gdyby któryś z nich okazał się bezpłodny albo umarł przed spłodzeniem potomstwa, to on zająłby jego miejsce i został uznany za godnego wakującego urzędu. Niezbyt wysoki, ale zgrabny i zwinny, Hlavin był już fizycznie tak samo rozwinięty jak Dherai, który miał zostać militarnym przywódcą narodu. A nawet Jholaa była inteligentniejsza od Bhansaara, który potrafił zapamiętać wszystko, czego go nauczono, i nawet zastosować to w życiu, ale rzadko miał własne zdanie, choć to on właśnie miał pewnego dnia objąć przewodnictwo w najwyższym sądzie Inbrokaru.

— Wyjaśniają to najstarsze pieśni — powiedziała mu Runka, przymykając powieki i przechodząc do rytmicznej, melodyjnej intonacji. — Ingwy, który umiłował ład, przemówił do pierwszych braci, Ch’horila i Srimata: „Kiedy gromadzą się kobiety, tańczy Chaos. Dlatego rozłączcie Pa’au i Ti-ha’ai, niepohamowane siostry, które poślubiliście, i trzymajcie je oddzielnie pod strażą”. Posługując się podstępem i sprytnymi sztuczkami, Ch’horil i Srimat sprzymierzyli się potajemnie z innymi mężczyznami i podporządkowali sobie wszystkie żony i córki. Lecz kiedy oni sami dokonywali uboju i rzezi, inni mężczyźni również zaczęli ze sobą walczyć, pijani krwią. „Nie możemy się powstrzymać”, powiedzieli. Więc Ingwy rozkazał: „Niech ci, którzy są mądrzy, postanowią, kto wśród was jest zbyt gwałtowny, by żyć, a ci, którzy są silni, niech zabiją tych, których mądrzy potępią”. A ponieważ Ch’horil Starszy był silny, a Srimat Młodszy był mądry, od tego czasu pierworodni z każdego miotu mają walczyć i dokonywać rytualnych zabójstw, a drudzy w kolejności mają sądzić i podejmować decyzje.

— A ty w to wierzysz? — zapytał bez ogródek Hlavin.

Otworzyła szeroko oczy.

— Wszystko to wydarzyło się, zanim udomowiono Runów — odpowiedziała, opuszczając ogon z cichym i chyba wyrażającym ironię odgłosem. — Zresztą, cóż za znaczenie ma wiara zwykłego wychowawcy, panie?

— Nie jesteś zwykłym wychowawcą. Jesteś wychowawcą resztara Kitheriego. Powiedz mi, co myślisz — rozkazało dziecko władczym tonem, choć wówczas wydawało się, że nie czeka go nic poza wygnaniem, aby nie żywił jałowej zawiści i nie zadawał niebezpiecznych pytań.

Selikat wyprostowała się, zbierając w sobie całą swą godność.

— Za stabilność i ład zawsze płaci się zniewoleniem i krwią — powiedziała, patrząc na niego spokojnie. — Pieśni opowiadają też o Epoce Niezmienności, kiedy wszystko było takie, jakie być powinno, a każdy znał swoje miejsce i miejsce swojej rodziny. Tych, którzy byli wyżej, darzono szacunkiem, a tych, którzy byli niżej, traktowano uprzejmie. Wszystkie elementy były w równowadze: Zarządzanie triumfowało, powstrzymano Chaos…

Tak, tak a gwałtowność była pod kontrolą jak kobieta w swojej komnacie”. Albo resztar na wygnaniu — dodał chłopiec. Biła go regularnie, ale on wciąż był porywczy i niebezpiecznie cyniczny. — Czy naprawdę było tak cudownie, Selikat? Nawet jeśli wszyscy wiedzą, gdzie jest ich miejsce, ziemia może się rozstąpić i pochłonąć miasta. Co wtedy z twoją sławetną równowagą? Potop może wyniszczyć połowę mieszkańców jakiejś nizinnej prowincji. Miasto mogą strawić płomienie szybciej, niż trawi się posiłek!

— To prawda — przyznała Selikat. — Co gorsza, są tacy, którzy potajemnie podsycają w sobie wątpliwości, wyzwalając łańcuch odwetów, kiedy tylko nadarzy się okazja. Jest zazdrość, egoizm, rywalizacja dla samej rywalizacji. I agresja, i gniew, i ślepa, głucha wściekłość, pokusa załatwienia sprawy raz na zawsze.

Zamilkła, pełna szacunku — doskonały produkt całych pokoleń selektywnej hodowli, absolutna mistrzyni swojego zakresu wiedzy. Od urodzenia żyła pośród gatunku obdarzonego przez naturę odruchami i instynktami drapieżców: chwytne stopy, ostre pazury, potężne członki; cierpliwość, niezbędna przy podkradaniu się do ofiary, inteligencja, konieczna do organizowania zasadzek, szybkość, potrzebna, by zabić. Selikat widziała, jaki los spotkał wolnomyślicieli, i nie chciała, by taki los spotkał Hlavina.

— Przeciwwagą tych wszystkich przejawów gwałtowności — podjęła na nowo swą myśl — zawsze byli i są wielcy juryści, znakomici dyplomaci, ci, których głos może przywrócić spokój i przywołać innych do porządku. Ty, mój panie, nosisz imię po największym spośród nich: po Hlavinie Mrze, którego mądrość została uwieczniona w fundamentalnym prawie Inbrokaru, którego oratorium „Czy staniemy się jak kobiety?” śpiewane jest przez każdego płodnego Jana’atę, kiedy dojrzeje i zajmie swoje miejsce w społeczeństwie.

— A co by było, gdyby HlavinMra narodził się jako trzeciak? — zapytał jego imiennik. — Albo nawet jako pieworodny?

Selikat milczała przez jakiś czas, a potem go zbiła. Pytanie „Co by było?” uznała za jeszcze bardziej niebezpieczne niż „Dlaczego?”

Gdyby nie wpływ Selikat, mógłby skończyć tak, jak wielu innych resztarów z jego kasty: uwiedziony wybujałymi rozkoszami leniwego, łatwego życia trzeciaka z arystokratycznego rodu, zmarłby z przejedzenia i nudy w średnim wieku. Istniały ku temu prawie nieograniczone możliwości, bo Dherai i Bhansaar, w obawie przed skrytobójstwem i intrygami, zapewniali mu wszystko, czego zażądał, byle tylko nie zażądał tego, co należało wyłącznie do nich. Pozbawiony prawa płodzenia potomstwa, uwięziony w Pałacu Galatna z haremem ruńskich konkubin i wysterylizowanych jana’atańskich trzeciaków, Hlavin miał za towarzyszy dalszych w kolejności narodzin synów mniej nobliwych rodów, którym pozostawiono pewną swobodę poruszania się po kraju. Razem spędzali jałowe dni na brutalnych grach, często kończących się połamaniem kości, albo na monstrualnych bankietach i coraz bardziej poniżającym seksie.

— Bo kiedy wyła, wiedziałem przynajmniej, że ktoś zwraca na mnie uwagę! — zawołał Hlavin, pijany i rozkojarzony, kiedy Selikat zbeształa go za tak okrutne zmaltretowanie jakiejś konkubiny, że trzeba ją było dobić. — Jestem niewidzialny! Równie dobrze mógłbym być Jholaą! Tutaj nic nie jest prawdziwe. Wszystko, co ma jakieś znaczenie, znajduje się gdzie indziej.

Niektórzy resztarowie godzili się ze swoją społeczną banicją i zatracali się w autohipnozie rytuału Sti. Hlavin nie chciał jednak się zatracić, przeciwnie, pragnął całym sobą czuć, że żyje. Innych w ogóle nie pociągało wojsko czy prawo i woleli poświęcić się nauce, a byli dość zamożni, by ją kontynuować; z nich wywodzili się znakomici architekci, chemicy, inżynierowie, historycy, matematycy, genetycy czy hydrolodzy. Hlavin nie był typem uczonego.

Selikat była dobrze wyszkoloną wychowawczynią i szybko dostrzegła oznaki nadchodzącego kryzysu. Zrozumiała, że jeśli nie znajdzie jakiegoś wyjścia z tej pułapki, Hlavin zniszczy sam siebie. Była pewna szansa… Opierała się jej długo, mając nadzieję, że znajdzie jakiś inny sposób.

Selikat podjęła decyzję tego wieczoru, kiedy obserwowała z daleka Hlavina zasłuchanego w napływające z miasta śpiewy, nasycające powietrze jak drugi zachód słońca. O tej porze dnia było to równie nieuchronne jaknadejścieciemności; wystarczyło, by dwóch Jana’atów znalazło się o pół cha’ara od siebie, a zaczynali razem śpiewać. W tych monotonnych zawodzeniach nie było miejsca dla trzeciego: wszystkie harmonie opierały się na dwóch głosach. Selikat nigdy nie zdołała wybić Hlavinowi z głowy muzyki. Nie miał prawa śpiewać, ale tylko wówczas zdawał się naprawdę zadowolony i często słyszała jego głos, jeśli tylko wieczorny wiatr wiał z odpowiedniej strony. Podejmował wyróżniającą się pośród innych melodię lub jej kontrapunkt, przyozdabiając oryginalne tony chromatycznymi elementami, które rozwijały linię basową lub jej się przeciwstawiały. Kiedy ostatnie tony zamilkły wraz z umierającym słońcem, podeszła do niego i powiedziała, nie dbając, że ktoś to usłyszy:

— Pamiętasz, panie, jak kiedyś zapytałeś: „A co by było, gdyby Hlavin Mra urodził się jako trzeciak?”

Hlavin podniósł głowę i wpatrywał się w nią w milczeniu.

— Śpiewałby nawet wówczas — oświadczyła z przekonaniem. — Nawet wówczas.

Dlaczego to zrobiła?, zapytywał później siebie. To takie ruńskie: poświęcić się dla swoich panów. Zresztą i tak niewiele czasu jej pozostało, bo miała już prawie pięćdziesiąt lat, więc była stara nawet według standardów ruńskich dworzan. Może po prostu nie znosiła marnotrawstwa, a wiedziała, jak skończy Hlavin, jeśli nie zaspokoi tego, co domagało się w nim ujścia. Może nawet pragnęła jego szczęścia, a wiedziała, że bez muzyki go nie zazna… Jakakolwiek była przyczyna, dla której go wychowała, postanowiła ofiarować mu swój ostatni dar.

Hlavin milczał, oszołomiony jej słowami. Oboje milczeli, wsłuchując się ostrożnie w swoje oddechy. Usłyszeli kroki i oboje wiedzieli, co się teraz stanie.

— Stworzyłby pieśń swojego życia! — zawołała Selikat, kiedy go pospiesznie odprowadzano. — Nie dbając o życie!

To były jej ostatnie słowa, a Hlavin Kitheri zrobił wszystko, by je godnie uczcić.


Ryzykował prawie od samego początku.

Ze skupioną gwałtownością swoich przodków odprawił młodych głupców, którymi otoczyli go bracia, aby i jego ogłupić, a na ich miejsce sprowadził fizyków, matematyków, muzyków, bardów. Nie dbał o ich pochodzenie czy wiek, zapraszał każdego, kto był skłonny czegoś go nauczyć. Najpierw rzucił się na podstawy rytmu, harmonii i muzycznej wyobraźni. Później, kiedy zaspokoił pierwszy dojmujący głód, zaczął się rozkoszować delikatnymi smakami solfeżu: rytmem, metrum, konturem, głębią, skalą, mikrotonami, długością samogłosek i akcentem, współgraniem słów i struktur muzycznych.

Zadowoleni ze znalezienia tak żarliwego i pojętnego ucznia, jego nauczyciele uznali, że chce być jednym z nich — teoretykiem wyjaśniającym tradycyjne pieśni. Szokowało ich, oczywiście, kiedy sam śpiewał, aby sprawdzić, czy dobrze zrozumiał frazowanie jakiejś pieśni, i skwapliwie donosili o tym najdonioślejszym, ale na swój sposób to im odpowiadało. Spostrzegli też, że resztar ma nadzwyczajny głos: giętki, prawdziwy, o niezwykłej skali. Jaka szkoda, że nie może go słuchać szersze grono…

Wkrótce Hlavin pozbył się również akademików i zaczął tworzyć pieśni klasyczne w formie, ale niezwykłe w treści — poematy pozbawione narracji, ale przesycone liryzmem tak potężnym i zniewalającym, że nikt, kto ich choć raz wysłuchał, nie mógł już wyzwolić się z czaru i piękna owego niezwykłego świata. Pierworodni i drudzy w kolejności narodzin VaGayjurowie gromadzili się u wrót jego samotni, by posłuchać tych pieśni. Pozwalał im na to, wiedząc, że mogą zanieść je do Piya’aru, do Agardi, do Kirabai i Wysp Zewnętrznych, do Mo’arlu i do samej stolicy. Chciał, by go słuchano, pragnął dosięgnąć świata poza murami Galatny i nie przerwał swoich koncertów nawet wtedy, kiedy go ostrzeżono, że Bhansaarowi Kitheriemu polecono przeprowadzenie śledztwa w sprawie tej innowacji.

Kiedy przybył Bhansaar, Hlavin powitał go bez lęku, jakby chodziło jedynie o grzecznościową wizytę. Selikat nauczyła go dwulicowości, więc resztar Galatny zapoznał swego brata z kilkoma godnymi uwagi nowymi zwyczajami, a później poczęstował go likierami i wykwintnymi przystawkami, jakich Bhansaar nigdy w życiu nie próbował. „Nieszkodliwe nowinki, a przy tym naprawdę czarujące”, uznał Bhansaar. Mile połechtany udziałem w pełnych wdzięku i błyskotliwych aforyzmów sympozjach, a już szczególnie zachwycony poezją, która sławiła jego własną mądrość i bystrość, nie znalazł żadnego prawnego powodu, by młodemu Hlavinowi nakazać milczenie. Zanim opuścił Gayjur, zaproponował nawet — mniej lub bardziej z własnej inicjatywy — by koncerty Hlavina były nadawane przez radio, podobnie jak oficjalne oratoria państwowe.

„Albowiem to, co nie jest zabronione — pisał Bhansaar w swoim oficjalnym raporcie — musi być dozwolone, bo gdyby było inaczej, można by mniemać, że tym, którzy prawo stanowili, zabrakło dalekowzroczności”.

A nie ulega najmniejszej wątpliwości, że taki wniosek byłby o wiele bardziej wywrotowy niż pozwolenie resztarowi Galatny na śpiewanie własnych pieśni! Ostatecznie na cóż bardziej nieszkodliwego od poezji można pozwolić resztarowi?

„Śpiewa tylko o tym, co jest dostępne w Galatnie: o woniach, o burzach, o seksie”, donosił Bhansaar swemu ojcu i bratu, kiedy powrócił do Inbrokaru. A kiedy zdumiewali się, dodał: „To naprawdę wspaniała poezja. No i trzyma go z dala od kłopotów”.

Tak więc Hlavinowi Kitheriemu pozwolono śpiewać, a czyniąc to, zwabił wolność do swego więzienia. Słuchając jego koncertów, poddając się zniewalającemu czarowi jego pieśni, nawet pierworodni i narodzeni drudzy w kolejności wyzwalali się spod tyranii genealogii i z ochotą dzielili jego wyrafinowane i skandalizujące wygnanie, a Pałac Galatna stał się miejscem zgromadzeń tych, którzy normalnie nigdy by się ze sobą nie spotkali. Swoją poezją resztar Galatny na nowo zdefiniował legalną bezpłodność jako czystość umysłu; oczyszczając swoje życie ze skażonej przeszłości i zakazanej przyszłości, uczynił je godnym pozazdroszczenia. Inni chcieli żyć tak, jak on — na samym szczycie przeżycia, istniejąc naprawdę jedynie w owej krótkiej chwili, która następuje po ulotnym momencie wyszukanego artyzmu seksualnego nie zakłóconego dynastycznymi względami. A byli wśród nich i tacy, którzy nie tylko doceniali poezję Kitheriego, ale sami komponowali pieśni uderzające swym pięknem. Były to dzieci jego duszy.

Nie sięgał dalej. Wystarczało mu samozadowolenie, pogrążenie się w wiecznym „teraz”, prawdziwy triumf nad czasem: wszystkie elementy w równowadze, wszystko stabilne, chaos poskromiony i opanowany jak kobieta w swojej komnacie.

A jednak, kiedy w końcu osiągnął to wszystko, kiedy zaspokoił ostatnie pragnienie, muzyka zaczęła w nim obumierać. Dlaczego?, zapytywał, ale nikt nie potrafił mu na to odpowiedzieć.

Z początku próbował wypełnić pustkę obiektami. Zawsze cenił to, co rzadkie, co jedyne w swoim rodzaju. Teraz wyszukiwał i gromadził to, co najlepsze i najstarsze, to, co najkosztowniejsze i najbardziej zdobne, to, co najbardziej zagmatwane i skomplikowane. Każdy nowy skarb dawał mu wytchnienie od pustki, kiedy studiował jego zawiłości i zagłębiał się w jego niuanse, próbując odnaleźć ślad owego światła, owej porażającej przejrzystości… Lecz kiedy odkładał przedmiot, urok pryskał, zapach się ulatniał, powracała milcząca pustka. Spędzał dni, spacerując i wyczekując, ale nic nie nadchodziło, nic nie wzniecało nawet iskry pieśni. Jego życie nie było już poematem, lecz niezborną kolekcją słów, równie przypadkowych i pozbawionych znaczenia jak trajkotanie domowych Runów.

To, co czuł, wykraczało poza zwykłe znudzenie. To było powolne umieranie duszy. To było przekonanie, że nie istnieje na świecie nic, co pozwoliłoby mu ponownie odetchnąć pełnią życia.

W tę noc, jak poświata pierwszego brzasku, wkroczył kryształowy flakon o uderzającej prostocie, zawierający siedem małych, brązowych ziaren o zupełnie niezwykłym zapachu: kamfory, cukru i korzeni, aldehydów i estrów, i jeszcze jakichś pyrazin, uwolnionych w nagłym paroksyzmie wonności — zapachu, który wstrząsnął nim tak, jak erupcja wulkanu wstrząsa skamieniałą ziemią, który wciągnął w płuca, najpierw niemal tracąc oddech, a później krzycząc jak nowo narodzone niemowlę. A wraz z tą wonią, wypełniającą mu głowę i piersi, nadeszła świadomość, że świat zawiera w sobie coś nowego. Coś cudownego. Coś, co przywracało mu życie.

Później pojawiło się tego więcej: syn’amon, jak ów kupiec, Supaari VaGayjur, nazwał kolejną dostawę. Klohv. Vanil’a. Yeest. Saydj. Ta’im. Koomen. Sohp. A każdej zdumiewającej substancji towarzyszyła obietnica czegoś niewyobrażalnego: pot, tłuszcz, nieskończenie małe fragmenty skóry. Nie Jana’aty. Nie Runao. Kogoś innego. Czegoś innego. Czegoś, co można było nabyć tylko za całkowicie równoważną cenę: życie za życie.

I wreszcie dane mu było doświadczyć owego zawiłego tańca zupełnie nowych woni, dźwięków i odczuć, niezrównanej chwili bolesnego napięcia seksualnego, zdumienia towarzyszącego niezwykłemu spełnieniu. Przez całe życie szukał inspiracji w tym, co pogardzane, tym, co pomijane, tym, co jedyne w swoim rodzaju, w tym, co ulotne; przez całe życie wierzył, że każde doświadczenie, każdy obiekt, każdy wiersz może być samowystarczalny, doskonały i całkowity. A jednak, zanim jeszcze otworzył oczy zamknięte w chwili orgazmu, kiedy po raz pierwszy posiadł tego cudzoziemca, zdał sobie sprawę, że porównanie jest źródłem wszelkiego znaczenia.

Jak mógł być na to głuchy tak długo?

Rozważmy rozkosz, pomyślał, kiedy już odprowadzono cudzoziemca. Posiadaniu ruńskiej konkubiny lub jana’atańskiej branki towarzyszyło zawsze poczucie jakiejś nierówności, która z pewnością mogła stać się podstawą porównania, ale była skażona elementem spełnionego obowiązku. Rozważmy siłę! Aby zrozumieć siłę, trzeba zgłębić bezsilność. Posiadanie tego cudzoziemca było najbardziej pouczające, nawet wówczas, kiedy upajająca woń strachu i krwi zaczęła już zanikać. Bez pazurów, bez ogona, z tym śmiesznym uzębieniem, mały, uwięziony. Bezbronny. Najbardziej niegodna i zasługująca na pogardę ze wszystkich zdobyczy…

…wcielenie Zera, fizyczna manifestacja samej genezy przeżycia…

Tej nocy Hlavin Kitheri wciąż leżał na poduszkach, medytując nad brakiem wielkości i znaczenia, nad cyfrą oddzielającą pozytywne od negatywnego, nad niczym, nad Nicością. Dokonanie takich porównań sprawiało, że orgazm nabierał nieskończonego piękna matematyki, a jego gradacje, jego nierówności, rozwijały się przed doświadczonym estetą jak wachlarz; trzeba je było tylko rozpoznać i docenić.

Sztuka nie może istnieć bez nierówności, a jej niezbywalnym elementem jest porównanie.

O pierwszym brzasku kazał ponownie sprowadzić cudzoziemca. Tym razem było inaczej. Za trzecim razem również inaczej. Wezwał najlepszych poetów — najbardziej utalentowanych, najbardziej chłonnych — i wykorzystując cudzoziemca, by ich nauczyć tego, czego sam się nauczył, odkrył, że każdy z nich miał inne doznania. Teraz słuchał ich zupełnie inaczej, teraz zachwycał się różnorodnością i potęgą ich pieśni. Mylił się co do możliwości czystego doznania — teraz już o tym wiedział! Jednostka jest soczewką, przez którą w pewnym momencie przenika przeszłość, aby przemienić przyszłość. Nawet sam cudzoziemiec zmieniał się po każdym epizodzie, i to w zdumiewający sposób; czegoś takiego nie można było zaobserwować u żadnej ruńskiej konkubiny czy jana’atańskiej branki.

W upajających dniach, które nastąpiły po tym pierwszym spotkaniu, Hlavin Kitheri stworzył filozofię piękna, naukę o sztuce i jej twórczych źródłach, jej formach i skutkach. Całe życie może być poematem epickim, a znaczenie każdej chwili może być ujawnione jak kontury płaskorzeźby przez ukośne promienie przeszłości i przyszłości, przez światło zmierzchu i brzasku. Precz z wszelką izolacją, z przypadkowymi przeżyciami, z wszelką jedynością! Aby wznieść życie do poziomu Sztuki, trzeba klasyfikować, porównywać, szeregować, doceniać wszelkie nierówności, tak aby to, co najlepsze, to, co zwykłe, i to, co podlejsze, mogło być rozpoznane poprzez kontrast.

Po wielu latach milczenia znowu rozbrzmiała transcendentna muzyka Hlavina Kitheriego, przesycona tak zniewalającą mocą artystyczną, że pociągnęła jego społeczność jak fala odpływu.

Nawet ci, którzy poprzednio go ignorowali, i ci, których irytowały jego skandaliczne zainteresowania i niezwykłe poglądy, teraz byli urzeczeni genialnością, z jaką zdawał się wydobywać z mroku niezmienne prawdy.

„Jakie to piękne!”, wołali. „Jakie prawdziwe! Całe nasze społeczeństwo, całą naszą historię można pojmować jako nieskazitelny poemat wyśpiewywany z pokolenia na pokolenie, jako nieśmiertelną pieśń, w której nic nie ulega zatracie i do której niczego się nie dodaje!”

Pośród tego estetycznego fermentu i uniesienia, u wrót Pałacu Galatna pojawili się inni cudzoziemcy z młodą ruńską tłumaczką o imieniu Askama, która powiedziała, że członkowie rodziny cudzoziemca przybyli, aby zabrać go do domu.

W tym czasie Hlavin Kitheri prawie już zapomniał o tym maleńkim ziarenku nie kończącej się fluorescencji, ale kiedy zbliżył się jego sekretarz, pomyślał: Niech nikt nie będzie uwięziony. Niech nikt nie będzie ograniczony czyimś życzeniem lub potrzebą.

— Jedynym więzieniem są nasze własne ograniczenia! — zaintonował ze śmiechem.

Obawiając się nieporozumienia, sekretarz zaczął się kołysać lękliwie z boku na bok i zapytał:

— Panie, pozwalasz odejść cudzoziemcowi Sandozowi?

— Tak! Tak… niech otworzą komnatę! — zawołał Kitheri. — Niech zatańczy Chaos!

Było to więc ostatnie posługiwanie cudzoziemca. Hlavin Kitheri pochodził bowiem ze społeczeństwa, które uwięziło ducha wszystkich swoich obywateli. Ta odwieczna tępota, głupota i lenistwo panujących, ta wymuszona uległość rządzonych! Hlavin zrozumiał teraz, że cała struktura jana’atańskiego społeczeństwa oparta była na hierarchii warstw społecznych, lecz był to całkowicie sztuczny podział, promujący najgorszych, a spychający na dno najlepszych.

— Wyobraźcie sobie — zachęcał swoich zwolenników — to spektrum różnorodności, które mogłoby się ujawnić w naturalny sposób, gdyby wszyscy zaczęli walczyć o swoje miejsce w prawdziwej hierarchii!

— Postradał rozum — mówiono.

Może tak było. Wyzwoliwszy się ze wszystkich konwencji i ograniczeń, odciąwszy się od ustalonego porządku rzeczy, Hlavin Kitheri wymyślił świat, w którym miejsce jednostki w społeczeństwie nie zależało od jej rodowodu, pochodzenia, obyczaju, lecz wyłącznie od jej zdolności, zweryfikowanych i uznanych przez innych. I zaczął o tym świecie śpiewać z porażającą mocą swej wyobraźni, póki jego ojciec i bracianie zrozumieli wreszcie, o czym on śpiewa, i póki mu nie zabronili koncertów.

Kto nie doznałby zachwiania umysłu? Marzyć o takiej wolności, wyobrażać sobie świat bez murów — a potem znaleźć się z powrotem w więzieniu…

Hlavin Kitheri miał wiernych przyjaciół, prawdziwych wielbicieli wśród poetów i niektórzy z nich zostali przy nim na tym nowym i o wiele straszniejszym wygnaniu. Mieli nadzieję, że ich mistrz znajdzie jakiś sposób na to, by znowu cieszyć się życiem w tej niewielkiej, cudownej enklawie, jaką był Pałac Galatna. Lecz kiedy zaczął mordować członków swojego haremu, aby później siedzieć i obserwować, jak gniją ich ciała, opuścili go najwierniejsi druhowie, nie chcąc być świadkiem jego szaleństwa i ostatecznego upadku.

A potem rozbłysło światło w ciemności: nadeszła wiadomość, że Jholaa została szczęśliwie zapłodniona i ma urodzić potomka, więc resztar Galatny zostanie na krótko uwolniony z wygnania, aby przybyć do miasta Inbrokaru i wziąć udział w ceremoniach uświetniających inaugurację darjańskiej linii rodowej, nadanie imienia pierwszemu dziecku jego siostry i pełnego szlachectwa temu kupcowi z Gayjuru, który sprzedał mu Sandoza.

Hlavin Kitheri ocenił, porównał i osądził charakter tych, którzy sprawowali władzę, i wiedział już, że nie byli w stanie ani mu dorównać, ani go przejrzeć. Uzyskał już odpowiedź na pytanie: „Dlaczego?” Pozostawało tylko „Kiedy?” i „Jak?”, a wiedząc o tym, resztar Galatny uśmiechał się w milczeniu, wyczekując dogodnego momentu, by odzyskać wolność. A moment ów nadszedł, kiedy jego zwariowany szwagier Supaari VaGayjur opuścił Inbrokar z bezimiennym niemowlęciem. Tego popołudnia — z szybkością i pewnością wygłodzonego drapieżnika — Hlavin Kitheri powalił wszystkich, którzy stali na drodze wiodącej do władzy.

Swoje ostatnie dni jako resztar spędził na ceremoniach pogrzebowych pomordowanych członków swojej rodziny: ojca i braci, bratanków i siostrzeńców, bezbronnej siostry i wytwornego, ale całkowicie pozbawionego szczęścia rezydenta Ira’ila Vry — wszyscy „zostali pewnej nocy nikczemnie napadnięci przez ruńską służbę podburzoną przez renegata Supaariego VaGayjura”. Cała ta służba, co do jednego, została uznana winną zbrodni i natychmiast wymordowana. Sam Supaari otrzymał oficjalnie status VaHaptay, co oznaczało, że od tej chwili każdy, kto go spotka, może legalnie zabić jego samego, dziecko i wszystkich, którzy pomogli mu w ucieczce.

Odrzuciwszy na bok jak zżęte kwiaty wszelkie przeszkody, Hlavin Kitheri, czterdziesty ósmy Najdonioślejszy Dziedzictwa Inbrokaru, rozpoczął wymyślne obrządki swojej inwestytury, przygotowując się do uwolnienia swojego ludu.

Загрузка...