32. „GIORDANO BRUNO”: październik 2078 czasu ziemskiego

Zobaczcie, co oni zrobili — wydyszał Joseba Urizarbarrena, najpierw ze zgrozą, potem z głębokim żalem, kiedy na ekranie zaczęły się pojawiać coraz to nowe obrazy. — Zobaczcie, co oni zrobili!

— O Boże — wyszeptał John Candotti — jakie to piękne…

— Piękne! — krzyknął Joseba. — Nie pomyślałeś, ilu musiało umrzeć? — zapytał, wskazując ze złością na ekran. Nagle zamilkł, przerażony, że Sandoz to usłyszał i poczuł się oskarżony, ale Emilio był pochłonięty własną pracą w dalekim końcu sterowni, monitorując transmisje radiowe, które teraz odbierali już bezpośrednio.

— Josebo, co ty wygadujesz? — zdziwił się John. — To jest wspaniałe! To jest… to jest…

— To jest katastrofa! — wyszeptał Joseba z przejęciem, trzęsąc się z bezsilnego gniewu. — Nie widzisz? Całkowicie zrujnowali ekologię. Wszystko się zmieniło! — Wstał i odwrócił się od monitora. — Rolnictwo! — jęknął, zakrywając twarz rękami. — Jeszcze jedną planetę diabli wzięli…

— Uważam, że to ładne — powiedział Nico do Seana Feina, który też oparł się o przegrodę sterowni, obserwując, jak system skanuje coraz to nowe obrazy i wypełnia je barwami.

— Bo jest ładne, Nico — zgodził się Sean. — Jest ładne.

Z początku zamazane, potem wyłaniające się spośród atmosferycznej mgiełki i kapryśnych obłoków, coraz ostrzejsze i wypełnione barwami, obrazy powierzchni Rakhatu ujawniały przed ich oczami zupełnie nowy świat: pierwotny raj przemieniony w zaplanowany ogród. Zmiany były największe w środkowych szerokościach geograficznych półkuli północnej, gdzie największe miasta kontynentu — po raz pierwszy zidentyfikowane czterdzieści lat wcześniej przez Jimmy’ego Quinna, George’a Edwardsa i Marca Robicheaux — przylegały do wybrzeża i rzeki. Nakładając dawne obrazy na nowe, można było wciąż rozpoznać zarysy centrów miejskich. Teraz, wszędzie tam, gdzie niegdyś była dzika sawanna, dżungla, moczary lub górskie lasy, rozpościerała się wspaniała, koronkowa tkanina upraw — gigantyczne klomby splatające się w zawiłe wzory jak celtyckie ozdoby ze srebra i złota: gospodarność, geometria i sztuka na wielką skalę.

— Przyjrzyj się temu uważnie — wyrecytował spokojnie Sean Fein, przypominając sobie dwunastowieczny opis Księgi z Kells — a dotrzesz do samego sanktuarium sztuki. Ujrzysz zawiłe ornamenty, tak delikatne i subtelne, tak pełne zawęźleń i połączeń, o barwach tak świeżych i żywych, iż pomyślisz, że to dzieło aniołów, a nie ludzi.

— Musieli użyć obrazów satelitarnych, by to wszystko rozplanować — stwierdził prozaicznie Frans Vanderhelst. — Nie sądzę, by można było dokonać czegoś takiego bez oglądania z góry.

— To możliwe — zgodził się Carlo. — Ale można to zrobić, posługując się linami i palikami. Najprostsze narzędzi a pomiarowe… — Spojrzał na ekran ponad ramieniem Fransa i śledził zakrzywiający się zarys jakiejś góry, która posłużyła za podkład pod misternie rozplanowane tarasy ziemne. — Część wzorów dostarczyła im sama geologia. — Odwrócił się do Sandoza, który w swoim dalekim kącie nie widział tych obrazów skupiony na nasłuchu. Carlo pomachał ręką, by zwrócić jego uwagę. — Rzuć okiem na te nowe obrazy, Sandoz. Co o tym myślisz? — zapytał, kiedy Emilio zdjął słuchawki.

— Sandoz wstał, przeciągnął się i jęknął, zanim dołączył do Danny’ego, Seana i Nica opartych o ścianę, skąd widzieli cały rząd ekranów.

— Jezu… — wyszeptał, zdumiony. — Jana’atowie musieli w końcu uznać, że uprawianie roślin przez Runów to dobry — pomysł. — Gapił się przez jakiś czas na monitory, obserwując, jak następujące po sobie obrazy uzyskują coraz lepszą rozdzielczość i ukazują coraz drobniejsze szczegóły kompozycji. — Jak to wygląda w podczerwieni?

Joseba stuknął w klawisze. Jeszcze gorzej! Popatrzcie na wskaźniki temperatury i w miastach. — Otworzył plik z danymi zebranymi przez „Stellę Maris”. — O Boże. To musi być, boja wiem… jakiś czterdziesto— pięcioprocentowy wzrost zaludnienia. W ciągu dwóch pokoleń!

— Nie przesadzaj — powiedział Danny, dokonując błyskawicznych obliczeń w głowie. — Z moich badań wynika, że temperatura podniosła się średnio o jakieś dwadzieścia dziewięć — procent. I nie można być pewnym, że wyłącznie na skutek wzrostu zaludnienia. To mogą być zmiany związane z rozwojem przemysłu…

— Ale spójrz tutaj — odezwał się Carlo. — Tu są nowe osiedla wzdłuż rzeki. I o wiele więcej dróg niż przedtem. — Wytyczonych zgodnie z rzeźbą terenu, pomyślał. Nie jak rzymskie drogi, biegnące prosto od punktu A do punktu B, ale jednak drogi. Dobre do transportu przemysłowego, pomyślał. — Coś nowego w radiu? — zapytał Sandoza.

Emilio pokręcił głową.

— Zamówienia, analizy rynku. Komunikaty meteorologiczne, wysokość plonów, terminarze dostaw. Nie kończące się zawiadomienia o spotkaniach! Wszystko w języku ruanja — dodał, ziewając potężnie. — Muszę sobie zrobić przerwę. To mnie usypia.

— Nadal żadnej muzyki? — zapytał Danny Żelazny Koń.

— Ani jednej nuty — potwierdził Emilio, wychodząc ze sterowni.

Robił teraz wszystkie tłumaczenia, ale Danny miał trudniejsze zadanie. Były całe dekady transmisji wychwyconych z Rakhatu przez „Magellana” i przekazanych na Ziemię, a próbki tego Ziemia przesyłała na „Bruna”; trzeba to było uzgodnić z tym, co „Bruno” przechwycił z „Magellana” w drodze, i z tym, co odbierali teraz już bezpośrednio z Rakhatu. Emilio gubił się w tej plątaninie czasów, ale Danny dawał sobie z tym nieźle radę. Były duże zmiany w słownictwie; mnóstwo słów, które Emilio słyszał po raz pierwszy i mógł się jedynie domyślać ich znaczenia, a pracowali tylko na strzępach rozmów i próbkach przysłanych z Ziemi. Po jakimś czasie zaczęli jednak otrzymywać próbki zawierające oszałamiającą mieszaninę języków, pieśni i informacji. Nabrał przekonania, że na Rakhacie rzeczywiście zaszły jakieś wielkie zmiany, i to na lepsze.

Nie miał pojęcia, co oznacza prawie całkowita nieobecność języka k’san, nie wiedział, jakie wnioski wysnuć z bujnego rozwoju rolnictwa, więc zostawił Josebę i Danny’ego, sprzeczających się o znaczenie tak szybkiego rozwoju rakhatańskiej gospodarki, i poszedł do kuchni, żeby napić się kawy. Nalewał ją sobie, kiedy za plecami usłyszał chrząknięcie Johna.

— Dzięki — powiedział Emilio, zerkając na niego przez ramię. — Nie jest już tak źle, jak było, John.

— Zauważyłem. Ale wolę nie zaskakiwać cię, jeśli mogę. — John nie wszedł do ciasnego pomieszczenia, tylko został w drzwiach. — Nadal żadnej reakcji na nasze wywołania? Powiedziałbyś mi o tym, prawda?

— Oczywiście. — Emilio obrócił się, trzymając kubek w obu dłoniach, a kiedy przemówił ponownie, był to głos Seana. — W oczekiwaniu na coś najlepsze jest to, że kiedy to coś się wydarza, jesteś zadowolony, że miałeś rację.

— Może ona nie prowadzi nasłuchu — powiedział John. — Mam na myśli to, że nie spodziewa się gości, prawda? Może wciąż żyje.

— To możliwe. — Może popsuł się jej komputer. Może go zgubiła albo jej ukradli. A może po prostu przestała go używać.

Pogódź się z tym, powiedział sobie Emilio. Ona nie żyje. — Szanse na to, że wtedy przeżyła, też nie były duże — powiedział na głos, zanosząc kawę do stołu, gdzie opadł na krzesło. John poszedł za nim i usiadł naprzeciwko.

— Miałaby teraz ponad siedemdziesiąt lat.

Emilio pokiwał głową.

— Czyli ze trzydzieści lat mniej ode mnie. Chodzi mi o to, na ile się czuję. — Ziewnął i przetarł oczy ramionami. — Jezu, jestem zmęczony. Tyle czasu wysłuchiwać raportów o zbiorach.

— To dziwne, prawda? Mogliśmy tu w ogóle nie przylecieć, gdybyśmy usłyszeli tę sieczkę, a nie muzykę.

Emilio osunął się, aż jego głowa spoczęła na oparciu krzesła, a podbródek sięgnął piersi.

— Nie, i tak byśmy przylecieli — powiedział, śmiejąc się z mimowolnego użycia przez Johna jezuickiego „my”. — Prawdopodobnie wmówiłbym sobie, że terminarze dostaw to litania do świętych. — Błysnął białkami oczu. — Religia… pobożne życzenie małpy, która mówi! Wiesz, co myślę? — zapytał retorycznie, próbując zapomnieć o jeszcze jednej śmierci. — Zdarzają się różne zasrane przypadki, a my zamieniamy je w baśnie i nazywamy świętymi księgami…

John siedział nieruchomo, milcząc. Emilio spojrzał na niego i zobaczył jego twarz.

— Och, Boże. Wybacz mi — powiedział, podciągając się na krześle. — Emilio Sandoz, trucizna w ludzkim ciele! Nie słuchaj mnie, John. Jestem po prostu zmęczony i cisną mi się na usta same świństwa…

— Wiem — odrzekł John, biorąc głęboki oddech. — I chętnie przyznam, że zdobyłeś czarny pas w kategorii bólu i cierpienia. W porządku? Ale nie jesteś jedynym, który jest zmęczony, i nie jesteś jedynym, któremu cisną się na usta świństwa, i nie jesteś jedynym, który bardzo pragnął, by Sofia nadal żyła! Staraj się o tym pamiętać.

— Przebacz mi, John! — zawołał Emilio, gdy Candotti opuścił mesę. — Chryste… — szepnął znękanym tonem.

Z łokciami na stole, obejmując uzbrojonymi w protezy dłońmi kubek, wpatrywał się w jego wnętrze. Jaki jest rok?, pomyślał. Ile mam teraz lat? Może czterdzieści osiem? Dziewięćdziesiąt osiem? Dwieście? Po chwili zorientował się, że widzi własne odbicie na czarnej, nieruchomej powierzchni kawy: wychudła twarz pożłobiona bruzdami, świadectwo złych lat, pełnych bólu. Dobrze wiedział, że nic nie mogło zachwiać wiary Johna, ale opadł na oparcie krzesła, czując się podle.

— Miła gra, nie ma co — westchnął.

Nienawidząc siebie, Johna, Sofii i wszystkich, których był w stanie sobie przypomnieć, powrócił myślami do pracy, aby w niej znaleźć ucieczkę. Przyszło mu do głowy, że może powinien dać sobie spokój z bezpośrednim odsłuchiwaniem monitorowanych sygnałów radiowych, a zamiast tego skupić się na przesłuchaniu zanotowanych dawniej emisji z większą szybkością, w poszukiwaniu zmian językowych. Dlaczego przedtem o tym nie pomyślałem? Nie działać z myślą o najwyższej skuteczności…

W chwilę później opadła mu głowa i obudził się, otwierając oczy i widząc przed sobą na stole kubek z kawą. Ramiona ciążyły mu, jakby były z ołowiu — nie był w stanie sięgnąć po kubek. Kofeina i tak już na mnie nie działa, pomyślał, prostując się nieco. Czas na kilka magicznych pigułek Carla.

Nie po raz pierwszy zmuszał się do takiego życia; już dawno odkrył, że może funkcjonować zupełnie nieźle, sypiając tylko trzy lub cztery godziny na dobę. Czuł się podle przez cały czas, ale to nie było dla niego nowością. Ignorujesz to, powiedział sobie w duchu. Przyzwyczaiłeś się do tego pieczenia w oczach, do nieustającego, tępego bólu głowy. Nie chodzi o to, że zapomniałeś o zmęczeniu, o strachu, o żalu, o gniewie, nie chodzi o to, że coś się polepszyło albo stało łatwiejsze. Możesz po prostu pracować mimo to. Po prostu jesteś wciąż na nogach, nie dajesz się…

A dlaczego? Bo gdybyś na chwilę usiadł, pomyślał, ponownie się budząc, gdybyś pozwolił sobie na odpoczynek… No dobra, ale sobie nie pozwalasz. Wgryzasz się w robotę, bo alternatywą jest wkroczenie do miasta umarłych, do nekropolii wewnątrz twojej głowy. Tylu zmarłych…

…Próbował je wyprostować, ułożyć ciała. Była noc, ale ze wszystkich stron napływało światło księżyca, a ciała były prawie piękne. Włosy Annę, srebrne w księżycowej poświacie. Hebanowe członki siostrzyczki tego małego Dodotha… delikatne i kruche… jej doskonały drobny szkielet, tak piękny, choć tak przygnębiający… Ale jej cierpienia już przeminęły, była z Bogiem.

To było najgorsze, wiedział to we śnie. Jeśli Bóg jest wrogiem, to nawet umarli znajdują się w niebezpieczeństwie. Wszyscy, których kochałeś, mogą być z Bogiem, a Jemu nie wolno zaufać, Jego nie wolno pokochać. „Wszystko, co żyje, umiera”, mówił mu Supaari. „Byłoby marnotrawstwem nie zjeść tego”. Ale miasto znowu płonęło, woń spalonego mięsa była wszędzie, a to nie była księżycowa poświata, tylko ogień, ogień i wszędzie byli Jana’atowie, i wszędzie byli umarli, tylu umarłych…

Ktoś nim potrząsał. Obudził się z głośnym westchnieniem, wciąż czując odór śmierci.

— Co? Co się stało? — Usiadł, zdezorientowany, jeszcze nie uwolniwszy się od trwogi. — Co! Cholera, przecież nic mi się nie śniło! — skłamał, nawet nie wiedząc dlaczego. — Czy jest…

— Emilio! Obudź się! — John Candotti stał nad nim, szczerząc zęby w uśmiechu, z twarzą rozjaśnioną jak dynia w Halloween. — Zapytaj mnie, co nowego?

— Och, Chryste, John — jęknął Emilio, opadając na oparcie krzesła. — Jezu! Przestań się zgrywać…

— Ona żyje — powiedział John. Emilio wytrzeszczył na niego oczy. — Sofia. Dziesięć minut temu Frans dorwał ją przez radio…

Sandoz już wstał, już go odtrącał, by biec do sterowni.

— Poczekaj, poczekaj! — krzyczał John, łapiąc go za ramię. — Uspokój się! Przerwała połączenie. Wszystko jest okay! — Twarz mu płonęła, zapomniał o ich krótkiej kłótni. — Powiedzieliśmy jej, że śpisz. Roześmiała się i powiedziała: „To typowe!” Powiedziała, że skoro czekała na ciebie czterdzieści lat, może poczekać jeszcze kilka godzin, więc nie powinniśmy cię budzić. Ale wiedziałem, że mnie zabijesz, więc cię obudziłem.

— Więc ona żyje i ma się dobrze?

— Najwidoczniej. Jej głos brzmiał świetnie.

Emilio oparł się o przegrodę i zamknął oczy. Potem ruszył w kierunku radioodbiornika, pozostawiając za sobą uśmiechniętego Johna.


Kiedy Emilio wszedł do sterowni, wszyscy tłoczyli się już wokół Fransa, który połączył się po raz drugi.

— W jakim języku mówi? — zapytał Emilio.

— Przeważnie po angielsku — odpowiedział Frans i wstał, przekazując konsolę Sandozowi. — Trochę w ruanja.

— Sandoz? — usłyszał, gdy usiadł.

Dźwięk jej głosu przeszył go jak ostrze: był niższy i bardziej chropowaty, ale cudowny.

— Mendes! — krzyknął.

— Sandoz! — powtórzyła i tym razem głos się jej załamał. — Myślałam… nigdy…

Tłumione tak długo emocje przełamały zapory, które do tej chwili oboje uważali za wieczne, ale łkanie wnet zostało przerwane przez śmiech i wzajemne przeprosiny, a potem była już tylko radość i zaczęli się kłócić, jakby nigdy się nie rozstawali, kto zaczął płakać pierwszy.

— W każdym razie — powiedział Emilio, uznając, że wygrała — co ty tam robisz żywa, do jasnej cholery? Odmówiłem za ciebie kadisz!

— No cóż, bardzo mi przykro, ale chyba zmarnowałeś modlitwę za zmarłych…

— I tak się nie liczyła — odpowiedział lekceważąco. — Nie było minianu.

— Minian… Chcesz mi powiedzieć, że zdążyłeś się już nauczyć aramejskiego? Ile języków już znasz?

Chyba siedemnaście. Podłapałem trochę euskary i nauczyłem się, jak skląć Afrykanera. — Coś go hamowało, coś dławiło, ale na pewno nie na tyle, by nie czuli się, jakby byli po prostu dwojgiem przyjaciół rozmawiających przez telefon. — Ale aramejski… nie. Nauczyłem się kadiszu na pamięć.

— Dowcipniś! — Rozległ się znajomy, zachrypły śmiech, teraz już nie przez łzy. Zamknął oczy i starał się nie dziękować Bogu za to, że ten śmiech się nie zmienił. — No więc, Don i Kichocie, przybywasz, by mnie uwolnić?, Ależ skąd! — odpowiedział oburzonym tonem, wciąż zdumiony, jak zdrowo brzmi jej głos. Jaki radosny… — Ja tylko I wpadłem na kawę. A co? Trzeba cię uwolnić?!

— Nie, wszystko, tylko nie to. Ale kawy mogę się napić. Już dawno nie piłam.

— Mamy jej mnóstwo, ale obawiam się, że tylko bezkofeinową. Przykro mi — dodał zasmuconym tonem. — Nikt nie uzgodnił ze mną listy przewozowej. — Teraz rozległy się ciche okrzyki przerażenia. — To była normalna pomyłka urzędników.

Naprawdę, bardzo mi przykro. Dopilnuję, by uśmiercono wszystkich, którzy maczali w tym palce. Nabijemy ich głowy na pale…

Zaczęła się śmiać.

— Och, Sandoz… Chyba zawsze cię kochałam.

— Nie, nie kochałaś mnie — zaprzeczył ze złością. — Znienawidziłaś mnie od pierwszej chwili.

— Tak? Musiałam kompletnie zgłupieć. Z tą kawą bezkofeinową to był żart, prawda?

— Uważasz, że mógłbym żartować na temat kawy?

— Tylko wtedy, gdybyś wiedział, że oddałabym za nią życie. — Zamilkła na chwilę, a kiedy znowu przemówiła, w jej głosie brzmiała owa spokojna godność, którą zawsze w niej podziwiał.

— Cieszę się, że znowu mogę z tobą rozmawiać. Wszystko się zmieniło. Runowie są już wolni. Miałeś rację, Sandoz. Miałeś zawsze rację. Bóg chciał, żebyśmy tu przybyli.

Poza sobą usłyszał reakcje innych na to, co powiedziała i poczuł uścisk dłoni Johna na ramieniu.

— Słyszałeś, gówniarzu? — rozległ się jego szept. — Słyszałeś to?

Zdał sobie sprawę, że wszystko robi się zamazane i że ma trudności z oddychaniem. Zgubił wątek rozmowy i ocknął się dopiero, kiedy znowu usłyszał swoje imię.

— A Izaak? — zapytał.

Teraz milczenie było tak niespodziewane i długie, że wykręcił się na krześle, by spojrzeć na Fransa.

— Połączenie wciąż trwa — uspokoił go Vanderhelst.

— Sofio? — powiedział. — Kiedy usłyszeliśmy cię po raz pierwszy, Izaak był bardzo mały. Nie chcę…

— Już dawno mnie opuścił. Izaak był… Wiele lat temu odszedł, żeby żyć samodzielnie. Poszła za nim Ha’anala i mieliśmy nadzieję… Ale żadne z nich nie wróciło. Wciąż próbowaliśmy ich odnaleźć, ale wojna trwała tak długo…

— Wojna? — zapytał Danny.

— W porządku — powiedział Sandoz. — W porządku, Sofio. Cokolwiek się stało…

— Nikt się nie spodziewał, że to będzie trwało tak długo!

— Ha’anala była… Och, Sandoz, to zbyt skomplikowane. Kiedy wylądujecie? Wytłumaczę ci wszystko, kiedy znajdziesz się wGalatnie…

Poczuł się tak, jakby dostał silny cios w żołądek.

— W Galatnie? — powtórzył prawie szeptem.

— Sandoz, jesteś tam? O mój Boże… — Nagle zrozumiała. — Ja… ja wiem, co tu cię spotkało. Ale teraz wszystko się zmieniło! Hlavin Kitheri nie żyje. Oni obaj… Kitheri nie żyje od… lat… — Głos jakby się oddalił, ale po chwili zabrzmiał już stanowczo. — W pałacu jest teraz muzeum. Mieszkam tutaj… jako jeszcze jeden zabytek!

Zamilkła, a on próbował zebrać myśli, ale w głowie miał pustkę.

— Sandoz? — usłyszał jej głos. — Nie obawiaj się. Nie ma żadnych djanada na południe od gór Garnu. My-i-ty-też jesteśmy tu bezpieczni. Naprawdę. Sandoz, jesteś tam?

— Tak — odpowiedział, biorąc się w garść. — Jestem tutaj.

— Kiedy wylądujecie? Ilu was jest?

Uniósł brwi i odwrócił się do Carla.

— Tydzień? — zapytał. Carlo kiwnął głową. — Za tydzień, Sofio. — Odchrząknął, starając się przemówić bardziej zdecydowanym tonem. — Jest nas ośmiu, ale pilot zostanie na pokładzie. Czterech jezuitów i dwóch… biznesmenów. I ja.

Nie zorientowała się, co to oznacza.

— Będziecie musieli wylądować na południe od Inbrokaru, poza uprawami. Widziałeś je? Nazywamy je robichauksami! Są konkursy na najpiękniejsze i najbardziej produktywne wzory, ale nie ma nagród, więc nikt nie jest porai. Wyślę wam eskortę. Jest bezpiecznie, ale trudno znaleźć drogę przez labirynty ogrodów, jeśli się nie jest Runao… Posłuchaj! Za długo już żyję wśród Runów! Sipaj, Milo! Czy ktoś zawsze tak szczebioce? — zapytała, znowu wybuchając śmiechem. Wzięła głęboki oddech i powiedziała spokojnie: — Emilio, nie spodziewaj się dawnej Sofii. Jestem bardzo stara. Jestem ruiną…

— Wszyscy jesteśmy! — przerwał jej, odzyskując panowanie nad sobą. — A jeśli ty jesteś ruiną — dodał łagodnym tonem — musisz być wspaniałą ruiną… Mendez, założę się, że jesteś Partenonem! Liczy się tylko to, że żyjesz, jesteś bezpieczna i zdrowa.

Zdał sobie sprawę, że naprawdę tak myśli. W tym momencie tylko to się liczyło.

Загрузка...