13. NEAPOL: grudzień 2060-czerwiec 2061

— Dlaczego nie? — zapytała Celestina.

— Ponieważ prosił, żebyśmy nie przychodziły, cara — odpowiedziała z naciskiem Giną Giuliani, zaczynając tracić cierpliwość. Sama z trudem znosiła gorycz zawodu, a nieustanne pytania córki wcale jej w tym nie pomagały. Ot, i całe moje życie, pomyślała z goryczą i powstrzymała westchnienie, odcedzając makaron.

— Ale dlaczego? — Celestina nie dawała za wygraną. Oparła łokcie na stole kuchennym i kołysała się w tył i w przód. — Co będzie jadła Elizabeth? — zapytała chytrze.

Giną podniosła głowę. Nieźle to wymyśliła, pomyślała z uznaniem. Całkiem nieźle. Ale na głos powiedziała:

— Jestem pewna, że brat Cosimo ma mnóstwo jarzyn dla Elizabeth. — Spojrzała na Celestinę. — A wiesz, ile razy zrobiłam ci w tym roku makaron z serem? Siedemset trzydzieści razy. Ten jest siedemset trzydziesty pierwszy. W tym roku.

— To bardzo dużo paluszków — powiedziała Celestina i zachichotała, kiedy mama wybuchnęła śmiechem. — Możemy pójść jutro?

Giną zamknęła oczy.

Cara. Proszę. Nie! — krzyknęła, posypując makaron serem.

— Ale dlaczego nie?! — wrzasnęła Celestina.

— Powiedziałam ci: nie wiem! — wrzasnęła Giną, ciskając miskę na stół. Wzięła głęboki oddech i powiedziała zwykłym głosem: — Siadaj i jedz, cara. Don Emilio miał trochę zachrypły głos…

— Co to znaczy „zachrypły”? — zapytała Celestina, żując makaron.

— Nie mów z pełnymi ustami. Zachrypły to szorstki. Pamiętasz, jak byłaś przeziębiona w zeszłym tygodniu? Twój głos brzmiał bardzo śmiesznie, pamiętasz? Don Emilio na pewno zaraził się od ciebie i nie czuje się dobrze.

— Możemy iść jutro? — zapytała Celestina, pakując sobie do ust następną łyżkę.

Giną westchnęła i usiadła naprzeciw córki.

— Nie masz litości. Jesteś absolutnie bezlitosna. Posłuchaj. Poczekamy do przyszłego tygodnia i zobaczymy, jak się będzie czuł. A może zapytamy mamę Pii, czy Pia będzie mogła przyjść i pobawić się z tobą po obiedzie?

Na szczęście to podziałało i Celestina przestała ją męczyć.

Tego rana Emilio Sandoz zatelefonował do Giny po raz pierwszy, ale jej radość została szybko stłumiona tonem jego głosu, kiedy poprosił, by nie przychodziły w ten piątek. Zgodziła się, oczywiście, i zapytała, czy coś się stało. Zanim odpowiedział, zdała sobie sprawę z nienaturalnej szorstkości jego głosu i zapytała, trochę zaniepokojona, czy jest chory. Milczał przez chwilę, a potem usłyszała chłodną odpowiedź:

— Mam nadzieję, że nie.

— Przepraszam — powiedziała, nieco rozdrażniona. — Ależ oczywiście, masz rację. Sama powinnam wiedzieć, że to zły pomysł, by przyprowadzać Celestinę.

— Być może oboje popełniliśmy błąd w ocenie sytuacji, signora — odpowiedział lodowatym tonem.

— Nie miałam pojęcia, że jest chora. — Teraz już naprawdę poczuła się urażona. — Zresztą to nic takiego, zwykłe przeziębienie. Przeszło jej po paru dniach. Jestem pewna, że przeżyjesz.

Kiedy znowu przemówił, wyczuła w jego głosie coś dziwnego, ale nie potrafiła powiedzieć, co to jest.

Mi scuzi, signora. To nieporozumienie. To nie twoja wina ani twojej córki. — Cholerny hrabia, pomyślała ze złością i pożałowała, że nie włączył wizji, choć i tak z jego twarzy na pewno trudno byłoby coś odczytać. — Proszę mi wybaczyć, ale teraz wasza wizyta byłaby… niewygodna. — Zająknął się, szukając odpowiedniego słowa, co ją zaskoczyło, bo jego włoski był zwykle bezbłędny. — „Niewygodna” to nie najlepsze słowo. Mi scuzi. Nie chciałem pani urazić, signora.

Zmieszana i zawiedziona, zapewniła go, że nie czuje żadnej urazy, co było kłamstwem, ale bardzo chciała, żeby w to uwierzył. Powiedziała mu więc, że dobrze by mu zrobiła jakaś odmiana, i zaproponowała, by wybrał się w któryś wieczór do Neapolu. Zbliża się Boże Narodzenie, na ulicachjest pełno ludzi robiących zakupy. Wyraziła nadzieję, że do połowy grudnia na pewno pozbędzie się przeziębienia.

— Nikt tak się nie przejmuje Bożym Narodzeniem jak neapolitańczycy. Musisz to zobaczyć i…

— Nie — usłyszała w słuchawce. — To niemożliwe. Trudno było nie poczuć się obrażoną, alejuż go trochę poznała i wiedziała, że ta szorstkość ukrywa strach.

— Nie przejmuj się! Pójdziemy tam wieczorem! Nikt cię nie rozpozna… w rękawiczkach, kapeluszu i ciemnych okularach — dodała ze śmiechem. — Mój teść i tak zawsze posyła za mną ochroniarzy. Będziemy naprawdę bezpieczni!

Kiedy i to go nie przekonało, spróbowała ironii i zapewniła, że nie dybie na jego cnotę, a Celestina będzie ich przyzwoitką. To okazało się kompletnym niewypałem. Usłyszała kilka ceremonialnych zwrotów i rozmowa się skończyła. Kiedy odłożyła słuchawkę, była zdumiona, ale i bliska płaczu.

Tego samego popołudnia posłaniec przyniósł kwiaty.

Tydzień później Giną wyrzuciła je na kupę kompostu, starając się nie poddawać sentymentom. Zatrzymała jednak bilecik. Nie było na nim, rzecz jasna, podpisu, tylko jedno zdanie napisane odręcznie przez dziewczynę z kwiaciarni: „Potrzebuję trochę czasu”.

Wierzyła, że tak jest naprawdę, choć nie do końca rozumiała… Dała mu więc czas do Bożego Narodzenia.


Był to trudny adwent. Giną spędziła go z rodziną i starymi znajomymi, starając się nie myśleć o tym, gdzie i z kim jest Carlo albo co mogą oznaczać kwiaty, które przysłał jej Emilio. Niestety, nie należała do osób, którym łatwo przychodzi nie myśleć. Grudzień dłużył się jej, podobnie jak Celestinie, która wyczekiwała Trzech Króli, kiedy u Carmelli miało być wielkie przyjęcie. Wtedy wszystkie dzieci dowiedzą się, co dostaną od „La Befana”, czyli niegodziwej Suki, która usiłowała sprowadzić na manowce Trzech Mędrców, wędrujących przez Italię do Betlejem.

Wszyscy starali się umilić Celestinie to wyczekiwanie, rozpieszczając ją prezentami, a już szczególnie rozrzutni byli rodzice jej ojca. Lubili Ginę, matkę ich ukochanej wnuczki, i zawsze dbali o to, by Carmella zapraszała ją na swoje przyjęcia. Mimo że don Domenico nie szczędził słów potępienia pod adresem ich syna, Carlo należał do rodziny, a w Neapolu wspólna krew się liczy.

Na przyjęciu u Carmelli tylko ciotka Carla, siedemdziesięcioczteroletnia Rosa, znana ze swoich dosadnych uwag, nie ukrywała, co o tym wszystkim myśli. Ona i Giną, próbując uciec przed tłumem przyjaciół i krewnych, a także przed budzącym zamęt w głowie hałasem, jaki robiły podniecone do granic wytrzymałości dzieci, schroniły się w bibliotece.

— Carlo to gnojek — oświadczyła Rosa beznamiętnym tonem, kiedy obie usiadły w miękkich skórzanych fotelach i położyły nogi na stylowym niskim stoliku. — Przystojny jak cholera, więc rozumiem, dlaczego dałaś mu się omotać. Ale to kawał drania! To syn mojego rodzonego brata, ale powiem ci, moja droga, że wypieprzy wszystko, co mu podejdzie pod tego jego drgającego…

— Rosa!

Chłopców, psy, kurwy — ciągnęła Rosa, równie bezlitosna jak Celestina. — Myślą, że ja o niczym nie wiem, ale przecież mam uszy. Gdybym była tobą, odstrzeliłabym mu jaja. — Wychyliła się, by złapać Ginę za ramię; w jej nieco przymglonych oczach zapłonęła żądza spiskowania i przemocy. — Chcesz, żebym go zastrzeliła?

Giną roześmiała się, zachwycona tym pomysłem.

— Rozwalę go! — zapewniłająRosa, sadowiąc się wygodnie w fotelu. — nic mi nie zrobią. Kto będzie prześladował taką starą babę jak ja? Umrę, zanim dojdzie do apelacji.

— To kusząca oferta, Roso — powiedziała rozczulona Giną — ale wiedziałam, że to podły szczur, kiedy za niego wychodziłam.

Rosa wzruszyła ramionami, zgadzając się niechętnie. Ostatecznie Carlo porzucił dla Giny swoją pierwszą żonę. Co gorsza, Giną Damiano spotkała tego przystojniaka Carla Giulianiego w klinice ginekologicznej; była tam pielęgniarką i opiekowała się jego kochanką, która miała operację po niezbyt udanej aborcji w czwartym czy piątym miesiącu ciąży. Giną wciąż pamiętała zdumienie własną głupotą, kiedy zahipnotyzowana jego spojrzeniem usłyszała samą siebie wyrażającą zgodę na zjedzenie z nim kolacji już pierwszego wieczoru.

Nie powinna być zaskoczona, kiedy przyłapała go z następną kochanką, ale w tym czasie była już w ciąży i popełniła błąd, obrażając się na niego. Kiedy pobił ją po raz pierwszy, doznała wstrząsu. Ledwo mogła uwierzyć, że coś takiego się stało. Później przypomniała sobie siniaki na ciele tej dziewczyny w szpitalu i pokrętne tłumaczenia Carla. To jej wina, że wcześniej nie wzięła pod uwagę tak oczywistych oznak. Wystąpiła o rozwód, potem uwierzyła jego obietnicom, wystąpiła o rozwód ponownie…

— To małżeństwo i tak nie mogło być udane — powiedziała Rosa, przerywając myśli Giny. — Nie chciałam ci mówić przed ślubem, no wiesz… zawsze ma się nadzieję. Ale Carlo posunął się za daleko… stanowczo za daleko. Nawet gdyby nie był takim pieprzonym gnojkiem i tak nigdy go nie ma w domu. — Rosa wychyliła się do przodu i dodała konspiracyjnym tonem: — Uważam, że to przede wszystkim wina mojego brata. Wiesz, Carlo zawsze trzymał stronę swojej matki. Już w pierwszych latach małżeństwa Domenico miał mnóstwo romansów na boku, więc nie potrafił sobie wyobrazić, że jego żona ich nie ma. Nigdy nie uwierzył, że Carlo jest jego synem. Zatruwał jej życie. No więc moja szwagierka zepsuła do gruntu Carla, żeby się zemścić. Wiesz, dlaczego Carmella wyrosła na taką porządną kobietę?

Giną potrząsnęła głową i uniosła brwi.

— Rodzice ją ignorowali. Najlepsze, co mogło ją spotkać!

Byli tak zajęci walką o Carla, że nie mieli czasu na zepsucie córki. No i sama popatrz, co z niej wyrosło! Dobra matka, wspaniała gospodyni, a do tego szelma kuta na cztery nogi! Nic dziwnego, że teraz to ona wszystkim kręci!

Giną roześmiała się.

— To całkiem nowe podejście do rodzicielstwa! Trzeba mieć dwoje dzieci i skupić się na zepsuciu jednego.

— Przynajmniej nie będziesz musiała opiekować się Carlem, kiedy się zestarzeje — zauważyła filozoficznie Rosa. — Myślałam, że Nunzio nigdy nie umrze! — Giną wiedziała, że to blef. Rosa kochała Nunzia i bardzo go jej brakowało, ale w przeciwieństwie do większości neapolitańczyków nie była skłonna do dramatycznych przeskoków od rzeczy wzniosłych do przyziemnych. Ta cecha bardzo zbliżała obie kobiety mimo różnicy wieku. — Mężczyźni to gnojki — oświadczyła Rosa.:— Mówię ci, jedyny sposób, to znaleźć sobie dwunastolatka i wychować go na męża.

Zanim Giną zdążyła coś odpowiedzieć, do pokoju wpadła Celestina — owa cudowna nagroda za krótkie małżeństwo z podłym gnojkiem. Zanosząc się płaczem, wybuchnęła potokiem oskarżeń przeciw swoim kuzynom, Stefanowi i Robertowi, którzy dopuścili się różnych okropieństw na jej nowej lalce, posługując się modelem rakiety kosmicznej.

— To beznadziejna sprawa — powiedziała ciocia Rosa, podnosząc ręce. — Nawet tacy mali już są gnojkami.

Kręcąc głową, Giną wyszła z biblioteki, aby znaleźć sobie jakąś zdemilitaryzowaną strefę w bawialni.

Tej zimy Giną od czasu do czasu wyjmowała z biurka bilecik z kwiaciarni, przyglądała mu się przez chwilę, po czym unosiła rękę i mówiła na głos, naśladując staroświecką sztywność Sandoza: „Żadne wyjaśnienia nie są potrzebne”.

Kiedy tygodnie zamieniły się w miesiące, uznała, że rzeczywiście żadnych wyjaśnień się nie doczeka. W każdy piątek zostawiała u brata Cosima karmę dla świnki morskiej i torbę ze świeżą podściółką. Po pierwszych dwu odwiedzinach postanowiła robić to, kiedy Celestina jest w przedszkolu. I tak miała już spore trudności z wytłumaczeniem dziecku nieobecności Carla, nie chciała więc wikłać się w nowe kłamstwa na temat Emilia Sandoza. Kiedyś, wczesną wiosną, wpadła w furię i zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna pójść załomotać do drzwi Sandoza i powiedzieć mu, że może sobie ignorować ją, ale nie Celestinę, natychmiast jednak uznała to za niewłaściwie skierowany wybuch emocji. Takie rzeczy mogła mówić Carlowi, a nie jakiemuś eksksiędzu, którego ledwie znała.

Doszła do wniosku, że większa część tego, co czuła wobec Emilia Sandoza i co o nim myślała, składała się w równym stopniu z idiotycznego romantyzmu, zranionej dumy i seksualnej fantazji. Gino, mówiła sobie, Carlo to gnojek, ale ty jesteś po prostu głupia. No tak, ale z drugiej strony, myślała praktycznie, fantazjowanie na temat jakiegoś zagadkowego, ponurego mężczyzny o tragicznej przeszłości jest na pewno bardziej interesujące niż poddawanie się dreszczowi niezdrowego podniecenia na widok jakiegoś nastolatka.

No i Emilio przysłał jej kwiaty. Kwiaty i trzy słowa: „Potrzebuję trochę czasu”. To coś oznacza, prawda? Przecież tego nie wymyśliła. Miała to napisane czarno na białym.

Mogła sobie marzyć o jakimś złotym środku między wybujałą elokwencją Carla i suchym milczeniem Emilia Sandoza. W końcu postanowiła jednak uznać reguły gry narzucone przez Sandoza, nawet jeśli ich nie rozumiała. Zresztą i tak nie miała wyboru. Mogła zapomnieć o nim na zawsze. A tego Giną na pewno nie chciała.


Co mógł jej powiedzieć? „Signora, mógłbym zarazić panią i pani córkę straszliwą chorobą. Miejmy nadzieję, że się mylę.

Miną miesiące, zanim będziemy wiedzieć”. Nie było sensu jej straszyć — i tak już sam bał się o nią i o Celestinę. Tak więc Emilio Sandoz stał się swoim własnym zakładnikiem do czasu, kiedy będzie miał pewność, że nie jest zagrożeniem dia innych. Był to akt woli, który wymagał od niego całkowicie odmiennej strategii w walce z przeszłością.

Życie w samotności pozwoliło mu wycofać się z honorem z pola bitwy, jakim było jego ciało. Niegdyś źródło satysfakcji, od dawna stało się niechcianym ciężarem, karane obojętnością i pogardą za jego słabostki i podatność na zranienie. Żywił je, kiedy głód przeszkadzał mu w pracy, dawał odpocząć, kiedy był dość zmęczony, by spać mimo koszmarów, gardził nim, kiedy go zawodziło — kiedy ból głowy prawie go oślepiał, kiedy ręce bolały go tak, że siadał na łóżku i śmiał się, bo intensywność bólu stawała się wprost komiczna.

Nigdy przedtem nie czuł się tak całkowicie rozdarty, tak oddzielony od samego siebie.

Nie był dziewicą ani ascetą. Już w seminarium doszedł do wniosku, że nie będzie w stanie żyć w celibacie, potępiając lub ignorując potrzeby swojego ciała. To moje ciało, powiedział swemu milczącemu Bogu, to część mojego ja. Pozwalał sobie na seksualne zaspokojenie i wiedział, że jest mu potrzebne jak pożywienie i odpoczynek, równie bezgrzeszne jak bieganie, bejsbol, taniec.

A jednak był świadom, że to pragnienie rządzenia własnym ciałem jest przejawem nieokiełznanej pychy i że to właśnie, przynajmniej po części, było przyczyną jego reakcji na gwałty. Kiedy zaczął pojmować, że opór tylko zwiększa jego cierpienia i sprawia jeszcze większą satysfakcję gwałcicielom, próbował poddawać im się biernie, gardzić nimi i lekceważyć, jak tylko potrafił. Przerastało to jednak jego możliwości, było nie do zniesienia. A kiedy poczuł, że już więcej tego nie zniesie, kiedy postanowił, że zabije się, jeśli ktoś będzie chciał go ponownie wykorzystać, zapłacił za to życiem Askamy. Czy gwałt był karą za jego pychę? Straszliwa to lekcja pokory, ale można byłoby ją znieść, gdyby Askama nie umarła za jego grzechy.

To wszystko było bezsensowne.

Dlaczego Bóg nie pozwolił mu zostać w Puerto Rico? Nigdy mu nie zależało na duchowej wielkości. Przez całe lata był, nie uskarżając się na to, solo cum Solus — sam wobec Jedynego, nie słysząc Boga, nie czując Boga, niczego od Niego nie oczekując. Żył w świecie, nie stając się częścią świata, żył w czymś, co niezgłębione, nie stając się tego częścią, wdzięczny za to, że jest tym, kim jest: byłym akademikiem, parafialnym księdzem pracującym w slumsach swojego dzieciństwa.

Lecz później, na Rakhacie, kiedy się otworzył i zrobił w swojej duszy dość miejsca, został — zupełnie nieoczekiwanie — napełniony Bogiem, ba, wręcz zalany Bogiem! Czuł się zalany światłem, ogłuszony przez jego moc. Nie starał się o to! Nigdy się tym nie chlubił, nigdy nie pojmował tego jako rekompensaty za to, co Bogu złożył w ofierze. To, co go napełniło, było nieproporcjonalne, niewymierne, niezasłużone, niewyobrażalne. Była to darmo udzielona łaska Boża. W każdym razie tak uważał.

A może to pycha, a nie ufność wiary, kazała mu uwierzyć, że misja na Rakhat jest częścią jakiegoś planu? Aż do chwili, w której jana’atariski patrol zaczął mordować dzieci, nie było żadnego ostrzeżenia, żadnej najmniejszej oznaki, że popełniają fatalny błąd. Dlaczego Bóg opuścił ich wszystkich — ludzi i Runów jednako? Skąd ta milcząca, okrutna obojętność po tak oczywistej interwencji?

— Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść — poskarżył się przez łzy słowami Jeremiasza po wyjściu Kalingemali Loporego. — Ujarzmiłeś mnie i stałem się pośmiewiskiem.

Oburzony, że czyjaś wiara mogła zostać wystawiona na aż tak ciężką próbę, głęboko zawstydzony, że tej próbie nie sprostał, Emilio Sandoz wiedział tylko jedno: że nie potrafi się z tym pogodzić — i za to był Bogu wdzięczny. Wyrzekł się więc swego ciała, przestał dbać o duszę, oddał je mocy, która go zniewoliła, i starał się żyć tylko swym umysłem, nad którym zachował panowanie. I choć nie odnalazł spokoju, przynajmniej na jakiś czas uzyskał coś w rodzaju zawieszenia broni.

Daniel Żelazny Koń położył temu kres; cokolwiek wydarzyło się na Rakhacie, kogokolwiek można było za to winić, Emilio Sandoz żyje, a jego życie dotyka życia innych ludzi. Trzeba więc stawić temu czoło.

Jadał teraz trzy razy dziennie, jakby pożywienie było lekiem. Zaczął znowu biegać, okrążając rankiem senne ogrody wokół domu rekolekcyjnego, aż doszedł do czterech mil w ciągu pół godziny — dzień w dzień, w słońcu czy w deszczu. Dwa razy dziennie zmuszał się do przerwania pracy i brał hantle, metodycznie ćwicząc mięśnie rąk i ramion, które teraz spełniały podwójną rolę, rządząc jego palcami poprzez mechanizmy protez. W kwietniu zbliżał się już do wagi półciężkiej, a koszule nie wisiały już na nim jak na wieszaku.

Bóle głowy nie ustępowały. Nocne koszmary trwały. Odzyskał jednak utracony teren z wytrwałością piechoty i tym razem postanowił zrobić wszystko, by go już więcej nie utracić.


Był niezwykle chłodny poranek na początku maja. Celestina byłajuż w przedszkolu. Giną Giuliani wyjrzałaprzez okno w kuchni i zobaczyła jakiegoś mężczyznę rozmawiającego ze strażnikiem przy koiicu podjazdu. Poznała szarą zamszową kurtkę, którą kupiła, zanim rozpoznała samego Sandoza i przez chwilę rozważała, czy nie musi zrobić czegoś ze swoimi włosami, ale się rozmyśliła. Włożyła sweter i wyszła tylnymi drzwiami, żeby się z nim spotkać.

— Don Emilio! — powitała go z szerokim uśmiechem. — Świetnie wyglądasz.

— I czuję się świetnie — powiedział bez śladu ironii, traktując grzecznościowy zwrot jak prawdziwy opis swojego wyglądu, — Nie byłem tego przedtem pewny, ale teraz już jestem. Przyszedłem, żeby przeprosić, signora. Uważałem, że lepiej być szorstkim, niż niepotrzebnie panią niepokoić.

Mi scuzi? — zapytała, marszcząc brwi.

Signora, dwóch członków załogi „Stelli Maris” zachorowało na Rakhacie. Jeden zmarł tej samej nocy, drugi chorował przez wiele miesięcy i był bliski śmierci, kiedy go zabito — powiedział bez śladu emocji. — Nigdy się nie udało wykryć przyczyny tych chorób, ale jedna z nich była wyniszczającą, powodującą znaczny ubytek wagi. Ach, dobrze zrobiłem, że nie powiedziałem o tym wcześniej — dodał, kiedy jej ręka powędrowała do ust. — Może mi więc wybaczysz. W grudniu zwrócono mi uwagę na to, że mogłem przywlec tę chorobę. — Rozłożył lekko ręce, prezentując niezaprzeczalny dowód. — Jak widzisz, chorowałem na tchórzostwo, a nie najakieś patogenne świństwo z kosmosu.

Przez chwilę nie była w stanie przemówić.

— Więc to była dobrowolna kwarantanna? — zapytała w końcu. — Do czasu, gdy uzyskasz pewność, że jesteś zdrowy?

— Tak.

— Nie widzę w tym żadnego tchórzostwa.

Mewy kwiliły, a on przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami.

— Człowiek, z którym rozmawiałem, idąc tutaj, powiedział mi, że ten kawałek wybrzeża jest zawsze strzeżony. Czy to prawda?

— Tak.

Odgarnęła włosy z twarzy i otuliła się szczelniej swetrem.

— Powiedział, że „mafia” to zły termin. W Neapolu to kamorra.

— Tak. Jesteś zaszokowany?

Wzruszył ramionami i spojrzał w bok.

— Powinienem był sam zdać sobie z tego sprawę. Zauważyłem pewne oznaki. No, ale byłem pochłonięty czym innym. — Wpatrzył, się w morze, kontemplując widok, który ona miała z okna swej sypialni. — Bardzo tutaj pięknie.

Przyglądała mu się z boku i zastanawiała, co teraz zrobić.

— Celestina niedługo wróci z przedszkola — powiedziała. — Byłaby niepocieszona, gdyby się dowiedziała, że byłeś. Mógłbyś na nią poczekać? Możemy napić się kawy.

— Co ty o mnie wiesz? — zapytał obcesowo, odwracając się do niej.

Wyprostowała się, zbita z tropu tym pytaniem. Wiem, że traktujesz moją córkę jak małą księżniczkę, pomyślała. Wiem, że potrafię cię rozśmieszyć. Wiem, że… Bezpośredniość jego spojrzenia otrzeźwiła ją.

— Wiem, że opłakujesz swoich przyjaciół… i dziecko, które ukochałeś. Wiem, że czujesz się odpowiedzialny za wiele śmierci. Wiem, że zostałeś zgwałcony.

Nie spuścił wzroku.

— Chciałbym uniknąć nieporozumień. Jeśli mój włoski nie będzie zrozumiały, powiedz mi, dobrze? — Kiwnęła głową. — Zaoferowałaś mi… przyjaźń. SignoraGiuliani, nie jestem naiwny. Potrafię rozpoznać, co się dzieje w innych. Chcę, żeby pani zrozumiała, że…

Poczuła, że robi się jej słabo. Zawstydzona przejrzystością swoich uczuć, zapragnęła, by nagle zatrzęsła się ziemia, żeby jakiś kataklizm zmiótł cały Półwysep Apeniński do Morza Śródziemnego.

— Nie trzeba niczego wyjaśniać, don Emilio. Naprawdę, bardzo mi przykro, że zawracałam ci głowę…

— Nie! Proszę. Pozwól mi… Signora Giuliani, bardzo bym chciał, żebyśmy spotkali się wcześniej… może o wiele, wiele wcześniej. Wszystko plączę. — Spojrzał w niebo, niezadowolony z samego siebie. — W chrześcijaństwie jest… uważa się… że dusza różni się… że jest czymś wyższym od fizycznego ja… że świadomość jest czymś innym od ciała, żyje jakby własnym życiem. Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz ciało, umysł, dusza… to dla mnie jedno. — Odwrócił głowę, pozwalając, by wiatr zdmuchnął mu włosy z oczu wpatrzonych w jasną linię horyzontu, gdzie świetlistość morza spotykała się z niebem. — Teraz wierzę, że wybrałem celibat jako ścieżkę do Boga, ponieważ właśnie ona sprawia, że ciało, umysł i dusza stają się jednym.

Zamilkł na chwilę, zbierając myśli.

— Kiedy… Musisz zrozumieć, że to nie był jeden gwałt. Było ich wiele, rozumiesz? — Zerknął na nią, ale potem znowu utkwił spojrzenie w morzu. — Było ich siedemnastu, a ciągnęło się to miesiącami. I wówczas, i później starałem się oddzielić to, co działo się ze mną fizycznie, od tego… co to dla mnie znaczyło. Wmawiałem sobie: to tylko moje ciało. To nie dotyka mojego prawdziwego ja. Ale nie mogłem w to naprawdę uwierzyć, nie potrafiłem tak myśleć. Wybacz mi, signora. Nie mam prawa żądać, aby pani tego wysłuchiwała. Znowu zamilkł, prawie pokonany.

— Ja słucham — powiedziała.

Ty tchórzu, zwymyślał się w duchu. Mów. Powiedz wszystko.

— Signora, chcę, żeby między nami nie było żadnych nieporozumień. Bez względu na aspekty prawne, nie jestem księdzem. Moje śluby zostały unieważnione. Gdybyśmy się spotkali kiedy indziej, chciałbym, żeby nas łączyło coś więcej niż przyjaźń. Ale to, co kiedyś dobrowolnie oddałem Bogu, jest teraz stłamszone przez… — Przez mdłości. Strach. Wściekłość. Spojrzał jej w oczy i zrozumiał, że winien jest jej prawdę: tyle prawdy, ile sam potrafi znieść. — Przez wstręt — powiedział w końcu. — Jestem wciąż rozbity. Czy możesz zgodzić się, że to, co ci dam za twoją przyjaźń, będzie czymś mniejszym?

Proszę, zrozum to, błagał ją w myślach. Moje ciało zostało uzdrowione, moja dusza wciąż krwawi. A dla mnie to jedno.

Wiatr, który tu, blisko morza, nigdy nie ustawał, szumiał jej w uszach i przynosił zapach wodorostów i ryb. Spojrzała tam, gdzie on patrzył, na zatokę poznaczoną cekinami światła.

— Emilio, oferujesz mi uczciwość — powiedziała z powagą. — A uczciwość, jak sądzę, nie jest wcale czymś mniejszym od przyjaźni.

Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie kwileniem mew. W oddali, przy podjeździe, zakaszlał strażnik i rzucił niedopałek na ziemię, rozgniatając go podeszwą. Czekała, ale było jasne, że Sandoz zrobił już wszystko, na co go było stać.

— No, ąle kawy możesz się chyba napić — powiedziała w końcu, przypomniawszy sobie o Celestinie i o śwince morskiej.

Rozległ się zduszony śmiech, po którym można było poznać, jak wielkie towarzyszy mu napięcie, a uzbrojone w protezy ręce powędrowały do głowy, jakby chciał przeczesać włosy palcami, po czym wróciły do boków.

— Chyba wolałbym napić się piwa — wyznał szczerze — ale jest dopiero dziesiąta.

— Podróże kształcą. Słyszałeś o chorwackim śniadaniu? — Potrząsnął głową. — Kieliszek śliwowicy, a potem espresso.

— Tego mi chyba trzeba — odpowiedział z lekkim ożywieniem, po czym zamilkł.

Zamierzała odwrócić się, by powędrować w stronę domu, ale napięcie nie pozwoliło jej ruszyć się z miejsca. O wiele później pomyślała: Gdybym się wtedy odwróciła, przegapiłabym moment, w którym się zakochał.

On zapamiętał to inaczej. To, czego doznał, było nie tyle początkiem miłości, ile ustaniem bólu. Było to doznanie równie fizyczne i równie nieoczekiwane jak chwila, w której ręce przestawały go boleć po jakimś straszliwym ataku neuralgii — kiedy ból po prostu mijał, tak nagle i w tak nie wyjaśniony sposób, jak się pojawiał. Zawsze, przez całe życie, uznawał moc milczenia. Nigdy nie potrafił wypowiadać tego, co było w nim naprawdę, no, może czasami, kiedy rozmawiał z Annę. A teraz mógł: do Giny.

— Tęskniłem za tobą — powiedział, odkrywając uczucie, kiedy wyrzekł te słowa.

— To dobrze — odpowiedziała, przytrzymując wzrokiem jego oczy, wiedząc więcej niż on.

Odwróciła się i ruszyła w stronę kuchni.

— Jak tam Elizabeth? — zawołała przez ramię.

— Znakomicie! To kochane zwierzątko. Sprawia mi naprawdę wiele radości — odpowiedział Emilio, podbiegając kilka kroków, aby się z nią zrównać. — John Candotti zrobił jej wspaniałą klatkę, trzy pomieszczenia i tunel. Nazwaliśmy ją Świńskim Królestwem. — Sięgnął zza Giny, by otworzyć drzwi; zamknął palce na klamce, nawet o tym nie myśląc. — Może byś kiedy przyszła na lunch z Celestiną? Nauczyłem się gotować — oświadczył z dumą, przytrzymując przed nią drzwi. — Prawdziwe potrawy. Żadne gotowe świństwa. Zawahała się, zanim przekroczyła próg.

— Przyjdziemy chętnie, ale obawiam się, że Celestina nie zje niczego poza makaronem z serem.

— Kismet! — wykrzyknął z uśmiechem, który ogrzał ich oboje. — Tak się składa, signora, że makaron z serem to moja specjalność.


W miarę jak dni się wydłużały, było coraz więcej wspólnych lunchów, krótkich odwiedzin, telefonów i wiadomości przekazywanych trzy albo cztery razy dziennie. Emilio był u niej w domu, kiedy pocztą nadeszły dokumenty finalizujące rozwód, a Giną i tak się rozpłakała. Wcześnie zrozumiała, że Sandoz nie może jeść mięsa; po jakimś czasie był w stanie jej wyjaśnić dlaczego i znowu się popłakała, tym razem z jego powodu. Kiedy wyraził zachwyt nad rysunkami Celestiny, dziewczynka rozpoczęła masową produkcję i wkrótce nagie ściany jego pokoju były obwieszone barwnymi malunkami przedstawiającymi tajemnicze obiekty. Zadowolona z efektu, Giną pewnego dnia ozdobiła jego okna doniczkami czerwonego geranium, co okazało się dla niego nieoczekiwanym punktem zwrotnym. Już dawno zapomniał, jaką radość sprawiały mu dyżury przy pielęgnacji roślin na „Stelli Maris”, i teraz zaczął sobie przypominać dobre chwile, co pomagało mu w odzyskaniu wewnętrznej równowagi.

Zabierali Celestinę na przechadzki, pocąc się w ostrym blasku mezzogiorno: fioletowe morze na zachodzie, lśniące od słońca skały na wschodzie, cierpkosłodki zapach pyłu, kwiatów i asfaltu gryzący w gardło. Spacerowali, sprzeczając się o głupie drobnostki i ciesząc się sobą, a potem szli do domu na świeży chleb smażony na oliwie z drzewek mających osiemset lat, cukinię zprovolone dolce i migdały w miodzie. Po kolacji Emilio zostawał, żeby ułożyć Celestinę do łóżka, a Giną słuchała, kręcąc głową, jak tych dwoje tworzyło długie, skomplikowane opowieści z wieloma epizodami, o księżniczce z kędzierzawymi włosami, której nie wolno było jeść niczego pomiędzy przyjęciami i o psie, który się nazywał Franco Grossi i towarzyszył księżniczce w wyprawach do Ameryki, na księżyc, do Mediolanu i do Australii. W czerwcu Emilio przyznał się do swoich migren i Giną kupiła mu kilka nowych leków do wypróbowania; jeden z nich okazał się o wiele skuteczniejszy od prograiny.

Oboje rozumieli bez słów, że Emilio potrzebuje czasu, ale wkrótce zaczął dochodzić do wniosku, że nie aż tyle, ile mu się wydawało na początku.

Pewnego wieczoru Giną nauczyła go grać w scopa; kiedy już rozeznał się w regułach, była zdumiona zaciętością, z jaką grał, choć przygnębiało ją, kiedy widziała, z jaką trudnością utrzymuje karty. Kiedy go o to zapytała, zmienił temat, a ona nie nalegała. Później, pewnego letniego poranka, może po to, aby udowodnić, że ręce ma sprawne, on i Celestina postanowili zawiązać sobie samodzielnie sznurowadła, czego oboje od dawna nie robili.

— Uda się! — przekonywał sam siebie Emilio. — Tym razem na pewno się uda! Nawet jeśli to nam zajmie cały dzień, zwłaszcza że to najdłuższy dzień w roku.

Przez całe przedpołudnie użalali się głośno, jakie to łatwe dla innych ludzi, ale dodawali sobie otuchy i w końcu dopięli swego, rozpromienieni sukcesem. Giną zaproponowała, by uczcili to osiągnięcie piknikiem na plaży, nie omieszkając podkreślić, że da im to sposobność do częstego zdejmowania i wkładania butów. I tak, w błogim ukojeniu i spokoju, minęło im jeszcze jedno długie letnie popołudnie; szli brzegiem morza za Celestina, patrząc, jak ściga mewy i tapla się w wodzie, poszukując kolorowych kamyków i innych skarbów. Kiedy zaczęło się ściemniać, wspięli się po schodkach w skalnym urwisku — Giną z kieszeniami i rękami pełnymi muszli i kamieni, Emilio ze śpiącą Celestina w ramionach — i mruknęli pozdrowienia strażnikom kamorry, którzy uśmiechnęli się porozumiewawczo.

Doszli do domu i Giną przytrzymała mu tylne drzwi, ale nie zapaliła światła; znając dobrze drogę, zaniósł Celestinę przez cichy dom do jej pełnego lalek pokoju i czekał, aż Giną oczyści łóżko z pluszowych zwierzątek. Potrafił już podnieść Celestinę, jeśli tylko był ostrożny, ale nie mógł jej z powrotem położyć”, nie narażając się na uszkodzenie mechanizmu protez, więc Gina wzięła dziecko z jego ramion i złożyła w łóżku, a potem stała przez chwilę, wpatrując się w swoją córeczkę.

Celestina… Celestina, która zawsze była w ruchu, która nigdy nie przestawała paplać, która zamęczałają przed śniadaniem, przy której nawet Matka Boska zaczęłaby się zastanawiać, czy nie wynająć ochroniarza. Celestina, której buzia we śnie wciąż przypomina noworodka, której paluszki wciąż wpijają się w ciało matki, która wciąż jest z nią połączona niewidzialną pępowiną. Która szybko się nauczyła nie wspominać mamie o nowych przyjaciółkach tatusia.

Gina westchnęła, odwróciła się i zobaczyła Emilia opartego o framugę drzwi, obserwującego ją ze spokojną miną oczami, które niczego nie ukrywały. Wyciągnął lekko ręce, jak robił, kiedy chciał uścisnąć Celestinę, a bojąc się, by nie skaleczyć jej protezami. Gina podeszła do niego.

Skraj jej dolnej wargi był doskonały jak krawędź kielicha i ta myśl prawie go powstrzymała, ale po chwili jej usta uniosły się, by napotkać jego usta, a on ich nie cofnął — wcale nie chciał ich cofnąć. Po tych wszystkich latach, po tylu walkach, po lękach, okazało się to bardzo proste.

Uwolniła go od protez i pomogła mu zdjąć ubranie, a potem sama się rozebrała, czując się z nim tak swojsko, jakby zawsze byli razem. Nie wiedziała jednak, czego się spodziewać, więc przygotowała się na załamanie nerwowe, na brutalną natarczywość, na płacz. Zamiast tego był śmiech i ona też stwierdziła, że to bardzo proste. Kiedy nadszedł czas, wzięła go w siebie, a potem uśmiechnęła się nad jego ramieniem, słysząc cichy jęk, który wydał, i sama prawie zaszlochała. Oczywiście stało się to trochę za wcześnie — czego się można było spodziewać? Nie obchodziło ją to, ale parę chwil później usłyszała jego szept:

— Chyba nie zrobiłem tego jak należy.

Roześmiała się i powiedziała w przestrzeń nad nim:

— To wymaga praktyki.

Zamarł, a ona przestraszyła się, że go uraziła, ale uniósł się na łokciach i spojrzał na nią; na jego twarzy malowało się zdumienie, a oczy płonęły radością.

— Praktyki? Uważasz, że możemy to od razu powtórzyć?

Zachichotała, a on opadł na nią ponownie.

— Złaź ze mnie — szepnęła po chwili, wciąż uśmiechnięta, gładząc go po plecach.

— Ani myślę.

— Złaź ze mnie! Ważysz chyba tonę — skłamała, całując go w szyję. — To przez ten makaron z serem!

— Nie. Podoba mi się tutaj — powiedział w poduszkę pod jej głową.

Włożyła mu palec pod pachę. Natychmiast eksplodował i stoczył się z niej, a ona śmiała się i uciszała go, szepcząc:

— Celestina…

Soy cosąuilloso! — powiedział zdumiony. — Nie wiem, jak to jest po włosku. Jak mówicie, kiedy jest taka reakcja na dotknięcie?

— Że ktoś ma łaskotki — odpowiedziała i słuchała, rozbawiona, jak Emilio zamienia rzeczownik na przymiotnik, potem na czasownik i szybko odmienia. — Jesteś zaskoczony?

Spojrzał na nią, już uspokojony.

— Nie wiedziałem. Bo niby skąd? Ludzie nie łaskoczą jezuitów! — Popatrzyła na niego sceptycznie. — No, może niektórzy łaskoczą niektórych jezuitów — dodał z oburzeniem — ale zapewniam panią, madame, że mnie nikt nie łaskotał.

— Nawet twoi rodzice? Nie zawsze byłeś księdzem.

— Nie — odpowiedział szorstko.

O Boże, westchnęła w duchu, zdając sobie sprawę, że wkroczyła na jakieś nowe pole minowe, ale on uniósł się na łokciu i otoczył ramieniem jej brzuch.

— Nienawidzę makaronu z serem — wyznał. — Nie napotkałem żadnych smoków, które bym mógł zabić dla mojej ukochanej, ale jadłem dla ciebie makaron z serem. Chciałem się czymś zasłużyć.

Uśmiechnęła się do niego, całkowicie zadowolona.

— Poczekaj — szepnęła, kiedy nachylił się, aby ją pocałować. — Wróć do tego o „ukochanej”.

Jego usta opadły jednak ponownie na jej usta i tym razem spisał się lepiej.

Starali się zachować dyskrecję, ze względu na Celestinę, i zanim nadszedł świt, Emilio odszedł. Było to piekielnie trudne: pożegnać ją i odejść. Ale odtąd miało być więcej takich dni, w których Celestina zasypiała wcześnie, zmęczona długim spacerem po plaży, i nocy, w których oni sami zasypiali bardzo późno, a kiedy minęło lato, Giną przywróciła mu utraconą jedność. Nie było takiego wspomnienia o brutalności i okrucieństwie, którego by nie zdołała wymazać swoim pięknem i łagodnością, nie było takiego powrotu poniżenia, którego by nie zdołała zaćmić swoim ciepłem. A czasami była z nim nawet we śnie: wybawienie w nocy. Zanim skończyło się lato, kiedy dni były wciąż zbyt długie, a noce zbyt krótkie, kiedy woń cytrynowych I i pomarańczowych drzew wciąż napływała do jej sypialni, przesycając pościel i jej włosy, zaczął oddawać jej część tego, co od niej otrzymywał.

Czasami miał poczucie zanurzenia się w nieprzemijającym spokoju. Słowa Donne’a zdawały się wyrażać to doskonale:

„Bom wszystkim, co umarło! W którym miłość stworzyła nową alchemię”. Zaatakowany przez nadzieję, nie mógł już dłużej opierać się wierze w zbawienność posiadania przyszłości i czuł, jak słabnie uścisk przeszłości. To już minęło, myślał coraz częściej. To już bezpowrotnie minęło.

Загрузка...