24. TRUCHA SAI: 2047–2061 czasu ziemskiego

Przez całe lata po swoim drugim uwięzieniu na Rakhacie Sofia Mendes śniła o domu. Nienawidziła tych snów i przestała przesyłać komunikaty na Ziemię, mając nadzieję, że zerwanie tej ostatniej więzi przerwie owe sny, ale się zawiodła.

Najczęściej śniła, że jest na jakimś lotnisku i czeka na ogłoszenie jej lotu albo na dworcu; za każdym razie jechała gdzieś, by spotkać się z Jimmym. Czasami szła jakąś znajomą ulicą w Tokio lub Warszawie, a czasami znajdowała się w jakimś chimerycznym, nieznanym miejscu, ledwo przypominającym Ziemię. Prawie zawsze była sama, ale raz, siedząc w jakiejś kafejce i przysłuchując się toczonym w niej rozmowom, zobaczyła wchodzącego Sandoza — spóźnionego, jak zwykle. „Gdzie byliśmy?”, zapytał, siadając naprzeciw niej. „Byliśmy zakochani”, odpowiedziała i obudziła się, wstrząśnięta własnymi słowami, których nigdy nie wypowiedziała na jawie.

Tamtej nocy leżała z otwartymi oczami, wsłuchana w dochodzące z puszczy szelesty i trzaski, i próbowała odtworzyć elementy rzeczywistości, z których zbudowany był ten sen. Kafejka musiała być w Cleveland, to oczywiste. Kiedy po raz pierwszy spotkała Sandoza? I nagle napłynęło natarczywe pytanie: Ile właściwie mam lat? Policzyła i wzdrygnęła się, kiedy otrzymała wynik. Prawie pięćdziesiąt. Siedemnaście lat tutaj. Dłużej niż w Stambule! Tak długo jeszcze nigdzie nie mieszkała.

Sipaj, Fia — zapytała ją kiedyś Ha’anala, córka Supaariego — nie jest ci przykro, że twoi ziomkowie zostawili cię tutaj samą?

— Wszystko, co się dzieje, ma jakiś cel — powiedziała jej Sofia. — Teraz moimi ziomkami są Runowie, no i twój lud.

Powiedziała to z silnym przekonaniem, bo już dawno zepchnęła swoją żałosną rozpacz na dno duszy, gdzie spoczęła, przywalona ciężarem czystego, bezinteresownego oburzenia z powodu zniewolenia Runów. Odkryła swój cel życia na Rakhacie. Przybyła tu, by nauczyć VaRakhatów jednego słowa: sprawiedliwość.

Wszędzie, na całym największym kontynencie Rakhatu, Supaari VaGayjur, Djalao VaKashan i ich zwolennicy użyczali swego głosu niewypowiedzianym dotąd żalom i pretensjom. Zwykłą broń, jaką posługują się uciśnieni — pozorną uległość i ciemnotę, drobne kradzieże i nieposłuszeństwa, ociężałość i dobrze udawaną tępotę — wszystko to odłożono na bok, otwarcie sięgając po zdumiewającą i ożywczą siłę. Jak olbrzymy powstające na dźwięk wyzwalającego ich z wielowiekowego snu zaklęcia, Runowie otrząsali się z niemocy i bezsilności, odnajdując swą prawdziwą moc, o której uprzednio wiedzieli tylko Jana’atowie, słusznie się jej obawiając.

Po pierwszych gwałtownych rozruchach, po wyzwoleniu Gayjuru i Agardi panika zrobiła swoje. Jana’atański patriarcha budził się rano i z przerażeniem stwierdzał, że cała służba uciekła, a na jego posłaniu, tuż obok gardła, leży nóż. Jeśli miał choć odrobinę rozsądku, zabierał rodzinę i uciekał na północ. Nie obyło się, rzecz jasna, bez aktów oporu. Na samym początku Jana’atowie próbowali tu i ówdzie przejść do kontrataku. Ale wiedza jest potęgą, a z pomocą Sofii Mendes Runowie zdobyli wiedzę.

Sofia dostarczyła im myśli technicznej umożliwiającej stworzenie wysoko rozwiniętego systemu komunikacji i urządzeń do przetwarzania danych, a co ważniejsze, uświadomiła im, że takie systemy i urządzenia można stworzyć; Runom wystarczał pomysł, by nowy produkt powstał szybko i skutecznie. Urządzenia radiowe — dzieło rąk Runów — które uprzednio służyły jana’atańskim władzom, teraz zostały odpowiednio zmodyfikowane, by wykorzystać satelity pozostawione na orbitach przez załogę „Stelli Maris”, co pozwalało na stały kontakt między oddziałami powstańców. Po jakimś czasie wszyscy młodzi oficerowie nauczyli się angielskiego, który dla Jana’atów pozostał niemożliwym do złamania szyfrem, podobnie jak na Ziemi język Nawa — i hów w czasie drugiej wojny światowej. Posługując się komputerowymi systemami „Magellana”, Sofia była w stanie skanować kontynent w paśmie około czterdziestu stopni szerokości geograficznej po każdej stronie równika — jedynie południowy ocean i ląd na północ od gór Garnu pozostawały poza polem obserwacji. Ukryta w Trucha Sai, dostarczała komunikatów meteorologicznych i raportów o transportach rzecznych, śledziła ruchy małych jana’atańskich oddziałów, które można było łatwo osaczyć, kiedy wkroczyły na teren odpowiadający Runom, nieprzewidywalnym w swoich działaniach, brakowało im bowiem tradycji prowadzenia wojny. Kiedy Jana’atowie: wycofali się na tereny bardziej sposobne do obrony, Sofia określała położenie wielkich zbiorowisk Runów przeznaczonych na: rzeź; napadali na nie w porze czerwonego światła i uwalniali całe stada, spychając wygłodzonych Jana’atów coraz bardziej na północ.

— I nie tęsknisz za swoimi bliskimi? — zapytała Ha’anala.

— Mam ciebie i twojego ojca — odpowiedziała Sofia. — Mam Izaaka i Runów. Mam wszystko, czego mi trzeba.

— Naprawdę, matko?

— Naprawdę! — krzyknęła Sofia. — Jestem wdzięczna za to, co mam, Ha’analo.

Mogła dodać: Pragnienie posiadania czegoś więcej rodzi poczucie zawodu. Lecz Sofia Mendes już dawno pozbyła się takich myśli.


Jej sytuacja miała zresztą swoje dobre strony. Na Ziemi jej syn byłby źródłem rozpaczy i lęku — tutaj, w puszczy, pod czujnym okiem setek ojców, wszystkie dzieci były bezpieczne, bez względu na to, czy urodziły się upośledzone, czy normalne, rozwijające się szybko czy powoli. Nikogo nie odrzucano, nawet jeśli różnił się od reszty. W Trucha Sai wolno było być niedoskonałym. Runowie nie żądali niczego od Izaaka. Nie osądzali go i nie uważali za istotę upośledzoną, nie troszczyli się o to, kiedy wreszcie nauczy się panować nad swoimi kiszkami i kiedy przestanie chodzić nago.

A jeśli nawet Izaak był głuchy na cudze emocje, w pełni doceniał środowisko, w którym przyszło mu żyć. Były tam liany, na których mógł się kołysać, płużące się korzenie i pnie w’ralii, na które można się było wspinać i po których można było chodzić, utrzymując równowagę z owym niesamowitym wdziękiem wzbudzającym zdumienie Runów. Było błoto, w którym mógł się taplać, którym można się było obrzucać, które tak cudownie przeciskało się pomiędzy palcami rąk i nóg. Była woda, w której można się było chlapać i pływać. Olbrzymie, wypolerowane przez wodę głazy, z których można było się ześlizgiwać do rzeki, klaszcząc w ręce z uciechy, gładkie otoczaki, które można było zbierać, a później układać jeden obok drugiego, w prostych rzędach, ku zdumieniu Sofii układających się w sekwencję liczb pierwszych: 1, 3, 5, 7, 11, 13 i tak dalej. Tutaj, w Trucha Sai, drzewa szeptały do Izaaka, potok mu śpiewał, deszcz zmywał z niego brud. Czasami przychodziły do niego zwierzęta, bo tak długo potrafił siedzieć lub stać bez ruchu.

Sipaj, Fia: Kiedy pójdziemy do miasta? — pytała Ha’anala. — Czy tam wszyscy mają po pięć palców, czy może niektórzy tylko trzy?

— W mieście jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie — odpowiadała Sofia.

— Inne dziewczynki chodzą do miasta!

— One są żołnierzami. Zrozumiesz to, jak będziesz starsza.

— To samo mówiłaś ostatnim razem. Ktoś jest już starszy!

— Kiedy mi to wytłumaczysz?

Sipaj, Ha’anala, nie róbfierno. Słyszałaś, jak zagrzmiało?

— Powiedziałaś, że tak naprawdę ludzie nie mogą zmieniać pogody!

— A co zmienia pogodę? — zapytała Sofia, rada ze zmiany tematu.


Pośrodku wojny Sofia Mendes dowiedziała się o sobie czegoś nowego: że mogłaby zostać nauczycielką, gdyby jej własne dzieciństwo nie zakończyło się w tak niemiły sposób. Jej jasność umysłu i zmysł organizacyjny, jej umiejętność przerywania jakiegoś procesu i wyjaśniania go nowicjuszowi krok po kroku — wszystkie zdolności i umiejętności, które kiedyś zrobiły z niej mistrzowskiego analityka Al, teraz służyły w pracy z tak odmiennymi uczniami.

Ruńskie dzieci świetnie sobie radziły z mnemotechniką, którą stworzyła, by pomóc im zapamiętać nazwy słońc, rzek i miast, pierwiastków chemicznych czy tabliczkę mnożenia. Uczyła się od nich praktycznej botaniki, którą im wpoili ojcowie, a potem, razem z dziećmi, stworzyła nową systematykę wykorzystania, budowy i miejsca występowania roślin, i z przyjemnością obserwowała, jak same zaczynają klasyfikować zwierzęta, dźwięki, słowa i kamienie, aby stworzyć logiczne powiązania i znaleźć rozwiązanie problemów, które sobie postawiły…

Te dzieci uczyły się wszystkiego o wiele szybciej od dzieci VaKashanów. Z początku przypisywała to swoim zdolnościom nauczycielskim, ale wkrótce zrozumiała, że ich inteligencja wynikała w dużej mierze z odpowiedniego odżywiania. Tu, w Truchta Sai, jana’atańscy hodowcy nie wydzielali im racji żywnościowych, by kontrolować ich zdolności rozrodcze, ich pracę, ich życie…

Zdała sobie sprawę, że djanada musieli dobrze wiedzieć, że stępia to również inteligencję Runów. Kiedy to zrozumiała, przypomniała sobie fragment wiersza napisanego podczas powstania w warszawskim getcie: „Mięso zbuntowane, mięso niepokorne, mięso walczące! Mięso, które woła pełnym głosem…” Tym razem, pomyślała, mięso zwycięży. Zerwiemy okowy niesprawiedliwości i połamiemy jarzma! Niech zniewoleni odzyskają wolność! Postępujemy słusznie. My.

I utwierdzona w tym przekonaniu wracała do uczenia ruńskich dzieci, jak mają żyć, kiedy odzyskają wolność, o którą teraz walczyły ich matki.

Odkryła, że nawet Izaaka można było czegoś nauczyć albo raczej, że sam się uczył, jeśli nie próbowała wdzierać się do jego świata. Pozwalała mu się bawić komputerem i przesyłała mu nim wiadomości, przenikając w ten sposób przez tajemne bariery i niewidzialne mury, które oddzielały go od innych; był to najpewniejszy, prócz śpiewu, sposób dotarcia do niego. Lubił równe rzędy klawiszy komputerowych, a kiedy po raz pierwszy pokazała mu, jak z nich korzystać, szalał z radości, widząc, jak litery i symbole maszerują przez ekran w doskonałej, nieskończonej linii prostej. Runowie uskarżali się delikatnie, kiedy Izaak klaskał głośno w dłonie i wrzeszczał z zachwytu na widok parady liter, ale jeśli siadała przy nim i wyjmowała mu komputer z rąk, w chwili gdy zaczynało się fierno, szybko się uspokajał. Po paru dniach nauczył się panować nad takimi gwałtownymi reakcjami, które pozbawiały go jego skarbu.

Każdego wieczoru Sofia dodawała jakiś drobny element do wirtualnego świata jej syna: dźwięk, który wywoływał na ekranie nazwę litery, potem całe słowa, pisane i mówione, by wywołać obrazek. Ku jej zdumieniu, nauczył się czytać w ten sposób. Przypominało to bardziej uczenie się chińskich ideografow niż fonetyczne czytanie, ale jemu to odpowiadało. Pokazała mu plik z pięknymi rysunkami Marca Robichaux, przedstawiającymi rakhatańskie rośliny i zwierzęta, i zaopatrzyła je w ruriskie nazwy. Któregoś dnia rozpłakała się ze wzruszenia, kiedy przyniósł prawdziwy liść odpowiadający temu na ekranie, ale nie uściskała go. Izaaka można było kochać tylko na jego warunkach. Sam, czy też podglądając Sofię, nauczył się wywoływać sygnał biblioteki „Magellana” i szybko odnajdywać pliki, które uprzednio sobie zaznaczył. Wiedział, gdzie jest przechowywana muzyka, zabierał laptop i szedł z nim do jakiegoś spokojnego kąta, by jej słuchać. Był wówczas tak zasłuchany, że przypominał Sofii twarz jej matki, gdy zatracała się, grając jakiś nokturn. Kiedy Izaak słuchał muzyki, wyglądał już nie tylko jak normalne dziecko, ale jak dziecko wniebowzięte.

W ten sposób powoli, krok po kroku, doszła do wniosku, że Izaak odziedziczył część z tego, co ceniła w sobie i podziwiała w jego ojcu: intelekt i umiłowanie muzyki. Zrozumiała, że Izaak jest bardzo inteligentny albo byłby, gdyby…

Nie, on jest inteligentny, pomyślała, ale na swój własny sposób. Oto prawdziwa obca inteligencja.

— Jest jak anioł… — pomyślała na głos Sofia, kiedy Ha’anala miała zaledwie siedem lat. Przytuliły się do siebie i patrzyły na Izaaka, który stał, nieruchomy i smukły, na skraju rzeki, który nie widział niczego prócz wody. Albo jakiegoś kamienia w wodzie. Albo po prostu nie widzący niczego. — Anioł, czysty i piękny, i tak daleki…

Sipaj, Fia: Co to jest anioł? — zapytała Ha’anala.

Sofia wróciła do rzeczywistości.

— Posłaniec. Posłaniec od Boga.

— A co Izaak nam przynosi?

— Nie potrafi tego wypowiedzieć — odpowiedziała Sofia i odwróciła się, ale oczy miała suche.


* * *

W końcu nadszedł czas, w którym najstarsze dziewczęta opuściły wioskę. Sofia prosiła, żeby najinteligentniejsze mogły pozostać w puszczy, aby uczyć w innych osadach podobnych do Trucha Sai — zapełniających się młodymi Runami, w miarę jak front się poszerzał i ojcowie nie by li w stanie wychowywać dzieci z dala od fierno wojny. W odpowiedzi słyszała zawsze: „Nie. Chłopcy mogą uczyć. Kobiety umierają za swoje dzieci”.

Sofia rozumiała to i nie szlochała, kiedy dziewczęta uznawano za gotowe do walki i wysyłano z puszczy na pożarcie już nie przez djanada, ale przez rewolucję. Zdała sobie sprawę, że kocha Runów jako lud, ale rzadko opłakuje ich jako jednostki.

Jej błąd, jeśli to był błąd, polegał na tym, że kochała Ha’ analę.


Ha’anala, nieodrodna córka swojego ojca, bystra, skromna i pełna energii, której intelektualna ciekawość wynagradzała sowicie wszystko, co Sofia Mendes mogła dać dziecku, której nie zadowalała odpowiedź: „Fierno sprowadza grzmoty” na pytanie: „Dlaczego mam być dobra?” Ha’anala, która z radością wchłaniała wiedzę ścisłą i piosenki, fakty i bajki, która już jako dziewięcioletnia dziewczynka z łatwością przechodziła od Wielkiego Wybuchu do: „Niech stanie się światłość”.

Robię z niej Żydówkę, pomyślała Sofia pewnego dnia, zaniepokojona. Ale później zadała sobie pytanie: A dlaczego nie?

Ha’anala uwielbiała opowieści Sofii, wymyślone, aby zaspokoić jej głód autorytatywnych odpowiedzi. Sofia sięgnęła więc do starożytnych przypowieści, by nauczyć ją wiecznotrwałych prawd moralnych, lekko tylko je dostosowując do miejscowych warunków. Obie najbardziej lubiły opowieść o Ogrodzie, bo wydawał się tak podobny do puszczy, w której żyły. Idąc za Izaakiem kroczącym samotnie pośród drzew, łatwo było uwierzyć, że każde z nich jest tu samo, obcując tylko z Bogiem i ze sobą.

Ha’anala miała jednak własną osobowość i wyciągała z tych opowieści własne wnioski. Pewnego dnia zatrzymała się i powiedziała:

Sipaj, Fia: Bóg skłamał.

Sofia, zaskoczona, również przystanęła i popatrzyła na nią, przenosząc nerwowo spojrzenie z Izaaka, który szedł dalej, na Ha’analę, która nie ruszała się z miejsca.

— Żona i mąż nie umarli, a przecież poznali dobro i zło — oświadczyła Ha’anala po angielsku, spoglądając na Sofię z przekrzywioną i odchyloną do tyłu głową, tak podobna teraz do swego ojca. — Bóg skłamał. Ten z długą szyją mówił prawdę.

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałam — odpowiedziała po chwili Sofia. — No cóż, oni w końcu umarli, ale nie tamtego dnia. Więc chyba i Bóg, i ten z długą szyją mówili prawdę. Każdy z innego powodu.

Ruszyły dalej, ale odpowiedź Sofii rozpoczęła długą, cudowną dyskusję o całkowitej szczerości, częściowej prawdzie i rozmyślnym oszustwie z pobudek osobistych.

Sofia donosiła o tym wszystkim Supaariemu w czasie ich codziennych kontaktów radiowych, opowiadając mu o intuicji jego córki, ojej sprycie i zdolności do twórczego myślenia, ojej psotach i dobroci serca. Jego reakcje wiele Sofii mówiły. Jeśli akurat był pośród Runów, miękł, śmiał się i zadawał pytania. Jeśli jednak był w jakimś mieście, wśród Jana’atów, przesycony zapachem Runów, milcząco znosząc bezmyślne upokorzenia, aby poznać ich fortyfikacje i siłę garnizonu, opowieści o zdolnościach i sukcesach jego córki rozpalały w nim prawdziwy gniew.

— A oni chcą jej śmierci — mówił z oburzeniem, które Sofia rozumiała i podzielała. — Chcą śmierci takiego dziecka!

A jednak prawie nigdy nie odwiedzał Ha’anali. To Sofia również rozumiała. Nie chciał się osłabiać. Musiał skupić się na czystych i nieskomplikowanych emocjach wojny. Jego towarzyszem na co dzień nie mogło być niezwykle uzdolnione dziecko bez przyszłości, tylko waleczna Runao, której zapał i poświęcenie dla sprawy budowy nowego świata dorównywały jego zapałowi i poświęceniu — Djalao VaKashan.

Wszystko wskazywało na to, że są kochankami. Sofia wiedziała, że między przedstawicielami obu gatunków jest to możliwe i akceptowane. Djalao nie miała męża. „Moimi dziećmi jest mój lud”, mówiła. Sofia rozumiała też, czym Djalao była dla Supaariego: ucieleśnieniem udzielonego mu przez Runów szacunku i uznania w nim tego jedynego djanada, który wart był nazywania go jednym z Nas, jednym z Ludu. Supaari dzielił z nią życie pełne zagrożeń, dzielił z nią marzenia i pracę. Dlaczego nie miałby dzielić z nią wytchnienia i ulgi? Sofia nie żałowała im tego. Inna kobieta mogłaby być zazdrosna, ale nie Sofia Mendes. W końcu przetrwała, bo potrafiła zdusić w sobie wszelkie uczucia — i zobojętnieć na uczucia innych. A miłość była długiem, którego wolała nie zaciągać.


Miasto Gayjur: 2082 czasu ziemskiego

— Kiedy Izaak po raz pierwszy zainteresował się genetyką? — zapytał Daniel Żelazny Koń pod koniec swojego życia.

Sofia była już wówczas prawie całkowicie niewidoma — jedyne oko pokryła katarakta — a długotrwały brak wapna sprawił, że była pokrzywiona i zgięta w pół. Staruszka, myślała o sobie. Ruina.

— To było wtedy, kiedy wszyscy troje mieszkaliśmy wciąż w Trucha Sai, Izaak, Ha’anala i ja. Izaak miał chyba dwadzieścia lat. Może dwadzieścia pięć według twojej rachuby… bo tu lata są dłuższe. To było na krótko przed jego odejściem. — Przez chwilę milczała, przypominając sobie te lata. — Myślę, że życie wśród Runów zaczęło go coraz bardziej męczyć. Ta ustawiczna gadanina… Sam wiesz. Ale ty się przyzwyczaiłeś, nauczyłeś się wyłączać. Izaak tego nie potrafił, a ciągły gwar bardzo mu dokuczał. Kiedy był młodszy, zatykał uszy palcami i jęczał… po prostu żeby to zagłuszyć. Ale kiedy dorósł, nie mógł tego znieść. Spędzał coraz więcej czasu samotnie, a pewnego dnia zniknął.

— AHa’analaposzłazanim?

— Tak.

Księża okazywali jej zawsze tyle cierpliwości, kiedy milkła. Czasami po prostu zapominała, o co ją zapytano i gubiła się we własnych myślach. Ale nie tym razem. Tym razem trudno jej było stawić temu czoło i w końcu uznała, że musi na to spojrzeć z dystansu.

— Ruńskie dzieci pytały się o pogodę, o słońca i księżyce, o rośliny. Skąd się bierze deszcz? Dlaczego księżyce zmieniają kształty? Dokąd idą słońca w nocy? W jaki sposób z małych ziarenek wyrastają olbrzymie drzewa w”raliil Dobre pytania. Musiałam nieźle się namęczyć, żeby na wszystko im odpowiedzieć, żeby mieć z nimi kontakt. Utrzymywały mój umysł przy życiu. Ale one nigdy nie pytały o nas, ludzi, o różnice między gatunkami. — Znowu zamilkła, jakby ją coś uderzyło. — Tylko Ha’anala zadawała takie pytania. Dlaczego ty i Izaak nie macie ogonów? Co się stało z twoim futrem? Dlaczego ja mam tylko trzy palce, a nie pięć, tak jak wszyscy?

— Co jej odpowiadałaś?

Taki spokojny człowiek, pomyślała Sofia. Taki delikatny, tak wystrzegający się ocen. Kiedy była młoda, myślała, że wszyscy księża lubią potępiać i straszyć karami. Właściwie dlaczego tak myślałam? Przecież nie znałam żadnego księdza. Ach, tu właśnie był korzeń strachu i nienawiści… Bo żadnego nie znałam…

Zaczynasz dryfować, Mendes, skarciła się w duchu.

— No więc najpierw mówiłam jej to, co zawsze powtarzał w takich sytuacjach Marc Robichaux: Bo tak się spodobało Bogu. — Wyciągnęła rękę, by dotknąć twarzy Danny’ego, by zobaczyć, czy się uśmiecha. Miał taką gładką skórę… Trzymaj się tematu, Mendes, skarciła się ponownie. — Ha’anala rozumiała różnicę między Bogiem a nauką, że to różne sposoby… równoległe sposoby… myślenia o świecie. No więc. W bibliotece „Magellana” były bardzo dobre programy Al wprowadzające w podstawy genetyki. Były tam graficzne schematy spiral DNA ludzkiego, a w swoim laptopie miałam pracę Annę Edwards i Marca Robichaux na temat genetyki VaRakhatów. Więc pokazałam jej to wszystko.

— A Izaak? Jemu też pokazałaś struktury DNA tych trzech gatunków?

— Nie bezpośrednio. Kiedy uczyłam Ha’analę, Izaak był zawsze blisko. Czasami miałam wrażenie, że słucha. Chyba rzeczywiście słuchał. Nigdy nie wiedziałam, czy zwraca na coś uwagę. Albo może sam wchodził później w te pliki. Zdarza się, że dzieci autystyczne, obdarzone normalną lub wyższą od przeciętnej inteligencją, pochłania jakiś jeden temat.

Musiało to być dla niego znakomitym ograniczeniem chaosu i hałasu, który go otaczał, pomyślała. Proste, uporządkowane, wyjaśniające. Adenina, cytozyna, guanina, tymina — to wystarczało.

Milczenie się przeciągało. Może Danny też błądzi gdzieś myślami?

— Pani Quinn — odezwał się po jakimś czasie i lekko się uśmiechnął. Jakie to dziwne usłyszeć taki zwrot po tylu latach… — Czy pani coś podejrzewała? Czy było w nim coś, co kazało pani zadać sobie pytanie, czy Izaak może być…

Nikt nie mógł wypowiedzieć tego słowa. Było zbyt przerażające.

— Nie — powiedziała. — Nie, dopóki nie usłyszałam muzyki. Nie miałam pojęcia. Natomiast od początku wiedziałam, że Ha’anala jest kimś wyjątkowym. Kiedyś próbowałam jej wyjaśnić tę wojnę i opowiedziałam jej o Wyjściu. Chciałam, żeby poznała dzieje wyzwolenia hebrajskich niewolników, bo sądziłam, że to jej pomoże zrozumieć, dlaczego Runowie walczą, ale ona zafascynowała się filmami ukazującymi Egipt, a zwłaszcza setkami egipskich bogów. Kilka dni później powiedziała: „Egipcjanie widzieli swoich bogów. Jeśli chcieli rozmawiać z bogiem rzeki, ubierali się pięknie, przygotowywali i szli do niego, a on ich oglądał od najlepszej strony. Boga Izraela nie można zobaczyć, ale On widzi nas… zawsze… kiedy jesteśmy przygotowani i kiedy nie jesteśmy przygotowani, kiedy jesteśmy w dobrym nastroju i kiedy jesteśmy w złym albo kiedy w ogóle o Nim nie myślimy. Przed takim Bogiem nic się nie ukryje. Dlatego budzi lęk”.

— Ciekawe spostrzeżenie — zauważył Daniel Żelazny Koń.

— Tak. To było niezwykłe dziecko…

Sofia urwała, uderzona pewną myślą. Może Ha’anala wcale nie była niezwykła. Może była normalnym przedstawicielem swojego gatunku, a Sofia znała tylko ją. I Supaariego. A teraz… Tylu zginęło, pomyślała, zaciskając swoje małe, pokrzywione przez artretyzm ręce. Tylu zginęło…

Wtedy odezwał się ten drugi ksiądz, Sean Fein.

— A co jej powiedziałaś o Bogu Izraela?

Od jak dawna tego słuchał? John Candotti zawsze mi mówi, że jest w pobliżu, pomyślała poirytowana. Dlaczego ludzie siedzą i nic nie mówią? A potem pomyślała: Może Sean też coś mówił, ale o tym zapomniałam…

— Powiedziałam jej: Właśnie dlatego mój lud boi się Boga, ale również dlatego Go kocha. Bo nasz Bóg widzi wszystko, co robimy, wie, jacy naprawdę jesteśmy, a mimo to nas kocha.

I jak to się jej często zdarzało w owym czasie, znowu zaczęła błądzić myślami, łącząc się z ludźmi, którzy dawno pomarli, którzy byli dla niej bardziej realni niż ci nowi. „Nawet jeśli to tylko poezja, to warto nią żyć, Sofio… warto dla niej umrzeć”, powiedział jej D.W. Yarbrough… Kiedy? Pięćdziesiąt lat temu?

Sześćdziesiąt? A ona sama jest taka stara, taka stara. Nie wiedziała, czy jest życie po śmierci, ale zaczęła mieć nadzieję, że jest, nie ze strachu przed zapomnieniem, ale po prostu dlatego, że chciała się dowiedzieć, czy dobrze zrobiła…

Mogła minąć minuta, godzina albo cały dzień, kiedy znowu przemówiła.

— Kiedyś opowiedziałam Ha’anali o Sodomie i Gomorze. — Umilkła, czekając na reakcję.

— Jestem tutaj, Sofio — powiedział John.

— Opowiedziałam jej, jak Abraham targował się z Bogiem o życie dziesięciu sprawiedliwych, którzy mogli tam mieszkać. Powiedziała mi: „Abraham powinien zabrać dzieci z tych miast. Dzieci były niewinne”. — Zwróciła twarz w kierunku, z którego napłynął do niej głos Johna. — Nie zrobiłam źle, opowiadając jej o tym wszystkim. Nie wierzę, że było w tym coś złego.

— Zrobiłaś dobrze — powiedział John Candotti. — Jestem tego pewny.

Wtedy zasnęła. Wiara Johna jej wystarczała.

Загрузка...