34. RAKHAT — LĄDOWANIE: październik 2078 czasu ziemskiego

Nawet gdyby Sean Fein miał jakieś złudzenie co do tego, że na Rakhacie wszystko odzyska swój sens, utracił je w godzinach poprzedzających lądowanie „Giordana. Bruna” na powierzchni planety.

Prawa i mechanizmy chemii były dla niego największym cudem tego świata, ale musiał ulec fizyce lotu, a zawsze się spodziewał, że jego wrodzony pesymizm zostanie nagrodzony straszliwą katastrofą każdego pojazdu powietrznego, na którego pokładzie się znajdzie. Zachował więc specjalnie na tę okazję butelkę Jamesona i spędził ostatnie godziny na „Bninie”, przygotowując się duchowo na to, że powita swojego Pana i Zbawiciela kajaniem się za nadużycie alkoholu.

Poczucie nieważkości i zimna zdominowało ostatni etap opuszczania próżni przestrzeni kosmicznej. Był jeszcze krótki, błogosławiony okres małej grawitacji i podwyższania się temperatury, ale po nim nastąpiło odczuwalne przyspieszenie. Kiedy znaleźli się w atmosferze, wahadłowiec wpadł w wibrację, a potem zaczął podskakiwać jak skorupka na wzburzonym morzu.

Alkohol zawiódł go. Znękany mdłościami, ze smakiem waty w ustach, Sean spędził lot, na przemian wzywając wstawiennictwa Najświętszej Dziewicy i odmawiając litanię złożoną z najgorszych irlandzkich przekleństw, z zamkniętymi oczami i cuchnącymi rękami. Kiedy już się wydawało, że nie może być gorzej, uderzyli w ścianę złego powietrza pozostawionego przez ostatnią tropikalną burzę, a kiedy temperatura wchodzenia w atmosferę podniosła się do żaru, jego ciało, zlodowaciałe ze strachu i zlane potem, rozpaczliwie walczyło z gorączką.

Dlatego pierwszym członkiem załogi „Giordana Bruna”, który postawił nogę na Rakhacie, nie był Daniel Żelazny Koń, przełożony misji, ani Joseba Urizarbarrena, ekolog marzący o ujrzeniu tego nowego świata, ani Emilio Sandoz, który znał ten świat i mógł najszybciej zareagować na jakieś zagrożenie, ani John Candotti, pragnący być u jego boku na wypadek, gdyby choroba ponownie zaatakowała; nie był nim również konkwistador Carlo Giuliani czyjego ochroniarz Niccolo d’Angeli. Był nim ojciec Sean Fein z Towarzystwa Jezusowego, który przepchnął się na przód kolejki i opuścił prom, gdy tylko otworzył się właz, I po czym przeszedł chwiejnie parę kroków i padł bezwładnie na kolana, wymiotując przez dobre dwie minuty.

Mogli mieć nadzieję na bardziej pomyślny początek ich pobytu na obcej planecie. W każdym razie to Seanowi zawdzięczali, I że pierwsze słowa wypowiedziane przez członka ich misji na Rakhacie były czymś w rodzaju modlitwy.


— Dobry Boże — wydyszał, kiedy mu trochę ulżyło — to było straszne marnotrawstwo dobrego alkoholu. I Dopiero kiedy Sean przysiadł na piętach, odchrząknął, splunął i złapał oddech, mogli oderwać uwagę od jego niedoli i spojrzeć na rozciągający się na południe od Inbrokaru płaskowyż, który Sofia Mendes poleciła im jako miejsce lądowania.

— Zapomniałem — szepnął Emilio Sandoz, odchodząc z innymi od rozgrzanej powłoki wahadłowca, od smrodu paliwa i wymiotów, i wdychając wonny wiatr. — Zapomniałem.

Zamierzali wylądować wcześniej, tuż po wschodzie pierwszego słońca Rakhatu, przed parnym upałem dnia, ale pogoda była niezwykle kapryśna o tej porze roku i burze dwukrotnie opóźniły lądowanie. W końcu Frans wykrył przerwę w deszczu i Carlo polecił mu zejść z orbity, choć kiedy wylądowali, zbliżał się już drugi zachód słońca.

Tak więc przez przypadek przybyli na Rakhat w najpiękniejszej porze dnia, kiedy przedwieczorny chorał dzikich zwierząt oznajmiał swoje istnienie nieczułemu światu, upojonemu własną wspaniałością. Na wschodzie daleki krajobraz przysłaniały woale szarego deszczu, ale nad widnokręgiem wisiały jeszcze dwa słońca, tuż ponad białą wapienną krawędzią koryta rzeki Pon, które zalewały okolicę swoim przejrzystym blaskiem, sprawiając, że wszystko iskrzyło się jak skrzynia pełna klejnotów: diamentów kropli deszczu i złota obłoków, ametystów, akwamarynów i szmaragdów bujnej roślinności, rubinów, szafirów i topazów nieokiełznanego kwitnięcia. Samo niebo mieniło się jak opal barwami żółci, różu, jasnego fioletu i błękitu szat Najświętszej Dziewicy.

— Co to za zapach? — zapytał John, stając obok Emilia.

— Jaki? — zawołał Joseba, który na widok zapierającej dech panoramy lawendowej sawanny zapomniał o degradującej funkcji rolnictwa.

Zaledwie kilka kroków od niego rozpościerało się miejsce pracy, której można było poświęcić resztę życia. Gleba ożywiona fauną drobnych kręgowców, powietrze rojące się od latających stworzeń, których przejrzyste skrzydła rozbłyskiwały jasnością, kiedy krążyły w ukośnym świetle słońc. Oszołomiony tym bogactwem, Joseba powstrzymywał się z trudem, by nie wyznaczyć sobie metra kwadratowego i od razu nie zabrać się do badań: chciał to wszystko wchłonąć, posegregować, oswoić, poznać.

— Jak w sklepie z perfumami! — zawołał Nico.

— Ale zwłaszcza ten jeden zapach… — powiedział John, szukając słów. — Jak cynamon… tylko bardziej… kwiatowy.

— Tak, wspaniały — zgodził się Carlo. — Poznaję go… Konsorcjum Kontakt załadowało na pokład „Stelli Maris” wstążki z tym zapachem, kiedy odsyłali Sandoza na Ziemię.

Emilio rozejrzał się i podszedł do kępki karłowatych zarośli. Zerwał trąbkowaty kwiat, o szkarłatnych płatkach maku z jakiejś narkotycznej wizji, i podsunął go Johnowi, który pochylił się, by powąchać.

— Tak, to jest ten zapach. Jak to się nazywa? — zapytał, podając kwiat Seanowi, który cofnął się, wciąż czując się nie najlepiej.

Yasapa — odpowiedział Emilio. — A co znaczy yasapal John porozdzielał słowo na kawałki.

Ya s ap a… Ty możesz zrobić herbatę z tego! — przetłumaczył triumfalnie.

Zadowolony ze swojego ucznia pokiwał głową, kiedy Carlo sięgnął po kwiat, uniósł go obiema dłońmi do twarzy i odetchnął głęboko.

— Runowie napełniają tymi kwiatami szklany dzban, nalewają wody i stawiają w słońcu… Za słodkie, jak na mój gust — powiedział Emilio — ale oni herbatę też słodzą. Jeśli postoi trochę dłużej, fermentuje. Można to przepędzić i wychodzi coś w rodzaju brandy.

— Tak jak przewidywałem! — ucieszył się Carlo. — Jesteśmy tu niecałe pół godziny, a ty już zapłaciłeś za całą wyprawę — powiedział do Sandoza, przyglądając się kwiatowi. — Cudowny kolor… — Nagle urwał i kichnął potężnie.

Crisce sant — zaintonował Nico.

Carlo kiwnął głową i zaczął od nowa:

— Czy ta brandy jest… — Znowu urwał, zamknął oczy i tym razem kichnął kilka razy pod rząd, a Nico pobłogosławił każdą małą detonację.

— Dzięki, Nico, myślę, że jestem już dostatecznie uświęcony. Czy brandy ma taki sam kolor? — Udało mu się w końcu dobrnąć do końca, po czym znowu kichnął. — Boże! — zawołał — Chyba się nie przeziębiłem!

— To ten cholerny kwiat — powiedział Sean, krzywiąc się z powodu zbyt esencjonalnego zapachu.

— Albo gazy spalinowe z wahadłowca — podsunął Danny. Carlo kręcił przez chwilę głową, a potem kontynuował swoją myśl.

— Czy ta brandy też ma taki kolor? Popyt będzie ogromny…

— Tylko nie dopuszczaj do tego jezuitów — ostrzegł go Danny, kiedy Carlo ponowniewystrzelił serią kichnięć. — Tylko raz próbowaliśmy prowadzić wytwórnię win i skończyło się bankructwem. Z drugiej strony, byłoby dobrze stworzyć benedyktynom trochę niezdrowej konkurencji…

Carlo zachwiał się gwałtownie, jakby go coś ugodziło.

Possa sa’ Vultima! — wystękał, przykrywając rękami usta, które mu dziwnie zdrętwiały. Poczuł pieczenie w oczach, z których popłynęły łzy.

— Rzuć ten kwiat! — usłyszał głos Seana.

— Zabierz go od twarzy! — rozkazał Sandoz.

Carlo zrobił to, ale kichał dalej, a oczy całkiem mu zapuchły…

— Ostatni raz wybrałem się z wami na piknik — szydził John.

— Sean rzyga, Carlo jest uczulony na kwiaty…

— Padrone, czy coś ci jest? — zapytał Nico. Nie doczekał się odpowiedzi, więc zwrócił się do Emilia: — Czy coś się stało?

I nagle rozpętało się piekło. Emilio krzyknął:

— Dajcie zestaw przeciwanafilaktyczny! Na Boga, szybko!

On pada!

Carlo runął na ziemię, rozpaczliwie chwytając powietrze przez zamykającą się krtań.

— Przewróć go na plecy! — krzyknął Emilio do Johna. — Masaż serca!

A potem Carlo zsiniał, a Nico zaczął szlochać. Sean próbował go uspokoić, a Emilio odwrócił się, założył ręce na piersiach i spacerował przez kilkanaście sekund, podczas gdy Joseba zmienił Johna przy Carlu, rytmicznie ugniatając mu klatkę piersiową.

— Danny… szybko! — zawył Emilio, kiedy Żelazny Koń ukląkł tuż przy nieruchomym ciele Carla. — Czerwona strzykawka — dodał napiętym głosem, patrząc, jak Danny grzebie w neseserze. — Tak! Ta. Prosto do serca. Ucieka nam…

Jeszcze mówił, kiedy na twarzy Carla pojawił się rumieniec, a urywany oddech powrócił bez pomocy Joseby. Zawieszeni w czasie, wszyscy przypatrywali się w milczeniu, jak zaczyna działać uderzenie efedryny.

— Jezu… — szepnął John. — On był już martwy.

— W porządku — powiedział Emilio, sam wracając do życia.

— Zanieście go do promu i zamknijcie właz… Tutaj jest wciąż wystawiony na to świństwo.

— Nico — odezwał się Sean bezbarwnym głosem — bądź dobrym chłopcem i zrób na pokładzie trochę miejsca dla don Carla.

Nico, wciąż przerażony i załzawiony, był jednak jak zawsze gotów spełnić każdy bezpośredni rozkaz. Pobiegł do wahadłowca, by otworzyć właz luku towarowego, a John, Sean i Joseba zanieśli tam Carla.

— Jeśli się ustabilizuje, może mu to wystarczy — powiedział Emilio Johnowi, gdy szli za tamtymi. — Ale jeśli znowu straci oddech, spróbuj wstrzyknąć mu aminofylinę, dobrze?

Kiedy reaktywowali systemy wahadłowca i filtry zaczęły oczyszczać powietrze we wnętrzu, Carlo przyszedł do siebie.

— Cała atmosfera musi być naładowana pyłkami, łuskami i Bóg wie czym jeszcze — usłyszał głos Joseby.

— Nie, to na pewno yasapa — powiedział Emilio. — Anafilaksja wymaga przynajmniej dwóch kontaktów z alergenem, a on rozpoznał ten zapach…

Czując ścisk w gardle i nic nie widząc przez zapuchnięte oczy, Carlo zdołał usiąść; ktoś chwycił go pod pachy, postawił na nogi i pokierował do fotela. Wyczerpany i zdezorientowany szepnął:

— To było naprawdę ekscytujące.

— O, tak, z pewnością — usłyszał głos Sandoza. Nie widział go, ale z łatwością go sobie wyobrażał, jak potrząsa głową, a srebrne włosy opadają mu na oczy. — Gdybym miał wybrać ze wszystkich osób żyjących na dwóch planetach, którym mógłbym uratować życie, ciebie, don Carlo, umieściłbym na samym końcu mojej listy. Jak się czujesz?

— Kiepsko, ale lepiej, dzięki. — Carlo próbował się uśmiechnąć i poczuł, że całą twarz ma opuchniętą. Muszę wyglądać jak Frans, pomyślał, ale już coś widział i oddychał o wiele łatwiej. A potem sobie przypomniał. — Twój sen, Sandoz! Powiedziałeś, że mnie nie było w mieście umarłych…

— Tak, i obawiam się, że nie będzie cię również w mieście Gayjur — odrzekł sucho Sandoz. — Wysyłam cię z powrotem na „Bruna”. Danny leci z tobą jako medyk, na wypadek, gdybyś znowu miał zapaść. John będzie pilotował…

— Sandoz, nie przebyłem tej całej drogi po to…

Żeby umrzeć z powodu anafilaksji — skończył za niego Emilio. — A właśnie to niemal zrobiłeś. Yasapa kwitnie przez cały rok. Możesz później spróbować jeszcze raz… może John przerobi ci skafander ciśnieniowy. Ale teraz doradzam powrót na statek macierzysty. Oczywiście decyzja należy do ciebie.

— Zgoda — rzekł Carlo, który nigdy nie przeciwstawiał się zbyt długo faktom. — Przekażcie zmianę planów pani Mendes i ściągnijcie Fransa jako pilota zapasowego. Myślisz, że brandy z yasapy mogłaby działać na ludzi tak, jak ten kwiat na mnie?

— Będziemy musieli umieścić nalepki ostrzegawcze na butelkach, które pójdą na eksport… Pijesz na swoje ryzyko. Założę się, że popyt wzrośnie! Czynnik zagrożenia…

— Jeszcze się urżniesz, mistrzu — przerwał mu Danny. — Zamierzam przenieść cię do kokpitu. Musimy otworzyć luk towarowy, ale tobie nic się nie stanie, bo będziesz bezpiecznie zamknięty z przodu. Jak tylko rozładujemy, wracasz na „Bruna”.


Ukryta w cieniu wapiennej skarpy grupka zamarłych ze strachu wędrowców po raz drugi usłyszała straszliwy ryk, który dobiegał z ciemniejącej równiny. Tym razem ujrzeli klinowaty obiekt mechaniczny, który podnosił się powoli na słupach ognia; jego poczerniała skorupa chwyciła ostatnie promienie drugiego słońca. Patrzyli, oniemiali, jak prom osiągnął wysokość pozwalającą mu na uniesienie dzioba, zmienił ustawienie dyszy i wystrzelił prosto w górę, a potem ponownie się przechylił i poszybował w niebo. Wkrótce, pogrążeni w ciemności, słyszeli tylko chlupotanie wody o burtę ich łodzi.

— Tańczące stopy Sti! — zaklął Shetri Laaks, kiedy dosięgła ich fala spalin. — Co za smród! Ci ludzie muszą mieć martwe nosy.

— Dlaczego wracają tak szybko? — zdziwiła się Kajpin. — Myślałam, że mają tutaj czekać na eskortę z Gayjuru.

— Co teraz zrobimy? — zapytała Tiyat. — Wracamy do…

— Cicho! — szepnął Rukuei, kierując uszy ku równinie. — Słuchajcie!

Z początku słyszeli tylko zwykły zgiełk prerii, kiedy już ucichł ryk maszyny i kiedy wiatr przegonił dym: piski, skrzeki i skowyty zwierząt zamieszkujących wysokie trawy, znowu radujących się spokojem.

— Tam! Słyszycie? — zapytał Rukuei. — Nie wszyscy wrócili!

— Śpiewają! — wyszeptała Tiyat. — Izaak będzie zachwycony.

Sipaj, Kajpin, odpływamy! — powiedział Shetri naglącym tonem. — Wiatr wieje od nas! Rukuei, czy orti w ogóle mają węch?

— Nie taki jak my, ale coś czują. Może powinniśmy zatoczyć koło, żeby podejść do nich pod wiatr. — Nic już nie widział. — Albo poczekajmy do rana.

Rozległ się plusk i łodzią zachybotało, kiedy Kajpin skierowała łódź ku wschodniemu brzegowi, nie pytając nikogo o zdanie.

— Jaka ciepła woda! — krzyknęła Tiyat, która wyskoczyła z łodzi, aby pomóc Kajpin przeciągnąć ją do wystającego z brzegu pnia marhlaru.

— Wy dwaj nasłuchujcie radia — poleciła Kajpin Shetriemu i Rukueiemu. — My wejdziemy na górę i rozejrzymy się wokół.

Po chwili usłyszeli ciche wołanie Tiyamat:

— Jest ich trzech!

— Złaź do łodzi! — prychnęła kpiąco Kajpin, leżąc na brzuchu tuż obok niej. — Czterech! Widzisz? Tam, przy szałasie, siedzi dziecko.

— Tłumacz? — zapytał Shetri, wyciągając głowę, żeby je lepiej słyszeć z dołu.

— Nie, oni nie używają dzieci jako tłumaczy — wyjaśnił im Rukuei. — W każdym razie nie robili tego, kiedy byli tu poprzednim razem. Ale niektórzy dorośli są mali. — Skupił uwagę na monitorze radiowym, ale podniósł głowę, gdy usłyszał kilka tonów pieśni. — O, ten będzie dla Izaaka. Widzicie, który z nich śpiewa?

Wywiązała się kolejna dyskusja.

Sipaj, Kajpin, może twoja babka parzyła się z jakimś djanaddl Przecież ty jesteś ślepa! — szydziła Tiyan. — To ten, co gotuje. Popatrz na usta! Inni tylko gawędzą. Kucharz… widzisz? Jego usta są otwarte dłużej, kiedy wydobywa się śpiew.

Rozległ się chrobot, kiedy obie Runki ześliznęły się na brzeg po skarpie. Rukuei, wsłuchany w radio, gestem nakazał im milczenie.

— Jeden z nich zachorował, więc zabrali go z powrotem — oznajmił, kiedy transmisja się skończyła. — Reszta wciąż czeka na eskortę, żeby wyruszyć do Gayjuru.

— Więc mamy trzech dorosłych i jedno dziecko… albo jakiegoś małego, kimkolwiek on jest — powiedziała Kajpin, strzepując pył z kolan i włażąc do łodzi. — Na wschodzie jest czarny deszcz, ale VaGayjuri mogą się pokazać, kiedy tylko się przejaśni. Mówię: Poczekajmy, aż cudzoziemcy zasną, złapmy tego śpiewaka dla Izaaka i wracajmy.

— Inni się obudzą! — sprzeciwiła się Tiyat. — Przecież wiesz, że Izaak widzi w nocy. Oni nie są tacy jak djanada.

— Więc schwytajmy wszystkich! Nie wyglądają na takich, co potrafią walczyć…

— Nie — sprzeciwił się stanowczo Rukei. — Ha’anala miała rację… Nie zdobędziemy sprzymierzeńców, podkradając się i porywając ich jak zwierzynę.

— Po prostu zaprośmy ich na śniadanie! — nalegał Shetri. — Sipaj, cudzoziemcy, taką mieliście długą podróż! — wyszeptał piskliwym ruńskim falsetem, aż Tiyat musiała zdusić w sobie śmiech. — Przyłączycie się do nas? — Shetri od samego początku upierał się przy takim planie i był przekonany, że będzie skuteczny. „Upieczcie kilka korzeni betrinu… Izaak lubi betrin”, przekonywał w dolinie. „Wystarczy domieszać parę ziaren othratu do przyprawy i będą spać przez całą drogę do N’Jarru!

— Posłuchajcie tej pieśni — szepnął Rukuei. Wiatr wzmógł się, kiedy najmniejsze słońce zniknęło za horyzontem, i przyniósł ku nim dźwięki L‘elsir d ‘amore. — Sipaj, Tiyat, co o tym sądzisz?

— Masz jakiś pomysł?

— Mówię: Poczekajmy do rana, żebyście i wy ich widzieli. Przy robieniu planów dwie głowy są lepsze od jednej.

Co było stwierdzeniem słusznym, tyle że wszystko potoczyło się inaczej, niż zaplanowali.


* * *

— Signora — powiedział Carlo trzy dni później — zapewniam cię, że są w miejscu, którego współrzędne nam przekazałaś…

— Ich tam nie ma — powtórzyła Sofia, przerywając mu. Jej głos był wyraźny i mocny, pomimo potężnej burzy elektromagnetycznej nad Gayjurem, która sprawiała, że następowały krótkie przerwy w transmisji. — Eskortadonosi, że zlokalizowali miejsce lądowania. Signor Giuliani, moi ludzie mówią, że obóz cuchnie krwią, ale nie ma żadnych ciał.

— O Boże — szepnął Candotti, obejmując się ramionami i krążąc wzdłuż ściany sterowni. — Wiedziałem, że powinniśmy tam wrócić!

— Nie panikuj, stary — uspokajał go Danny, ale i on gorączkowo rozważał fakty. Trzy dni podłej pogody i krótkie meldunki od grupy, która została na Rakhacie: „Wszystko w porządku”. Żadnych szczegółów.

— Signora, każdy z członków załogi ma wszyty mikronadajnik — powiedział Carlo, który zdecydował się na to, by uniknąć losu załogi Konsorcjum Kontakt. Obserwował, jakFrans Vanderhelst wyświetla lokalizacje nadajników na powierzchni planety. — Sprawdzamy lokalizacje, o których mówię, ale nie ma powodu, by sądzić…

— Co, do cholery… — mruknął Frans.

Carlo zaklął krótko.

— Signora, mamy trzy mikronadajniki, dokładnie w tym miejscu, którego współrzędne razem ustaliliśmy. Nie ruszyły się stamtąd od sześćdziesięciu ośmiu godzin… Tq nie ma sensu. Wczoraj wieczorem mieliśmy z nimi kontakt radiowy. Zaraz. Jest czwarty… Jakieś dwieście czterdzieści kilometrów na północny wschód od miejsca lądowania.

— Czyj to jest nadajnik? — zapytała Sofia napiętym głosem.

— Sandoza — odpowiedział Frans.

Rozległ się jęk Johna i coś podobnego do długiego warknięcia w głośniku. Carlo wciąż studiował dane z mikronadajnika.

— Tak — powiedział. — Nie ma wątpliwości. Sandoz ruszył na północ prawie trzy dni temu.

— Wzięli go jako zakładnika. Inni są martwi… albo jeszcze gorzej!

— Signora! Proszę! Oni…

— Dlaczego nie porównaliście lokalizacji mikronadajnika ze źródłem transmisji radiowych? — zapytała Sofia. — Już dawno powinniście zdać sobie sprawę, że coś jest nie tak!

— Nie przyszło mi to na myśl — powiedział Frans. Ściągał już transkrypty, żeby zobaczyć, czy czegoś nie przeoczył, chcąc znaleźć jakieś rozwiązanie. — Nie wspominali, że coś się stało!

— Signora, proszę! To są pochopne wnioski! — krzyknął Carlo. Sam nie należał do tych, którzy się wahają, ale Mendes wyraźnie wyprzedzała myślami wszystko, co zostało powiedziane. — Mieliśmy z nimi kontakt radiowy wczoraj wieczorem!

— Rozmawialiście ze wszystkimi?

— Tak, choć nie w jednej transmisji.

— A więc na pewno mówili pod przymusem — warknęła Sofia, rozwścieczona powolnością ich myślenia. — Wyrwali im mikronadajniki…

— Signora, skąd ktokolwiek… —…i dlatego nie wskazywały żadnego ruchu przez trzy dni. Komuś się udało porwać Sandoza, a oni…

— Jeden z moich ludzi wciąż tam jest — przerwał jej Carlo, starając się powstrzymać jej potok myśli. — Nico otrzymał rozkaz strzeżenia szczególnie Sandoza. Gdyby Sandoz był w niebezpieczeństwie, Nico by mi powiedział.

W obozie były ślady krwi — przypomniała mu Sofia. — Signor Giuliani, oni są zakładnikami. Na północy, w górach, są jeszcze renegaci. Nie chcieliśmy ich likwidować, ale teraz… Koniec — powiedziała prawie do siebie, a jej gniew nabrzmiał jak chmury burzowe nad Gayjurem, miotające błyskawice, które powodowały trzaski i przerwy w transmisji. — To już koniec. Koniec napadów, złodziejstwa, kłamstw. Koniec porywania, morderstw… Wezwę nasz lud i, na Boga, położę temu kres. Signor Giuliani, wyruszam na północ z wojskiem, żeby ich odbić. Będzie mi potrzebny stały monitoring pozycji mikronadajnika i nasłuch kontaktów radiowych z grupą na Rakhacie. Zrozumiał pan? Będziemy tropić tych jana’atańskich bękartów aż do ich legowiska i skończymy z tym raz na zawsze.

Загрузка...