Październik był suchy i ciepły i już samo to wystarczyło, aby Emilio Sandoz poczuł się lepiej. Po ciężkiej nocy leczyło go światło słońca wlewające się przez okna.
Używając rąk ostrożnie, bo trudno było przewidzieć, co może wywołać ból, wczesne godziny dnia przeznaczał na porządkowanie swojego pokoju; postanowił robić wszystko, na co go będzie stać, bez niczyjej pomocy lub pozwolenia. Po tak długim okresie inwalidztwa słanie łóżka, zamiatanie podłogi i zmywanie naczyń sprawiało mu prawdziwą rozkosz. Zwykle o dziewiątej, jeśli tylko nocne koszmary nie były zbyt męczące, był już ogolony, wykąpany i ubrany, gotowy do przejścia na doskonalszy i bezpieczniejszy grunt — samotnych badań naukowych.
W pracy czerpał garściami z technicznych dobrodziejstw, jakimi obdarowało świat wymierające już pokolenie amerykańskiego wyżu demograficznego, które starzejąc się, stworzyło olbrzymi rynek wyposażenia pomagającego słabym i ułomnym. Wystarczył tydzień, by nauczyć system rozpoznawania jego mowy w czterech językach, których najczęściej używał przy pracy, a potem jeszcze jeden tydzień, by nauczyć się wokalizacji dźwięków przez mikrofon umieszczony na szyi. Wolał to, do czego był przyzwyczajony, zamówił więc wirtualną klawiaturę i trzynastego października zaczął już nabierać wprawy w posługiwaniu się specjalnymi nakładkami na protezy, wyzwalając sygnały prawie niedostrzegalnymi ruchami palców.
Robolingwista, pomyślał tego ranka, sadowiąc się przed komputerem z hełmofonem na głowie i protezami na rękach. Pochłonięty wyszukiwaniem hiponimów i kolokacji w danych przekazanych z Rakhatu, nie zwrócił uwagi na pukanie poza słuchawkami, więc całkowicie zaskoczył go kobiecy głos, wołający:
— Don Emilio!
Zdjął hełmofon i wirtualną klawiaturę i czekał, nie bardzo wiedząc, co zrobić albo powiedzieć, póki nie usłyszał:
— Nie ma go w domu, Celestino, ale to był uroczy pomysł. Wrócimy tu innym razem.
Wcześniej lub później i tak trzeba będzie przez to przejść, pomyślał.
Dotarł do drzwi w chwili, gdy dziecko zaczęło głośno okazywać swe niezadowolenie, a kiedy je otworzył, ujrzał trzydziestoletnią kobietę, wyglądającą na znękaną i zmęczoną, ale o anielskiej twarzy Celestiny: orzechowe oczy w owalu z kości słoniowej otoczonym jasnobrązowymi kędziorami.
— Przyniosłam ci świnkę morską — oznajmiła Celestina.
Sandoz spojrzał na jej matkę, czekając na wyjaśnienie.
— Bardzo przepraszam, don Emilio, ale Celestina doszła do wniosku, że musi ksiądz mieć jakieś zwierzątko — powiedziała kobieta z wyrazem takiej rezygnacji na twarzy, że nietrudno było się domyślić, iż musiała znosić nalegania córeczki od samych chrzcin. — Moja córka jest dość uparta, kiedy już coś sobie postanowi.
— Nie jest mi obce to zjawisko, signora Giuliani — odpowiedział z cierpką uprzejmością, przypominając sobie Askamę; po raz pierwszy ciepło, a nie z ukłuciem bólu.
— Jestem Giną — powiedziała matka Celestiny, ukrywając zakłopotanie pod zdawkowym uśmiechem. — Jeśli już mam być twoją teściową, powinniśmy mówić sobie po imieniu. Zgoda?
— Że niby co? — zapytał, otwierając szeroko oczy.
— Celestina jeszcze ci nie powiedziała? — Giną odgarnęła z warg kosmyk włosów, zdmuchnięty tam wiatrem, i automatycznie zrobiła to samo Celestinie, starając się, aby jej rozbrykane i uparte dziecko wyglądało przyzwoicie. — Moja córka zamierza cię poślubić, don Emilio.
— Nałożę swoją białą suknię z imionami — oznajmiła Celestina. — I już nigdy nikomu jej nie oddam. Ciebie też — dodała po krótkim zastanowieniu. — Nigdy.
Matka wzniosła oczy ku niebu i zagryzła wargi, ale Sandoz usiadł na najniższym stopniu, aby mieć przed sobą twarz Celestiny w otoczce włosów rozświetlonych słońcem.
— Donno Celestino, to dla mnie naprawdę wielki zaszczyt. Muszę jednak zaznaczyć, że jestem już staruszkiem. Chyba nie bardzo pasuję do tak młodej i pięknej damy.
Dziecko spojrzało na niego podejrzliwie.
— Co to znaczy?
— To znaczy, carissima, że dostałaś kosza — odpowiedziała Giną znużonym tonem, bo wyjaśniała to już córce ze sto razy tylko tego ranka.
— Jestem dla ciebie za stary, cara — potwierdził Sandoz z żalem.
— Ile masz lat?
— Wkrótce będę miał osiemdziesiąt — odpowiedział. Giną zaśmiała się głośno, a on spojrzał na nią z powagą na twarzy, choć oczy płonęły mu radością.
— Ile to będzie palców? — zapytała Celestina. Podniosła cztery palce i oznajmiła: — Ja mam tyle.
Sandoz ujął jej obie rączki, powoli otworzył i zamknął je osiem razy, licząc na głos dziesiątkami. Mechanizm protez cicho zafurkotał.
— To dużo palców — powiedziała Celestina z przejęciem.
— Tak, dużo, cara. Bardzo dużo. Za dużo.
Celestina zaczęła się nad tym zastanawiać, skręcając delikatnymi paluszkami gruby kosmyk włosów. Emilio z rozczuleniem patrzył na wałeczki wokół jej nadgarstków — ostatni ślad dziecięcego tłuszczu.
— Ale świnkę morską mogę ci dać — oświadczyła w końcu. Roześmiał się szczerze, ale później spojrzał na Ginę Giuliani i lekko pokręcił głową.
— Och, don Emilio, sprawiłbyś mi prawdziwą przyjemność! — zawołała Gina, zakłopotana, ale stanowcza, bo to ojciec generał zachęcił Celestinę, by dała Sandozowi świnkę morską, uważając, że opiekowanie się zwierzątkiem będzie czymś w rodzaju fizycznej i emocjonalnej terapii. Zresztą… — Mamy w domu jeszcze trzy. Kiedy moja szwagierka Carmella przyniosła ze sklepu zoologicznego pierwszą, nie wiedziała, że świnka jest w ciąży.
— Naprawdę, signora, nie jestem zupełnie przygotowany, aby mieć i karmić zwierzątko… — Urwał. Klasyczny błąd!
— Przypomniał sobie radę, jaką George Edwards dał Jimmy’emu Quinnowi podczas jego ślubu: nigdy nie podawaj kobiecie powodu, dla którego nie chcesz czegoś zrobić, bo zacznie się z tobą sprzeczać. Mów „nie” albo przygotuj się na przegraną.
— Przyniosłyśmy klatkę — powiedziała Celestina, która potrafiła wszystko przewidzieć, choć miała dopiero cztery lata. — I jedzenie. I butelkę z wodą.
— To bardzo miłe zwierzątka — zapewniła go Gina, kładąc ręce na ramionach Celestiny i tuląc ją do siebie. — Nie sprawiają żadnego kłopotu, dopóki nie zaczną się rozmnażać jak zwariowane. Ta jest jeszcze młoda i niewinna, ale długo taka nie będzie. — Widząc, że opór Sandoza słabnie, przypuściła bezlitosny atak, wołając dramatycznym tonem: — Don Emilio, jeśli jej nie weźmiesz, padnie ofiarą… swoich własnych braci!
Zapanowało milczenie, które można by nazwać wymownym.
— Gino, jesteś naprawdę bezlitosna — powiedział w końcu Sandoz, mrużąc oczy. — Pocieszam się tylko, że będziesz moją teściową.
Roześmiana i triumfująca, Giną poprowadziła Sandoza do swego samochodu; Celestina biegła za nimi w podskokach. Otworzywszy tylne drzwi, Giną wyjęła i podała kapłanowi torbę z karmą, nie zważając na jego ręce. Postanowiła nie zwracać na nie uwagi. Przez chwilę żonglował niepewnie torbą, ale udało mu się ją mocno schwycić. Celestina szczebiotała przez cały czas, pouczając go, jak opiekować się świnką, a na koniec oznajmiła, że jej matka nazywa się Kleopatra.
— Na cześć egipskiego obyczaju królewskiego kazirodztwa — zauważyła Giną na tyle cicho, by Celestina nie usłyszała i nie zażądała wyjaśnień. Wyjęła klatkę z tylnego siedzenia samochodu.
— Ach… — powiedział Sandoz równie cicho z tej samej przyczyny, kiedy ruszyli z powrotem do jego pustelni. — A więc tę nazwę Elizabeth, w nadziei, że pójdzie śladami Królowej Dziewicy. — Giną zaśmiała się, ale Emilio ostrzegł ją: — Jeśli jest kotna, signora, nie zawaham się złożyć całej dynastii na twoim progu.
Weszli na górę i zainstalowali Elizabeth w jej nowym domu. Klatka zrobiona była z listewek i plastikowej siatki; wewnątrz leżał przewrócony koszyczek z wikliny, żeby zwierzątko miało się gdzie schować. U góry był otwór.
— Nie wyjdzie górą? — zapytał Sandoz, siadając i zerkając na świnkę: podłużny kłębek złotego futra, z białą kryzą i gwiazdką na zadku, wielkością i kształtem przypominający otoczak. Przód można było odróżnić od tyłu jedynie po parze czujnych oczu, błyszczących jak paciorki jadeitu.
— Zaraz się przekonasz, że świnki morskie nie potrafią się wspinać — powiedziała Giną, która uklękła, żeby przymocować w klatce butelkę z wodą. Uniosła na chwilę zwierzątko, aby mógł zobaczyć śmiesznie małe nóżki wspierające dość gruby tułów, a potem wstała i poszła do kuchni po ścierkę do naczyń. — Przekonasz się również, że ręcznik na kolanach jest rozsądnym środkiem ostrożności — dodała, wręczając mu ścierkę.
— Może zrobić na ciebie siusiu — powiedziała Celestina, kiedy wziął zwierzątko od Giny. — I może…
— Dziękuję ci, cara. Jestem pewna, że don Emilio potrafi domyślić się reszty — przerwała jej matka, siadając na drugim krześle.
— To wygląda jak rodzynki. — Celestina nie rezygnowała.
— I jest bardzo łagodna, w przeciwieństwie do mojej córki. Świnki morskie lubią, jak sieje pieści, ale ta jest jeszcze trochę onieśmielona, kiedy się ją weźmie na ręce. Od czasu do czasu potrzymaj ją na kolanach przez pięć czy dziesięć minut. Celestina ma rację, choć nie zawsze zachowuje się poprawnie. Nie wierz w dobre maniery świnek morskich. Jeśli potrzymasz królową Elizabeth na kolanach dłużej niż dziesięć minut, może cię uznać za anglikańskiego konwertytę i ochrzcić.
Spojrzał na zwierzątko, które instynktownie znieruchomiało, starając się wyglądać jak kamień, na wypadek gdyby z góry wypatrzył je jastrząb. Na czole, pomiędzy beznadziejnie zwisającymi uszami w kształcie muszelek, miało czarne linie w kształcie litery V.
— Nigdy nie miałem swojego zwierzątka — powiedział cicho. Odzyskał już czucie w zewnętrznych krawędziach dłoni, gdzie nerwy nie były uszkodzone, i teraz użył nie osłoniętej protezą części małego palca, by pogłaskać świnkę po grzbiecie od tępego pyszczka po pozbawiony ogona zadek.
— No dobrze. Przyjmę twój podarek, Celestino, ale pod jednym warunkiem — oświadczył z powagą, spoglądając na jej matkę. — Signora, myślę, że potrzebny mi jest pośrednik.
— Rozumiem — powiedziała pospiesznie Giną. — Cotydzień przyniosę świeżą karmę i zmienię podściółkę w klatce. Na mój koszt, rzecz jasna. Jestem ci bardzo wdzięczna, że ją weźmiesz, don Emilio.
No… tak, to też. Ale na tym nie koniec. Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, chciałbym cię prosić o kupienie mi czegoś z odzieży. Nie załatwiłem sobie karty kredytowej, a poza tym są pewne… codzienne sprawy, z którymi jeszcze nie potrafię sobie poradzić. — Ostrożnie uniósł świnkę i włożył ją z powrotem do stojącej na podłodze klatki. Zwierzątko natychmiast czmychnęło pod koszyk i zamarło. — Nie chcę, abyś za cokolwiek płaciła — powiedział, prostując się. — Mam niewielką rentę. Spojrzała na niego, zaskoczona.
— Rentę inwalidzką? Przecież wciąż pracujesz! — Wskazała na analizator dźwięków.
— Nie rentę, tylko emeryturę, signora. Osobiście uważam, że legalny aspekt tej sytuacji jest nieco mylący, ale w zeszłym tygodniu poinformowano mnie, że w pewnych regionach Loyola’s Company działa obecnie jako międzynarodowa korporacja, zapewniając swoim ludziom bezpłatną opiekę zdrowotną i emeryturę.
— I ma oddziały regionalne, a nie prowincje! — Giną wytrzeszczyła oczy, wciąż zdumiona, że rozmowa zeszła na ten temat. — Wiem, to się ciągnęło przez blisko sto lat, ale… to okropne, ile szkody mogą narobić dwaj uparci, nie uznający kompromisu starcy. Obaj już nie żyją, ale osobiście uważam, że nie ma czego żałować.
Sandoz skrzywił się.
— No cóż, nie po raz pierwszy jezuici trochę za bardzo wyprzedzili Watykan. I nie po raz pierwszy Towarzystwo zostało rozwiązane.
— Ale tym razem było o wiele więcej kłopotów — zauważyła Giną. — Prawie jedna trzecia biskupów odmówiła odczytania Bulli Kasacyjnej i wciąż trwają setki procesów cywilnych o zwrot własności. Chyba nikt do końca nie rozumie, jaki jest właściwie legalny status Towarzystwa Jezusowego!
Emilio potrząsnął głową i wzruszył ramionami.
— No cóż, John Candotti mówi, że negocjacje zostały podjęte na nowo. Uważa, że obie strony są gotowe do kompromisu i wkrótce może dojść do jakiejś ugody…
Giną uśmiechnęła się.
— Don Emilio, każdy w Neapolu wie, że niewiele jest politycznych łamigłówek, których by nie potrafił rozwiązać Giuliani, albo za pomocą chytrych sztuczek, albo za pomocą maczugi. Ten nowy papież to wspaniały człowiek, a do tego równie przebiegły jak Giuliani. Możesz być pewny: oni dwaj dadzą sobie radę nawet z czymś takim.
— Mam nadzieję — powiedział Emilio i powrócił do problemu, który dotyczył bezpośrednio jego. — W każdym razie nie przewidziano sytuacji, w której dochodzi do zmiany czasu, kiedy ktoś podróżuje z szybkością zbliżoną do prędkości światła. Zgodnie z ziemskim kalendarzem mam prawie osiemdziesiąt lat, więc uważam, że należy mi się emerytura od prawnego sukcesora tego, co nazywało się prowincją Antylów.
Ojciec generał był wściekły, kiedy Johannes Voelker, jego prywatny sekretarz, zwrócił na to wszystkim uwagę. Voelker był jednak człowiekiem z niezłomnymi zasadami i uparł się, że Sandoz ma prawo do emerytury.
— No więc. Czy nadal robią lewisy?
— Oczywiście — odpowiedziała, trochę rozkojarzona, bo Celestina odeszła od klatki i zaczęła się zbliżać do aparatury fotonicznej. — Nie dotykaj tego, caral Scuzi, don Emilio. O co chodziło? O lewisy?
— Tak. Dwie pary, jeśli łaska. I ze trzy koszule. To bardzo skromna emerytura. — Odchrząknął. — Nie mam pojęcia, co się teraz nosi i jakie są ceny, więc zdaję się na ciebie, ale wolałbym, żebyś nie wybrała czegoś okropnie…
— Rozumiem. Nic ekstrawaganckiego.
Była wzruszona, że ją o to poprosił, ale nie dała tego po sobie poznać, tylko zmierzyła go spojrzeniem z wprawą krawcowej, jakby przez całe życie kupowała ubrania księżom.
— Myślę, że przydałby mi się sweter…
— Nic z tego — powiedziała, potrząsając głową. — Protezy pozaczepiają się o oczka wełny. Ale znam kogoś, kto robi bardzo ładne kurtki zamszowe… — Tym razem to on spojrzał na nią powątpiewająco, a ona natychmiast zrozumiała jego obiekcje. — Klasyczny wzór i trwały materiał to nie żadna ekstrawagancja — oświadczyła stanowczo. — No i można to kupić za godziwą cenę. Coś jeszcze? Jestem mężatką, don Emilio. Już kupowałam męską bieliznę.
Zakaszlał i zarumienił się, uciekając spojrzeniem w bok.
— Dziękuję, tym razem nie.
— Trochę się dziwię — powiedziała. — Emerytura emeryturą, ale czy jezuici nie dostarczają…
— Tu nie chodzi o samą emeryturę, signora. Porzucam kapłaństwo. — Chwila niezręcznego milczenia. — Nie ustalono wszystkich szczegółów. Zostaję tutaj, prawdopodobnie na kontrakcie. Z zawodu jestem lingwistą i mam tu coś do zrobienia.
Była trochę wtajemniczona w to, przez co przeszedł; ojciec generał przygotował rodzinę, zanim przywiózł Sandoza na chrzciny. Wciąż jednak nie mogła się pogodzić z tym, że można odrzucić śluby kapłańskie, bez względu na powody.
— Przykro mi — powiedziała. — Wiem, jak trudna musiała być taka decyzja. Celestino! — zawołała, podnosząc się i przyciągając dziewczynkę do siebie. — Nie będziemy już dłużej przeszkadzać — dodała z uśmiechem. — Już i tak zabrałyśmy ci sporo czasu.
Celestina popatrzyła na dwoje dorosłych i pomyślała o malowidłach w kościele. Tak ładnie razem wyglądali!
— Don Emilio nie jest dla ciebie za stary, mammina — stwierdziła z powagą. — Dlaczego za niego nie wyjdziesz?
— Sza, cara. Co za pomysł! Proszę jej wybaczyć, don Emilio. Ach, te dzieciaki! — zawołała przerażona Giną. — Carlo… mój mąż… już z nami nie mieszka. Celestina, jak chyba sam zauważyłeś, jest bardzo żywym dzieckiem i…
Podniósł uzbrojoną w protezę rękę.
— Nie musisz niczego wyjaśniać, Gino — zapewnił ją i z kamienną twarzą pomógł jej sprowadzić dziewczynkę na dół.
Poszli razem do samochodu. Celestina trajkotała przez cały czas, wypełniając milczenie dorosłych. Wymieniono ciao i grozie, a Sandoz otworzył paniom drżwi samochodu z rozmyślną i pełną godności zręcznością, na jaką pozwalały mu protezy. Kiedy samochód ruszył, zawołał:
— Tylko żadnej czerni! Nie kupuj mi nic czarnego!
Giną roześmiała się i pomachała ręką przez okno, nie odwracając się, by na niego spojrzeć.
— O pani, poślubiłaś głupca — powiedział cicho i odwrócił się, by wrócić do garażu, gdzie czekała na niego praca.
Kiedy nastała łagodna neapolitańska jesień i deszcz padał coraz częściej, Emilio zdążył już wpaść w ustalony rytm codziennego życia. Elizabeth stała się jego mało wymagającym towarzyszem, który szybko nabrał rozmiarów i proporcji owłosionej cegły i witał go co rano wesołym pogwizdywaniem. Nigdy nie był przyjaźnie usposobiony o świcie, więc wołał z łóżka:
— Jesteś podłym szkodnikiem! Twoi rodzice to szkodniki!
Jeśli będziesz miała dzieci, też będą szkodnikami!
Wyciągał ją jednak z klatki i pozwalał zjeść marchewkę na swoich kolanach, podczas gdy sam pił kawę, a po jakimś czasie w ogóle nie czuł się głupio, że rozmawia ze zwierzęciem.
Odkrył, że świnki morskie są spokojne w nocy i podczas dnia, a ożywione o świcie i zmierzchu. To mu odpowiadało. Często pracował non stop od ósmej rano do piątej czy szóstej po południu i dopiero pogwizdywanie świnki sygnalizowało mu, że zaczyna się wieczór. Wiedział, że może nadejść taka chwila, kiedy da o sobie znać wycieńczenie organizmu, jakiego doznał naRakhacie i podczas długich miesięcy samotnej podróży na Ziemię. Koncentrował się więc na pracy tak długo, jak zdołał, a potem robił sobie kolację z czerwonej fasoli i ryżu, jedząc ją pod czujnym spojrzeniem czarnych oczek Elizabeth. Później wyjmował ją z klatki i brał na kolana, gładząc jedwabiste futerko pozbawionymi czucia palcami, aż zasypiała czujnym snem zwierzyny, na którą polują drapieżniki.
Po jakimś czasie wracał do pracy, często siedząc przy komputerze do późnej nocy. Poznał już dość dobrze ogólną strukturę k’sanu — języka Jana’atów — i coraz bardziej podziwiał jego piękno. Nareszcie przestał być dla niego wyłącznie nośnikiem strachu i upodlenia. Poddawał się rytmowi poszukiwań i porównań, pogłębiał swoją wiedzę, cieszył z wypełniania się wzorów gramatycznych i semantycznych, ulegał fascynacji na tyle silnej, by chroniła go zarówno przed wspomnieniami, jak i przed wybieganiem w przyszłość.
Pod koniec października John taktownie uprzedził go o spodziewanym przyjeździe innych księży, którzy mieli być przeszkoleni przed drugą jezuicką wyprawą na Rakhat. Wszyscy przeczytali już raporty i doniesienia naukowe z pierwszej wyprawy, przerobili wstępny kurs językowy zaprogramowany przez Sofię Mendes w systemie Al i sami zaczęli się uczyć języka ruanja. Ojciec generał i John zapoznali ich pokrótce z przeżyciami Sandoza na Rakhacie. John nie wyraził tego dokładnie, ale dał mu do zrozumienia, że tych nowych ludzi ostrzeżono: nie dotykać go, nie matkować mu, nie bawić się w terapeutów — po prostu pracować pod jego kierownictwem.
Emilio nie starał się poznać nowych ludzi, wolał buszować po cyberprzestrzeni albo po internetowych bibliotekach; tu oddzielał go od ludzi bufor elektroniki, a poza tym mógł się zawsze wylogować, kiedy zechciał. Narzuconą sobie samotność przerywał jednak od czasu do czasu, wyprawiając się do kuchni, aby zdobyć od brata Cosima trochę warzyw dla Elizabeth. W piątki pojawiała się Giną, zawsze z Celestiną, żeby podrzucić coś dla świnki, a czasem jakieś drobne sprawunki, o które śmiał ją poprosić. Ona i John Candotti potrafili mu pomagać w taki sposób, że nie czuł się kaleką, i był im za to bezgranicznie wdzięczny. Pewnego popołudnia zjedli z nim późny obiad i dyskretnie przyjrzeli się jego mieszkaniu i codziennym czynnościom. Kiedy Giną nie potrafiła znaleźć gotowych urządzeń, które pasowałyby do jego kalectwa, John zabierał się do ich skonstruowania: przeciwwagi do przedmiotów, które trzeba było podnosić, narzędzi i sprzętów kuchennych z szerokimi rączkami, zamków i klamek prostszych w użyciu, ubrań łatwiejszych do wkładania i zdejmowania.
Piątego listopada 2060 roku, a więc w dzień swoich siedemdziesiątych siódmych urodzin — w każdym razie zgodnie z ziemskim kalendarzem — po zwykłej kolacji składającej się z fasoli i ryżu Emilio Sandoz nalał sobie szklankę Ronrico.
— Elizabeth — oznajmił, wznosząc szklankę — jestem absolutnym władcą mojego królestwa, które rozciąga się od klatki schodowej do tego biurka.
Wrócił do pracy, pochłonięty pewnym zakresem semantyki języka k’san, który miał coś wspólnego z systemami rzecznymi, o których opowiadał mu pewien baskijski ekolog: te same terminy mogą odpowiadać rodzajom aliansów politycznych. Jak seria dopływów, pomyślał Emilio, i poczuł w trzewiach ów znajomy skurcz, który czuł zawsze, kiedy zabierał się do obalenia hipotezy uważanej przez siebie za mocną.