27. „GIORDANO BRUNO”: 2066–2069 czasu ziemskiego

— Żartujesz — prychnął John.

Gruby Frans spojrzał na niego znad talerza.

— Czy samobójstwo nadal jest uważane za grzech?

— To zależy… Dlaczego pytasz?

— Bo dla dobra twojej teoretycznie nieśmiertelnej duszy chciałbym ci dać pewną radę. Nigdy nie wsiadaj do samolotu pilotowanego przez Emilia Sandoza.

Efektowna przesada, pomyślał John i odsunął swój talerz.

— Nie jest aż tak zły!

Mówię ci, Johnny, pierwszy raz widzę kogoś tak tępego — powiedział Frans, trochę poniewczasie przełykając tilapię z ryżem. — Nico, powiedz don Gianniemu, ile czasu potrzebowałeś, żeby nauczyć się latać promem?

— Trzy tygodnie — odpowiedział z kąta Nico. — Don Carlo mówi, że promy właściwie latają same, ale miałem trudności z programami nawigacyjnymi.

John skrzywił się. Emilio uczył się już od miesiąca.

— Jego mózg musi być całkowicie wypełniony obcymi językami. Wydaje mi się — powiedział Frans, dosypując trochę soli do ryżu — że nie ma ani jednej wolnej synapsy. Słuchaj, Johnny, podziwiam wytrwałość jak każdy, ale to nie ma sensu. Nawet D.W. Yarbrough dał mu spokój. Wiesz, co o nim napisał w jednym z raportów? — Przez chwilę żuł w milczeniu, a potem wyrecytował: — „Jako pilot ojciec Sandoz jest cholernie dobrym lingwistą i zupełnie niezłym lekarzem. Wykreślam go z grafika nauki pilotażu i nadaję mu status pasażera, żeby kogoś nie zabił”. — Frans pokręcił głową. — Myślałem, że mnie lepiej z nim pójdzie, bo te nowe promy są prawie całkowicie zautomatyzowane, ale ten facet jest takim mułem, że się poddałem. — Wsadził sobie do ust porcję ryby i z wypchanymi policzkami zerknął na Johna. — Zrób coś, Johnny. Pomów z nim.

John prychnął.

— A skąd ci przyszło do głowy, że w ogóle zwróci uwagę na to, co mu powiem? W ciągu ostatnich ośmiu tygodni nie odezwał się do mnie ani razu… przepraszam, raz mnie ochrzanił za jakiś cholerny błąd w użyciu trybu łącznego w ruanja. — Trudno było nie poczuć się dotkniętym. Nafaszerowany narkotykiem czy trzeźwy, Sandoz nie pozwalał nikomu zbliżyć się do siebie. — Gdzie on jest teraz?

— Ćwiczy w swojej kabinie. Już go nawet nie podglądam na monitorze, to zbyt okropny widok.

— No dobra — powiedział John. — Zobaczę, co da się zrobić.


Nie było odpowiedzi na pierwsze pukanie, więc John załomotał pięścią.

— Co jest, do cholery? — ryknął Emilio, nie otwierając drzwi.

— To ja… John. Wpuść mnie, dobrze?

— Chwila ciszy, a potem chrobot przy klamce.

— Jasna cholera — zaklął ponownie Sandoz. — Otwórz sobie sam.

John otworzył drzwi. Sandoz stał z osłoną VR [virtual reality — rzeczywistość wirtualna.] podsuniętą wysoko na czoło jak konkwistador w hełmie.

John załamał się na jego widok. Pełne uzbrojenie! Rękawice VR na protezach, skóra wokół oczu zaczerwieniona od długiego wysiłku.

— Na miłość boską, Emilio — wybuchnął John, zapominając o grzeczności — przecież to głupota…

— Żadna głupota! — warknął Emilio. — Co, Frans cię tutaj przysłał? Mało mnie obchodzi, co on sobie myśli. Muszę się tego nauczyć! Gdybym tylko nie miał tego gówna na rękach…

— Ale masz to gówno na rękach, ja nie jestem w stanie naprawić lewej protezy, a pilotowanie promem jest trochę trudniejsze od symulacji wirtualnej…

— Muszę się tego nauczyć — przerwał mu Emilio cichym, ale jadowitym głosem — bo nie chcę, by mój powrót z tej cholernej planety zależał od kogokolwiek. Rozumiesz?

John zamrugał oczami.

— W porządku — powiedział w końcu. — Zrozumiałem.

— Wielkie dzięki — mruknął sarkastycznie Emilio. — Może sobie przypominasz, że jak poprzednio byłem na Rakhacie, kawaleria trochę się spóźniła z ratunkiem.

John pokiwał głową, ale wciąż miał nadzieję go przekonać.

— Wyglądasz okropnie — powiedział, postanawiając walczyć dalej. — Nie przyszło ci do głowy, że jak trochę odpoczniesz, to pójdzie ci lepiej? Kiedy ty w ogóle śpisz?

— Jak nie śpię, to nie mam snów — odpowiedział mu Emilio z przesadną uprzejmością i zamknął drzwi, zostawiając Johna samego w korytarzu, spoglądającego w metalową powierzchnię.

— Odpocznij trochę, do cholery! — ryknął John.

— Idź do diabła! — odkrzyknął mu Emilio.

John westchnął i odszedł, kręcąc głową i mówiąc do samego siebie.


Po odstawieniu quella Sandoz złamał jezuicki monopol na znajomość obu rakhatańskich języków, upierając się, by Carlo, Frans i Nico nauczyli się podstaw ruanja i k’ sanu, choć Frans miał pozostać na statku podczas ich pobytu na planecie. Wkrótce zażądał, by wszyscy zaczęli pracować razem, przechodząc coraz trudniejsze kursy. Dzień po dniu, noc po nocy kazał im tłumaczyć to, co mówił w ruanja lub k’sanie, zarzucając ich pytaniami i krytykując ich odpowiedzi w różnych warstwach znaczeniowych: gramatycznej, logicznej, psychologicznej, filozoficznej i teologicznej.

— Bądźcie przygotowani na pomyłki — powtarzał im. — Bądźcie pewni, że jeśli napotkacie coś prostego lub oczywistego, prawie na pewno się omylicie. My myliliśmy się najczęściej w sprawach, które uważaliśmy za zrozumiałe, bo wspólne nam i im: dotyczących seksu, jedzenia, muzyki, stosunków rodzinnych.

Robił im ćwiczenia o północy, symulując różne sytuacje w różnych warunkach geograficznych i meteorologicznych, w tym lądowanie i ewakuację zdalnie sterowanym promem z dwu różnych miejsc. Pozwalał im na dwie lub trzy godziny snu, a potem znowu budził ich sygnałami alarmu, bombardując pytaniami w języku k’san lub ruanja, kim są, po co przyjechali, czego chcą, rozkładając ich odpowiedzi na czynniki pierwsze, ujawniając słabości, martwe punkty, uprzedzenia i zwykłą głupotę. Nie pozostawiał na nich suchej nitki, traktował ich brutalnie i obraźliwie, a kiedy Sean ośmielił się zaprotestować, zmieszał go z błotem i upokorzył, doprowadzając do łez.

Kiedy inni, po jakimś wyczerpującym ćwiczeniu lub przesłuchaniu, padali na koje i zasypiali kamiennym snem, sam Sandoz robiłjeszcze parę kilometrów na mechanicznej bieżni. Bez względu na to, jak wyczerpujący był program ćwiczeń dla całej reszty, musieli przyznać, że sobie wyznaczał jeszcze trudniejsze cele, mimo że był najmniejszy i prawie o dwadzieścia lat starszy od najmłodszego z nich.

Nie siadał nawet wtedy, kiedy jadł. Lecz nocne koszmary nękały go nadal.


— Sandoz! — krzyknął Carlo, potrząsając nim.

Nie było żadnej reakcji, więc potrząsnął nim jeszcze mocniej, aż podsinione oczy otworzyły się, a źrenice skupiły na nim.

Jesus! — krzyknął Sandoz, szarpiąc się gwałtownie do tyłu. — Dejame…

Carlo puścił jego ramiona, pozwalając, by osunął się na przegrodę.

— Zapewniam cię, don Emilio, że moje intencje były całkowicie zgodne z nakazami honoru — oświadczył przesadnie uprzejmym tonem, siadając na końcu koi. — Znowu krzyczałeś.

Wciąż ciężko oddychając, Sandoz rozejrzał się nieprzytomnie, próbując zebrać myśli.

— Pieprz się — powiedział po chwili.

— To jest myśl — odrzekł Carlo, przymykając oczy, jakby się zastanawiał. — Jak wiesz, wszechstronność może być zaletą.

— Sandoz wytrzeszczył na niego oczy. — To nie musi boleć.

— Jeśli się zbliżysz — ostrzegł go Sandoz znużonym głosem — znajdę sposób, by cię zabić.

— To była tylko luźna sugestia — odpowiedział Carlo spokojnie. Wstał i podszedł do biurka, na którym uprzednio położył dozownik do wstrzykiwania leków. — Skoro rezygnujemy z ciekawszej drogi wiodącej do ulgi i odpoczynku, co sobie zafundujemy tej nocy? Szybkie zapomnienie, mam nadzieję. Może powinienem kazać Nicowi przenieść bieżnię do przedziału dla chorych, żeby reszta nas nie musiała wysłuchiwać tych łomotów przez całą noc. — Wziął dozownik i odwrócił się, unosząc brwi.

— Notabene, przestajesz na to reagować. W ciągu ostatnich dwu tygodni podwoiłem dawkę.

Sandoz, który najwidoczniej był przedtem zbyt zmęczony, by się rozebrać przed padnięciem na koję, wyskoczył z niej, założył protezy i wypadł z kabiny, ocierając się w drzwiach o Nica, który zawsze wstawał, gdy robił to don Carlo.

— A więc jednak bieżnia — mruknął Carlo. Westchnął, czekając na bezlitosne dudnienie stóp. Z jego tempa wywnioskował, że Sandoz zamierza przebiec dziesięć kilometrów w ciągu trzydziestu siedmiu minut. Sandoz mógł mieć nadzieję, że padnie z wyczerpania, ale w ten sposób spędzał sen z powiek reszcie załogi.

Carlo postanowił z tym skończyć. Poszedł do małej salki gimnastycznej i stanął przed bieżnią, zakładając ręce z tyłu i przekrzywiając głowę.

— Sandoz — powiedział po dłuższej chwili milczącego kontemplowania widoku — zdążyłem się zorientować, że przejąłeś dowództwo nad statkiem. Ta sytuacja mi odpowiada, chociaż, szczerze mówiąc, uważam, że twojemu stylowi dowodzenia brakuje finezji. — Napotkał rozbawione spojrzenie czarnych oczu; Sandoz już odzyskał kontrolę nad sobą i łaskawie pozwalał na takie zaczepki. — Z początku myślałem sobie, że to coś w rodzaju zemsty… Facet mówi sobie: Teraz ja wam pokażę. Później pomyślałem: To jest eksjezuita, który przez całe życie wykonywał czyjeś rozkazy. Teraz je wydaje. Upaja się władzą. Teraz jednak…

— Mam ci powiedzieć, dlaczego pozwoliłeś mi przejąć dowodzenie? — przerwał mu Sandoz. — Twój ojciec nie mylił się co do ciebie, Cio-Cio-San. Gdybyś cokolwiek zrobił do końca, można by to ocenić i stwierdzić, że nawaliłeś. Szukasz więc pretekstu, żeby się wycofać, okłamując sam siebie wizją renesansowego księcia. Zabierasz się za coś innego, zanim zademonstrujesz swój brak kompetencji. Mój zamach stanu bardzo ci odpowiada, bo teraz masz już kogoś, kogo by można winić za niepowodzenie wyprawy.

— To nie zemsta jest twoim motorem, Sandoz — mówił Carlo, ciągnąc dalej swoją myśl, jakby w ogóle tego nie usłyszał. — To strach. Boisz się, wciąż się boisz. A im bliżej jesteśmy Rakhatu, tym bardziej jesteś przerażony.

Sandoz, teraz już w znakomitej kondycji fizycznej, pocąc się obficie, zwolnił kroku, aż w końcu deptak się zatrzymał. Przez chwilę dyszał ciężko ze zmęczenia, a potem po prostu pozwolił, by maska opadła mu z twarzy.

Carlo zamrugał, wstrząśnięty wyrazem jego twarzy.

— Boisz się — powtórzył cicho Carlo — i masz powód, by się bać.

— Don Emilio — rozległ się głos Nica, który wszedł do pomieszczenia — co widzisz w swoich snach?

Carlo zadawał to pytanie wiele razy, budząc się w porze, którą nadal nazywali przedświtem, słysząc to straszliwe wycie, to coraz głośniejsze: „Nieee!”, wyrażające z początku odmowę, później bunt, na koniec rozpacz. Kiedy Carlo lub John wpadali do kabiny Sandoza, siedział już zwykle na koi, oparty plecami o przegrodę, z szeroko rozwartymi oczami, choć nadal spał. „Co widzisz?”, pytał Carlo, kiedy mu się udało wyrwać go z tego snu.

Sandoz zawsze odmawiał odpowiedzi na to pytanie. Tym razem odpowiedział Nicowi:

— Cmentarz. Miasto umarłych.

— Zawsze to samo miasto? — zapytał Nico.

— Tak.

— I widzisz wyraźnie zmarłych?

— Tak.

— Kim oni są?

— To wszyscy, których kochałem — odrzekł Sandoz. — Jest tam Giną — powiedział, patrząc na Carla — ale nie ma Celestiny… jeszcze nie. Są też ci, których nie kocham.

— Kto? — zapytał Carlo.

Sandoz roześmiał się drwiąco.

— Nie ty, Carlo — powiedział z pogardą. — I nie ty, Nico. To VaRakhati. Całe miasta. Ciała się zmieniają. Gniją. Czuję ich odór. Nadchodzi taki moment, kiedy rozkład tak zmienia trupy, że nie mogę rozpoznać, czy to Jana’atowie, czy Runowie. Wszystkie są do siebie podobne. Ale później, kiedy zostają już tylko kości, widzę zęby. Czasami odnajduję tam własne ciało. Czasami nie. Lepiej, jak je znajdę, bo wtedy to się kończy. W takie noce nie krzyczę.

— Czy umiesz się posługiwać bronią osobistą? — zapytał po chwili Carlo.

Sandoz przytaknął na sposób rakhatański — krótkie, energiczne uniesienie podbródka — ale wyciągnął lekko ręce, zapraszając Carla, by to przemyślał.

— Chyba bym potrafił strzelić.

— Ale odrzut uszkodziłby mechanizm protezy — zauważył Carlo — i byłoby jeszcze gorzej niż przedtem. Będziesz, oczywiście, pod moją ochroną. I Nica.

Kpiące spojrzenie było prawie dobroduszne.

— I wierzysz, że ci się uda? Bogu się nie udało, a tobie się uda?

Carlo nie zamierzał się poddać.

— Bóg może być tylko bajką — powiedział, odchylając głowę do tyłu — a ja mam poważną inwestycję, której muszę pilnować. W każdym razie w mojej rodzinie na ogół bardziej polega się na kulkach niż na modlitwie.

— W porządku — rzekł Sandoz, uśmiechając się promiennie. — W porządku. Dlaczego nie? Moje doświadczenia z iluzjami nie były najszczęśliwsze, ale kto wie? Może… na krótką metę… twoje pomoże nam obu.

Zadowolony z tego, czego się dowiedział, Carlo skinął na Nica. Odwrócił się, by wyjść, i zobaczył w drzwiach Johna Candottiego.

— Zaniepokojony? — zapytał beztrosko, ocierając się o niego w przejściu. John łypnął na niego groźnie, a Carlo odskoczył, udając przerażenie, i podniósł obie ręce. — Przysięgam: Nie tknąłem go.

— Pieprzę cię, Carlo.

— Kiedy tylko zechcesz — mruknął Carlo, znikając z Nikiem za zakrętem korytarza.

Emilio wrócił już na bieżnię.

— Dlaczego? — zapytał John, stając przed nim.

— Mówiłem ci, John…

— Nie! Nie to! Nie chodzi mi tylko o pilotowanie promu!

Chodzi mi o wszystko. Dlaczego w ogóle zadajesz się z Carlem?

Dlaczego mu pomagasz? Dlaczego uczysz ich języków? Dlaczego chcesz wrócić…

— „Nocą i dniem na oścież jest otwarta brama Mrocznego Disa” — wyrecytował Sandoz, ukrywając się za Wergiliuszem, rozbawiony, lecz nie wiadomo przez kogo. — „Lecz zawrócić stamtąd i znów się wymknąć w przestworza pod słońcem, to jest trud, to jest zadanie…”

— Przestań. Nie pozbędziesz się mnie w ten sposób! — John uderzył w dźwignię szybkości bieżni tak nagle, że Sandoz o mało się nie przewrócił. — Do cholery, Emilio, jesteś mi coś winien… przynajmniej jakieś wyjaśnienie! Ja po prostu chcę zrozumieć…

Urwał, zaskoczony reakcją Sandoza. Wrzaśnij na mnie, pomyślał John, ale nie patrz na mnie takim wzrokiem.

W końcu Sandoz opanował drżenie, a kiedy przemówił, spojrzenie miał tak twarde, a głos tak łagodny, że jego słowa wydały się Johnowi jadowitą obrazą.

— Czy twoi rodzice mieli ślub? — zapytał.

— Tak — warknął John.

— Ze sobą? — zapytał Sandoz, tak samo łagodnym tonem.

— Nie muszę wysłuchiwać tych bredni — mruknął John, ale zanim zdążył odejść, Emilio odwrócił się i zamknął drzwi kopnięciem.

— Moi nie mieli — powiedział.

John zamarł, a Emilio przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.


— Pamiętam, jak mąż mojej matki wrzeszczał na mnie za to, że nazwałem go „papi”. To jedno z moich najwcześniejszych wspomnień. Pamiętam, że zastanawiałem się: Może powinienem mówić do niego „papa”? A może „padre”? Chyba właśnie wtedy zostałem językoznawcą: sądziłem, że po prostu użyłem niewłaściwego słowa! Więc próbowałem innych słów, ale on wściekał się coraz bardziej i w końcu rąbnął mnie tak, że przeleciałem przez cały pokój. Kiedy kończył bić mnie, zabierał się do bicia mojej matki… a ja wiedziałem, że to moja wina, że zrobiłem coś nie tak, ale nie miałem pojęcia co! Uważałem na to, co mówię, dokładnie i dobierałem słowa. Nic nie pomagało. — Zamilkł i spojrzał gdzieś w bok. — Był jeszcze mój starszy brat. Wciąż się mnie czepiał.

Cokolwiek zrobiłem, było źle. I jeszcze coś: jak wchodziłem; z moją matką do sklepu albo jak mijaliśmy ludzi na ulicy, wszyscy milkli. — Znowu spojrzał na Johna. — Wiesz, co to jest? Mta?

John skinął lekko głową. Kurwa.

— Często słyszałem to słowo, kiedy wychodziłem z matką do miasta. Z ust dzieciaków, rozumiesz? Jak to dzieciaki, które starają się być dowcipne i bezczelne. A ja tego nie kupowałem.

Cholera, ile mogłem mieć wtedy? Trzy, cztery lata? Wiedziałem tylko, że coś się dzieje, ale nic nie rozumiałem. Więc wciąż szukałem wyjaśnienia. Byłeś kiedyś w Puerto Rico? — John potrząsnął głową. — Puerto Rico to prawdziwa mieszanka. Hiszpanie, Afrykanie, Holendrzy, Anglicy, Chińczycy, co tylko chcesz. Najróżniejsze kolory skóry. Przez długi czas jakoś mnie nie uderzało to, że moja matka, jej mąż i mój starszy brat mają jasne włosy i jasnąskórę, a tylko ja wyglądałem jak mały Indianin.

Jak pisklę kukułki w gnieździe pokrzewki. Aż pewnego dnia… miałem wtedy chyba jedenaście lat… zapomniałem się i nazwałem męża mojej matki „papa”. Nie powiedziałem tego wprost do niego… zapytałem, już nie pamiętam kogo, matkę czy brata, kiedy „papa” wrócił do domu. Zawsze był wredny, jak się upił, ale tym razem… Jezu! Myślałem, że połamie mi wszystkie kości.

I rzeczywiście. A przez cały czas wrzeszczał: Nie nazywaj mnie tak! Jesteś dla mnie niczym, mały bękarcie! Nigdy mnie tak nie nazywaj!

John zamknął oczy, ale po chwili je otworzył i spojrzał na Emilia.

— Więc otrzymałeś wyjaśnienie. Emilio wzruszył ramionami.

— Nie od razu się zorientowałem. Chryste, byłem kompletnym tępakiem! W każdym razie później, kiedy zakładali mi gips, myślałem sobie: Jak syn może być niczym dla ojca? I wtedy nagle to do mnie dotarło. — Przez jego twarz przebiegł krótki, żałosny uśmiech. — Pomyślałem: Ty kretynie, wciąż nazywa cię bękartem, a do ciebie w ogóle nie dociera, że naprawdę nim jesteś!

— Emilio, nie chciałem…

— Nie! Powiedziałeś, że chcesz zrozumieć. Próbuję ci wyjaśnić, więc po prostu zamknij się i słuchaj! — Emilio opadł na skraj bieżni. — Usiądź, dobrze? — powiedział znużonym głosem, zwiesiwszy głowę. — Kurwa, każdy z was to kawał chłopa — mruknął, szybko mrugając oczami. — Czuję się jak karzeł. Nienawidzę tego.

John zobaczył małego, chudego chłopca, który kulił się i czekał na koniec bicia; małego mężczyznę w kamiennej celi, który czekał na koniec gwałtu… Jezu, pomyślał John, siadając na podłodze naprzeciw Sandoza.

— Słucham — powiedział.

Emilio wziął głęboki oddech.

— Widzisz, cała rzecz w tym, że kiedy w końcu to do mnie dotarło, wcale nie byłem zły. Nie czułem wstydu. Nie czułem się zraniony. No… byłem zraniony, w końcu przez tego faceta wylądowałem w szpitalu. Ale przysięgam: nie czułem się zraniony. — Obserwował Johna uważnie. — Czułem ulgę. Możesz w to uwierzyć? Czułem cholerną ulgę!

— Bo w końcu wszystko nabrało sensu — powiedział John.

Emilio pochylił głowę.

— Tak. W końcu wszystko nabrało sensu. Nadal mi dopieprzało, ale w końcu nabrało sensu.

— I dlatego chcesz wrócić na Rakhat. Żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to wszystko miało sens?

Ja chcę tam wrócić?! Chcę? — krzyknął Emilio. Gorycz była dojmująca, ale krótkotrwała. Wkrótce wyparło ją zwykłe zmęczenie. Popatrzył w dół, na podłogę sali gimnastycznej, a potem pokręcił głową; grube, proste włosy, bardziej już srebrne niż czarne, opadły mu na przekrwione ze zmęczenia oczy. — Staram się wciąż myśleć w ten sposób: Jeśli ci każą przejść milę, przejdź dwie. Może to jest ta dodatkowa mila. Może muszę dać temu wszystkiemu jeszcze jedną szansę. Mogę znieść naprawdę wiele, jeśli tylko zrozumiem dlaczego… A jest tylko jedno miejsce, gdzie mogę to zrozumieć. Zapadło długie milczenie.

— John, kiedy wylądujemy na Rakhacie, będziecie dysponowali jedynie wiedzą i umiejętnościami, które staram się wam przekazać. Problemów, które będziecie musieli rozwiązywać, nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. Nie jesteście w stanie ich przewidzieć. Nie rozwiąże ich modlitwa. Nie pomogą pieniądze. Zapomnijcie o blefie. Nie wierzcie w siłę waszych pistoletów. Jeśli nie powiem Carlowi i jego ludziom wszystkiego, co wiem, a coś się stanie, to ja będę za to odpowiedzialny. Nie chcę tego.

Wciągnął głęboko powietrze i zatrzymał je w płucach, zanim zapytał:

— Słyszałeś, co powiedział Carlo? Że się boję? — John kiwnął głową. — To nie jest po prostu strach. John, ja chyba będę tak świrował aż do śmierci! — Roześmiał się, wytrzeszczając oczy, by powstrzymać łzy, które jeszcze nie spadły mu na policzki. — Nawet z Giną… Nie wiem, może by było trochę lepiej, ale nawet jak z nią byłem, miałem te koszmary, nawet z nią. A teraz… Jezu! Teraz są gorsze niż kiedykolwiek! Czasami sobie myślę, że tak jest lepiej. Te wycia przerażałaby Celestinę. Sam pomyśl, co to za dzieciństwo, kiedy ojczym wyje co noc!

— Może tak jest lepiej.

— Może — powiedział John powątpiewającym tonem — ale to niezbyt wielka pociecha, prawda?

— Nie — zgodził się Emilio. — Ale godzę się na wszystko. Jakoś to zniosę.

Zerknął na Johna, nieskończenie wdzięczny za to, że nie prawi mu banałów, że nie próbuje go pocieszać. Otrząsnął się i wziął głęboki oddech.

— John, ja… Słuchaj, byłeś…

— Daj spokój — przerwał mu John.

Właśnie po to tu jestem, pomyślał.


* * *

Sandoz podniósł się i wszedł z powrotem na bieżnię. Po pewnym czasie John też wstał i powlókł się do swojej kabiny, gdzie padł bezwładnie na koję i zakrył oczy dłońmi.

Myślał o wszystkich sposobach radzenia sobie z niezasłużonym bólem. Złożyć go w ofierze. Wspomnieć na mękę Jezusa na krzyżu. Środek uspokajający: Bóg nigdy nie obarcza nas ciężarem, którego nie jesteśmy w stanie udźwignąć. Wszystko ma jakiś cel. John Candotti wiedział z doświadczenia, że niektórym ludziom pomagają te stare powiedzenia. Jako ksiądz parafialny miał jednak okazję nieraz stwierdzić, że ufność pokładana w Bogu może być dodatkowym ciężarem dla dobrych ludzi powalonych na kolana przez jakąś bezsensowną tragedię. Ateista może też upaść, ale niewierzący często doświadczają czegoś w rodzaju spokojnej akceptacji: gówno istnieje, a w tym szczególnym przypadku właśnie im zdarzyło się w nie wdepnąć. Osobie wierzącej może być trudniej dźwignąć się na nogi właśnie dlatego, że musi pogodzić miłość Boga z bezsensownym, brutalnym faktem, że stało się coś nieodwracalnie strasznego.

— Podobno wiara ma być pociechą, ojcze! — wykrzyczała mu kiedyś w twarz pewna matka nad grobem swojego dziecka. — Jak Bóg mógł na to pozwolić? Te wszystkie modlitwy, cała nadzieja… to tylko wycie do księżyca w wietrzną noc.

Był taki młody. Zaledwie kilka tygodni po święceniach, pełen zapału i optymizmu. To był jego pierwszy pogrzeb, wydawało mu się, że nieźle sobie ze wszystkim poradził, nie zająknął się w modlitwach, był czuły na smutek żałobników, gotów spieszyć im z pociechą.

— Uczniowie i sama Maria musieli czuć to samo, co ty teraz, kiedy stali u stóp krzyża — odpowiedział, zadowolony z łagodności swojego głosu, ze swojego szczerego współczucia.

Co mi ksiądz pieprzy! — warknęła kobieta, ciskając iskry z oczu. — Mój dzieciak jest martwy i nie zmartwychwstanie po trzech dniach! Gówno mnie obchodzi, czy zmartwychwstaniemy na końcu tego cholernego świata. Chcę, żeby to dziecko żyło teraz! — Szloch ucichł, miejsce żalu natychmiast zajął zimny gniew. — Bóg będzie musiał wytłumaczyć się z wielu rzeczy, ojcze. To wszystko, co mogę ojcu powiedzieć. Bóg będzie się musiał gęsto tłumaczyć.

Ojciec i brat, pomyślał. Czy to tak się zaczęło u Emilia?

Ojciec, na którego mógł liczyć, brat, na którym mógł się wzorować. Jak długo opierał się Duchowi? Jak długo zdołał uchronić się przed lękiem, że Bóg to tylko piękna bajka, że religia to kupa śmieci? Jakiego rodzaju odwagi to wymagało — wzbudzenie w sobie ufności, której żąda wiara? I skąd, do cholery, czerpie teraz Emilio siłę, by znowu mieć nadzieję, że to wszystko może mieć jakiś sens? Że jeśli tylko będzie uważnie słuchać, Bóg mu to wszystko wyjaśni?

A jeśli Bóg rzeczywiście mu to wyjaśni i okaże się, że to, co się wydarzyło, było winą Emilia? Nie te uprawy — na nie zgodził się każdy z załogi „Stelli Maris” i nikt nie mógł przewidzieć, co się stanie. Ale później… Jeśli Emilio powiedział albo zrobił coś, co było zupełnie inaczej zrozumiane na Rakhacie?

Posłuchaj, modlił się John, nie mówię Ci, co masz robić, ale jeśli Emilio w jakiś sposób sam ściągnął na siebie te gwałty, a potem Askama z tego powodu zginęła, to może lepiej nie wyjaśniaj mu niczego, dobrze? To tylko moje zdanie. Sam wiesz, co mogą znieść ludzie, ale myślę, że trochę go przeceniasz. Albo… Pomóż mu zrozumieć, że to miało jakiś sens. Pomóż mu. O to Cię proszę. Po prostu mu pomóż. Jest naprawdę na dnie. Pomóż mu.

Mnie też pomóż, pomyślał.

Sięgnął po różaniec i próbował wyciszyć myśli rytmem znajomej modlitwy. Zamiast tego usłyszał rytmiczne dudnienie: odgłos stóp małego, przerażonego, starzejącego się mężczyzny, przebiegającego dodatkową milę.

Загрузка...