7. MIASTO INBROKAR: 2046 czasu ziemskiego

Błąd — jeśli to był błąd — polegał na zobaczeniu dziecka. Kto wie, co by się stało, gdyby Supaari VaGayjur po prostu poczekał do rana i, niczego nie podejrzewając, uwolnił ducha dziecka, by mógł cieszyć się lepszym losem?

Lecz przyszła do niego położna, ruńska mamka, pewna, że będzie chciał dziecko zobaczyć, a on rzadko potrafił się oprzeć owej przyjacielskiej prostoduszności, z jaką zawsze zwracali się do niego Runowie. Poszedł więc za nią do dziecińca, szeleszcząc sztywną od klejnotów i haftów szatą, niespiesznie i lekko stawiając stopy, wpatrzony obojętnie w przestrzeń, z uszami wychylonymi do przodu. Nie zwracał uwagi na trajkotanie mamki i nie raczył odpowiadać na jej żarty — świadomie zachowywał się jak jana’atański arystokrata, pełen nieskazitelnych cnót obywatelskich i posągowej powściągliwości.

A kim ja jestem, żeby szydzić z innych?, zapytywał samego siebie. Dorobkiewiczem, który w rozmowie z lepszymi od siebie używa nieszczęśliwych kupieckich zwrotów. Trzeciakiem z prowincjonalnego miasteczka w głębi kraju, który zrobił fortunę, pośrednicząc w handlu z Runami. Samotnikiem wśród wyrzutków społecznych, który dosłownie wpadł na grupkę niezwykłych cudzoziemców, pochodzących gdzieś spoza trzech słońc Rakhatu, i wynegocjował zamianę owego przeżycia na wymuszone świadectwo godności, w którą nikt prócz Runów nie wierzył.

Od chwili, w której resztar zgodził się na jego propozycję, wiedział, że zawsze pozostanie tym, kim był. Nie dbał o to. Osamotnienie było dla niego czymś normalnym. Zawsze żył pomiędzy dwoma światami i do żadnego z nich nie należał; nie uskarżał się na to, wolał obserwację od uczestnictwa. Przez pierwszy rok, jaki spędził pośród wybitnych członków własnego gatunku, przyglądał się bacznie ich obyczajom, jak myśliwy poznający swą zwierzynę. Nauczył się cieszyć z tego, że coraz dokładniej przewidywał afronty i niemiłe odprawy. Potrafił z góry przewidzieć, kto od razu odmówi wzięcia udziału w przyjęciu, jeśli on tam będzie, i kto przyjdzie tylko dlatego, by zrobić z niego pośmiewisko; kto w ogóle się z nim nie przywita, a kto to uczyni, ale z gestem dającym wyraźnie do zrozumienia, że wita się z kimś podlejszym. Pierwsi woleli bezpośrednią zniewagę, drudzy byli bardziej subtelni. Jego najstarszy szwagier, Dherai, potrafił przejść przez drzwi, potrącając wchodzącego akurat Supaariego, natomiast młodszy, Bhansaar, po prostu stał, jakby Supaari był niewidzialny, i wchodził do komnaty w chwilę po nim, jakby właśnie wtedy postanowił wejść.

Sfery towarzyskie Inbrokaru, biorąc przykład z Kitherich, ignorowały Supaariego albo traktowały go z politowaniem i pogardą. Czasami w rozmowach padało słowo „domokrążca” i natychmiast ginęło w łagodnej fali wykwintnego rozbawienia. Supaari znosił to wszystko z wystudiowaną obojętnością i prawdziwą cierpliwością: dla dobra swojego syna i jego przyszłości.

Dzieciniec znajdował się dość daleko, w głębi zabudowań. Supaari nie miał pojęcia, gdzie jest teraz Jholaa. Ruńska położna, Paąuarin, zapewniła go, że jego żona czuje się dobrze, ale dodała:

— Biedaczka, strasznie się namęczyła. U nas jest inaczej. U nas dzieci wychodzą równie łatwo, jak tam wchodzą… To prawdziwa łaska nie być Jana’atą. A kobiety Kitherich są takie wąskie w biodrach! Dla biednej położnej to bardzo ciężkie zadanie.

Paąuarin przyznała, że Jholaa jest bardzo przygnębiona po porodzie, kiedy się o to wprost zapytał. Oczywiście. Jeszcze jeden powód, aby go nienawidzić: to on jest za wszystko odpowiedzialny.

Supaari był tak pochłonięty swoimi myślami, że dopiero kiedy usłyszał ciche śmiechy Runów i wesoły gwar, dochodzący z kuchni razem z zapachem przypraw korzennych i smażonych warzyw, zorientował się, że Paquarin wprowadziła go już do dziecińca. Przeszedłszy przez jeszcze jedne drzwi, znalazł się na niewielkim pustym dziedzińcu i dostrzegł w kącie małą drewnianą skrzynkę.

Zatrzymał się w pół kroku. A więc po to go tutaj przyprowadzono. Żadnych haftowanych koronek nad kołyską, żadnych wstążek powiewających na wietrze, aby przyciągnąć wzrok dziecka i wyćwiczyć w nim zdolność śledzenia ruchu. Zwykła szmata kuchenna, udrapowana nad skrzynką, aby zapewnić dziecku cień i aby ukryć jego — i Supaariego — hańbę. Skrzynka nie była nowa. Ruńska kołyska, pomyślał z goryczą. Musiała służyć dzieciom kucharek.

Ktoś inny mógłby mieć pretensje do położnej, ale nie Supaari VaGayjur. Ach, Bhansaarze, pomyślał, to twoja sprawka. Oby twoje dzieci zamiatały ulice. Obyś dożył chwili, gdy będą pożerać ścierwo.

Nie spodziewał się tego nawet po roku zniewag i afrontów. Pogodził się z tym, że jego córka jest skazana na śmierć. I tak nikt by nie poślubił kaleki. Była gorsza od trzeciaka — pierworodna, ale nieodwracalnie skalana. Ze wszystkiego, czego się dowiedział o obyczajach tych cudzoziemców, najbardziej niezrozumiałe, najbardziej niemoralne było to, że u nich każdy mógł płodzić dzieci, nawet ci, o których było wiadomo, że mają cechy, które mogą spowodować trwałe uszkodzenie płodu. Cóż to za gatunek, który świadomie godzi się na przekazanie choroby swojemu potomstwu! W każdym razie nie my! Nie Jana’atowie!

Mimo wszystko Dherai mógł poskromić małoduszność Bhansaara i postarać się, by dziecko miało przyzwoitą kołyskę w dziecińcu przez tę jedyną noc w swoim życiu. Oby twoje córki służyły wędrowcom, pomyślał mściwie Supaari. Oby twoi synowie byli tchórzami.

Podszedł powoli do skrzynki i zerwał szmatę zakrzywionym pazurem.

— Panie, to dziecko jest niewinne — powiedziała pospiesznie mamka, przerażona cierpką wonią gniewu. — Nie zrobiła nic złego, biedactwo.

A kto jest winny? Kto włożył ją do tej odrażającej, małej… Kto sprawił, że znalazła się w tej żałosnej…

Ja to sprawiłem, pomyślał ponuro, spoglądając w dół.

Wykąpana, nakarmiona i śpiąca, jego córka pachniała jak deszcz w pierwszych chwilach burzy. Oszołomiło go to tak, że zachwiał się i ukląkł. Przyglądając się uważnie maleńkiej, doskonałej twarzyczce, uniósł ręce do ust i ugryzł je mocno sześć razy, pozbawiając długie pazury końców, owładnięty przemożnym pragnieniem, by przytulić niemowlę i nie zrobić mu krzywdy. Gdy tylko to uczynił, zdał sobie sprawę, że właśnie popełnił nieodwracalny błąd. Pozbawiony ostrych pazurów, będzie musiał jednak pozwolić na to, by obowiązek ojca spełnił Ljaat-sa Kitheri. Poczuł zamęt w głowie. Wyjął dziecko ze skrzynki i przytulił niezdarnie do piersi.

— Te oczy Kitherich! Jest piękna jak jej matka — paplała ruiiska mamka, ucieszona, że Jana’ata przestał wydzielać odór gniewu. — Ale ma twój nos, panie.

Roześmiał się mimowolnie i nie dbając o swą szatę, przysiadł na wilgotnych glinianych płytkach, wciąż lśniących od porannej rosy, aby dziecko mogło wygodnie spocząć na jego podołku. Drżąc, dotknął aksamitnej gładkości policzka grubymi, pozbawionymi pazurów palcami — teraz równie bezbronnymi jak jego córka. Nie powinienem spłodzić dziecka, pomyślał. To nie było moim przeznaczeniem. Jej wykręcona nóżka jest znakiem. Zrobiłem źle. Wszystko poszło źle.

Zebrał w sobie całą odwagę i ze ściśniętym gardłem rozchylił pieluszki, aby spojrzeć na to, co skazało jego dziecko na śmierć, pogrążając wszystkie jego nadzieje w wiecznym mroku. To, co zobaczył, zaparło mu dech.

— Paquarin — powiedział, cedząc wyrazy, aby jej nie przestraszyć tonem swego głosu. — Paquarin, kto widział to dziecko prócz ciebie i mnie?

— Szlachetni wujowie, panie. Potem powiedzieli Najdonioślejszemu, ale on sam nie przyszedł, żeby ją obejrzeć. Jaka szkoda! Pani próbowała od razu zabić maleństwo.

Słysząc własne słowa, Paąuarin zdała sobie sprawę, że Jana’ata może ją źle zrozumieć. Przecież Jholaa pragnęła śmierci tego dziecka, jeszcze zanim się dowiedziała o jego ułomności. Zakłopotana, zaczęła się kołysać na boki, lecz nagle znieruchomiała.

— Pani Jholaa mówi: Lepiej umrzeć przy narodzinach, niż być skazaną na wieczne panieństwo — oświadczyła z przekonaniem. Jholaa rzeczywiście tak powiedziała, tyle że kilka lat temu. Zadowolona ze swojego sprytu, mamka trajkotała dalej: — Więc trzeba to zrobić. Nikt nie chce kaleki. Ale to nie matka ma zrobić. To obowiązek ojca. Ktoś pomocny uratował to dziecko dla ciebie, panie. Dla twojego dobrego imienia.

Supaari wciąż był tak oszołomiony, że jej słowa prawie do niego nie docierały. Patrzył na nią długo w milczeniu, aż w końcu, zmusiwszy się do łagodnego uśmiechu i spokojnego, nawet nieco niefrasobliwego tonu, zapytał:

— Paąuarin, powiedz mi, proszę… która nóżka jest zniekształcona? Prawa? A może lewa?

Zakłopotana, stuliła uszy i znowu zaczęła się kołysać, tym razem szybciej, a potem wyjąkała w swoim ojczystym języku:

— Ktoś nie jest pewien. Ktoś błaga o wybaczenie. Runowie nie wiedzą takich rzeczy. O tym decydują panowie.

— Dziękuję ci, Paquarin. Dobrze zrobiłaś, zachowując to dziecko dla mnie. — Oddał niemowlę mamce, starając się panować nad każdym ruchem, tak jak będzie musiał panować nad swoimi ruchami jutro rano, spełniając wymagany prawem obrządek. — Najlepiej będzie nie mówić nikomu, że tu przyszedłem, aby obejrzeć dziecko. — Chcąc się upewnić, że zrozumiała jego słowa, dodał w języku ruanja: — Sipaj, Paąuarin: ktoś pragnie, abyś milczała.

Paąuarin zamknęła oczy, stuliła uszy i nadstawiła gardło, pewna, że Jana’ata chce ją zabić, ale on uśmiechnął się, pogłaskał ją po głowie jak ojciec i jeszcze raz zapewnił, że jest dobra.

— Zostaniesz przy niej przez tę noc, Paquarin?

Nie zaproponował jej pieniędzy, wiedząc, że naturalna skłonność i tak zatrzymają przy dziecku przez całą noc: była wyhodowana do wierności i posłuszeństwa.

— Tak, panie. Ktoś ci dziękuje. Ta biedna kruszynka nie powinna być samotna przez jedyną noc swojego życia. Czyjeś serce lituje się nad nią.

— Jesteś dobra, Paąuarin — powtórzył. — Będzie miała krótkie, ale godne życie, prawda?

— Tak, panie.

Skłoniła się nisko, a on odszedł, zostawiając ją z niemowlęciem w ramionach. Idąc spiesznie przez dzieciniec, słyszał śmiechy i odgłosy tarmoszenia się wnuków Ljaat-sa Kitheriego; była to jedyna oznaka prawdziwego życia w tym zamarłym, dusznym miejscu. Życzył im, by wcześnie pozabijali swoich ojców. Szedł wąskimi korytarzami, przemierzał wielkie, puste sale, chwytał strzępy rozmów dobiegające spoza zamkniętych lub zasłoniętych kotarami drzwi. Mijał spokojnych ruńskich odźwiernych, stojących przy każdym przejściu, przywykłych do swojej służby, zbyt flegmatycznych, by odczuwać nudę. Otwierali przed nim wewnętrzne wrota i zewnętrzne kraty, a on odpowiadał skinieniem głowy na ich saluty. W końcu wydostał się na cichą ulicę.

Lecz nawet tu, poza pałacem, nie miał wrażenia uwolnienia. Nie westchnął z ulgą na widok rozległego nieba, nie poczuł powiewu wiatru. Zerknął w górę, na drewniane balkony i szerokie okapy, najwyraźniej pomyślane tak, by deszcz nigdy nie mógł spłukać brudu z ulic. Dlaczego nikt tutaj nie zamiata? Brnął przez zwały śmieci, czując głęboką odrazę do tego ciasnego, zatęchłego i przytłaczającego miasta. Inbrokar ugrzązł w swojej pogmatwanej, kazirodczej historii, spętany próżnością i niemocą mieszkańców. Miasto arystokratów i doradców, agentów i analityków, owych nieustannie porównujących się i wykłócających o pierwszeństwo próżniaków, trawionych gorączką wynoszenia się ponad innych i drapieżnego, bezwzględnego współzawodnictwa. To szaleństwo wierzyć, że mógłby rozpocząć tu nowe życie, że w ogóle można tu coś rozpocząć, coś stworzyć. To głupota buntować się przeciw ciemności, w której to miasto ustawicznie samo się pogrążało, przeciw egoizmowi i pysze, przerastającymi to zbutwiałe miasto jak pleśń.

Idąc ulicami miasta, które kiedyś uważał za tak piękne, raz po raz spotykał różnych znajomych Kitheriego, którzy pozdrawiali go z udawanym szacunkiem. Intryganci i pieczeniarze, myślał z odrazą. Trochę za wcześnie na kondolencje, skoro dziecko przyszło na świat dopiero dziś i nie rozgłaszano oficjalnie jego narodzin. Ich miny świadczyły jednak, że wiedzą o wszystkim. Jak dawno to wszystko zaplanowano? Ile osób wiedziało, rozkoszując się tym wymyślnym i okrutnym żartem, wyczekując na ciążę jego żony równie niecierpliwie jak on sam, choć z zupełnie innego powodu?

Przyszło mu do głowy, że misterność tej intrygi jest zbyt wielka, by nie wymyślił jej sam resztar. Tak, to jego subtelna wrażliwość… A właściwie kto pierwszy wpadł na pomysł, by wymienić Sandoza na Jholaę? Ta myśl lekko nim wstrząsnęła. Czyżby Hlavin Kitheri sterował nim od samego początku, prowadząc do owej nieszczęsnej umowy? Supaari zachwiał się i oparł o mur, próbując odtworzyć negocjacje, prowadzone w języku równie ozdobnym i wykwintnym co pałac resztara, w obecności poetów i śpiewaków, którzy towarzyszyli Hlavinowi na jego lubieżnym wygnaniu i którzy tak znakomicie udawali najszczerszą radość z tego, że kupiec zostanie wywyższony. Kto zyskał?, zapytał się w duchu i zatrzymał pośrodku ulicy, nie zwracając uwagi na przechodniów. Kto na tym zyskał? Hlavin. Jego bracia. Ich znajomi. Hlavin musiał wiedzieć, że Jholaa jest za stara. To on przekonał Dheraiego i Bhansaara, jakie to będzie zabawne, jeśli darjańska linia zostanie unicestwiona już w niemowlęctwie przez samego jej założyciela…

Zgnębiony poczuciem głębokiego poniżenia, Supaari powstrzymał zbierające w nim mdłości i nagle, przełykając gorycz utraconych iluzji, uświadomił sobie z dziwną pewnością, że mdłości wcale nie były czymś normalnym dla gatunku Sandoza. Tak, pomyślał, zawsze starałem się być uprzejmym, zawsze chciałem zadowolić innych. Ja sam ściągnąłem na siebie pogardę Hlavina Kitheriego, a uczyniłem to równie nieświadomie, jak Sandoz ściągnął na siebie…

Kto za to zapłaci?, zapytał się w duchu. Poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość, wypierając wstyd, i pomyślał z gorzką ironią, że właśnie użył niezbyt szczęśliwego wyrażenia kupieckiego.

Kipiąc ze złości, zawrócił do legowiska Kitherich, z głową pełną mrocznych planów krwawej zemsty, wyzwań, pojedynków ha ‘aran. Lecz wiedział, że dla takich jak on nie ma ratunku. Cóż z tego, że poczeka do rana i wobec świadków obnaży dwulicowość Kitheriego? Ohydna intryga stanie się po prostu publicznym dowcipem, z którego wszyscy będą się śmiać już otwarcie. Cóż z tego, że ocali dziecku życie? Narazi je na ośmieszenie później, kiedy kontrakt małżeński zostanie zawarty tylko po to, aby go zerwać. Jego żywa, cudowna i czarująca córka skończy tak jak jej matka: jako rekwizyt w wymyślnej komedii, wykorzystany do poniżenia jej ojca ku uciesze szlachetnie urodzonych panów.

To nie jest sprawa osobista, pomyślał, zwalniając kroku na widok zabudowań pałacu Kitheriego. Tu nie chodzi o mnie. Tu chodzi o kategorię, do której należę i która ma robić to, co do niej należy. Potrzebują nas tam, gdzie jesteśmy. Trzeciacy, kupcy. Runowie. Żywimy ich, ubieramy i chronimy. Zaspokajamy ich potrzeby, ich żądze, ich zachcianki. Jesteśmy fundamentem ich pałacu i nie chcą pozwolić na to, by ruszyć z niego choć jeden kamień, w obawie że cała budowla runie im na głowy.

Oparł się o mur, patrząc na otoczony palisadą pałac rodziny, która panowała nad Inbrokarem od wielu pokoleń, i w końcu sięgnął do owego chłodnego, znajomego miejsca w swoim sercu, gdzie zwykle podejmował decyzje — bez złości i bez złudzeń.

Wiedział dobrze, kiedy z Inbrokaru wypływają barki, udające się w górę rzeki Pon. Rozważył umowę, którą zawarł, i uznał, że nie splamił swojego kupieckiego honoru. Dotrzymał zobowiązań. Nic nie jest im winny.

Zabiorę to, co moje, i odejdę, pomyślał.


— Mówiąc szczerze, Hlavinie, więcej się po nim spodziewałem — powiedział Ira’il Vro do resztara Galatny.

Powiadomieni przez donosicieli, obserwowali powrót Supaariego z miasta, a potem przenieśli się do narożnej wieży, by patrzyć, jak kupiec rozmawia z ruriską mamką na małym dziedzińcu i odchodzi razem z nią i dzieckiem. Ira’il zerknął na Hląvina Kitheriego, ale spojrzenie resztara było spokojne.

— Musisz być bardzo rozczarowany… — dodał niepewnym tonem.

Pociągnął ostrożnie nosem, aby odetchnąć zapachem Kitheriego. Nie wyczuł gniewu, ale odwrócił się do okna wieży, chcąc ukryć zmieszanie. Wystarczyło podnieść nieco oczy, aby zobaczyć skarbiec i prowincjonalny urząd podatkowy, państwowe archiwa i biblioteki, arenę usytuowaną tuż obok sądu, łaźnie, ambasady, strzeliste kamienne słupy inkrustowane srebrzystymi urządzeniami nadawczymi, wyrastające z zabudowań komendy głównej. Znał już dobrze wszystkie punkty orientacyjne i podziwiał panoramę miasta: ów ponadczasowy festiwal stabilności i niezmiennej równowagi…

Równowagi! Tego właśnie mu brakowało w stosunkach z resztarem Kitherim. Hlavin był trzeciakiem, a Ira’il pierworodnym, ale rodzina Kitherich przewyższała rangą wszystkie inne rodziny w księstwie Inbrokaru, więc zwrócenie się do resztara po imieniu czy zadecydowanie, kto ma prawo do użycia zaimka osobowego, było zawsze sprawą delikatną i niezbyt bezpieczną. Nie mając przy boku ruńskiego specjalisty od protokołu, Ira’il wciąż się obawiał, że popełni jakiś niewybaczalny błąd.

Co gorsza, Ira’il nie miał pojęcia, dlaczego resztar wybrał właśnie jego, by mu towarzyszył w podróży z Gayjuru do Inbrokaru, kiedy z powodu narodzin dziecka jego córki zezwolono mu opuścić miejsce zwyczajowego wygnania. Ira’il był tak wielkim miłośnikiem niezwykłej poezji resztara, że wyrzekł się własnej rodziny i przekazał ojcowiznę Vry w ręce młodszego brata, by przyłączyć się do błyskotliwej społeczności Pałacu Galatny. Lecz nie on jeden tak postąpił, a był miernym śpiewakiem, który znał się na poezji w takim stopniu, by wiedzieć, że jego własna twórczość nigdy nie wzniesie się ponad poziom wyświechtanego naśladownictwa. Hlavin Kitheri przypominał sobie o jego istnieniu tylko wtedy, gdy Ira’il wyjąkał jakąś żałośnie oczywistą pochwałę użytej przez resztara metafory albo sfałszował w chórze. Ira’il zadowalał się więc prawem zasiadania gdzieś na skraju świty resztara, czując się uhonorowany samym faktem przebywania w towarzystwie tak znakomitych artystów. W końcu ktoś musi być słuchaczem.

Aż nagle, całkiem niespodziewanie, Hlavin Kitheri wydobył Ira’ila Vrę z cienia mierności i zaprosił go, by mu towarzyszył podczas ceremonii inaugurujących nową, darjańską linię rodową, na której zaistnienie resztar łaskawie się zgodził.

— Och, musisz tam być — nalegał resztar, kiedy Ira’il wyjąkał, że nie jest tego godny — aby wraz ze mną radować się pointą dowcipu! Obiecuję ci, że będziesz jedyną osobą prócz mnie, która zrozumie, na czym to wszystko polega.

Ira’il mógł się tylko łudzić, że resztarowi miłe jest jego towarzystwo, co wydawało mu się dziwne, ale i niezwykle pochlebne.

Zresztą w tym niespodziewanym wyjeździe wszystko było dziwne. Przybywając po raz pierwszy do Inbrokaru, Ira’il zdumiał się na widok pałacu Kitheriego — tu, w samym środku stolicy. Jego architektura robiła wrażenie, ale w środku panował dziwny spokój, a przestronne komnaty, cieniste kolumnady i dziedzińce były prawie puste; mieszkała tu tylko rodzina Kitherich i służba domowa. Ira’il spodziewał się czegoś bardziej wyniosłego, czegoś bardziej żywego i barwnego. W końcu było to serce jego kultury… Odwrócił się od miasta i spojrzał w dół, na kuchenny dziedziniec i bramę dla Runów, przez którą właśnie wyszedł Supaari.

— Ktoś mógłby oczekiwać wspaniałego pojedynku — powiedział, mając nadzieję, że resztar wybaczy mu uprzednią bezpośrednią formę. — Ten domokrążca mógł wyzwać Dheraiego. Byłbyś sekundantem.

— Myślę, że to zrobił — rzekł pogodnie resztar.

— Proszę o wybaczenie — wyjąkał Ira’il Vro, zrozumiawszy, że popełnił kolejną gafę. — Nie jestem pewny, czy rozumiem… Proszę o wybaczenie! Ktoś nie rozumie…

Oczywiście, ty tępaku, pomyślał Hlavin Kitheri, patrząc na niego prawie z rozczuleniem, bo naprawdę bardzo go bawiło towarzystwo Ira’ila, a zwłaszcza jego gafy i jeszcze bardziej niezręczne próby ich naprawienia. W całym tym przedstawieniu nie brakowało cudownie komicznych elementów i można było rozkoszować się do woli świadomością, że się do tego doprowadziło. Supaari zamierza opuścić miasto, zdał sobie sprawę resztar, kiedy jego niedorzeczny szwagier porwał swą zdobycz jak skradający się w ciemnościach nocy śmieciarz. To było wspaniałe uczucie graniczące z uniesieniem towarzyszącym udanej improwizacji poetyckiej. Trudno było zaplanować to bardziej po mistrzowsku, pomyślał.

— Myślę, że ten kupczyk zabił mojego czcigodnego brata Dheraiego — powiedział swoim melodyjnym, czystym głosem, a jego kryształowe, lawendowe oczy rozbłysły niebiańskim blaskiem. — I Bhansaara! I ich potomostwo! A potem, w paroksyzmie morderczego szału, pijany krwią i gorącym odorem zemsty, zabił również Jholaę i mojego ojca.

Ira’il otworzył usta w niemym proteście: nie, on po prostu odszedł.

— Myślę, że tak właśnie się stało — rzekł resztar, kładąc rękę na ramieniu Ira’ila i otaczając jego ogon własnym. — A ty nie?

Загрузка...