14. TRUCHA SAI: 2042–2046 czasu ziemskiego

W Trucha Sai Sofii Mendes nie brakowało towarzystwa. Osadę zamieszkiwało już blisko trzysta pięćdziesiąt osób, a w pobliżu znajdowały się inne wioski, więc odwiedziny były częste i radosne. Jadała i pracowała z wieloma Runami i wkrótce stało się czymś naturalnym spędzanie czasu na tkaniu z liści diuso mat, osłon od wiatru, parasoli, koszy na owoce. Brała udział w sezonowych zbiorach, uczyła się wyszukiwania i rozpoznawania pożytecznych roślin, unikania zagrożeń i odnajdywania drogi w puszczy, która z początku wydawała się jej niedostępną dżunglą.

Powoli stawała się jedną z nich — pożytecznym członkiem ruńskiej społeczności — i sprawiało to jej pewną satysfakcję. W ciągu pierwszych miesięcy wygnania najwięcej otuchy czerpała jednak z łączności z wędrującą po orbicie „Stellą Maris”. Nie mogła dostać się na pokład statku fizycznie, ale większość dnia spędzała, łącząc się przez radio z systemem bibliotecznym. Po uporządkowaniu swoich obserwacji na temat życia Runów, przesyłała je do pamięci głównej, nie poprzestając na zapisaniu ich w pamięci laptopa. Przez ten zwyczaj czuła się mniej osamotniona, jakby wysyłała do kogoś raporty, a nie tylko prowadziła dziennik. Pewnego dnia moje słowa dotrą na Ziemię, powtarzała sobie często i wierzyła, że jest samotnym uczonym, którego badania przysłużą się ludzkości. Wciąż jestem człowiekiem. Wciąż mam rozum.

A potem, kiedy Izaak miał zaledwie piętnaście miesięcy, nadszedł poranek, w którym wywołała sygnał dostępu i ujrzała na ekranie lakoniczną informację o błędzie. Poczuła fizyczny wstrząs, jakby właśnie w tej chwili przerwała się więź łącząca statek kosmiczny z planetą. Czyżby system pokładowy uległ awarii? A może orbita „Stelli Maris” tak się zmniejszyła, że statek spłonął w atmosferze albo runął do rakhatańskiego oceanu? Możliwości było nieskończenie wiele. Jednej tylko nie wzięła pod uwagę i ta właśnie okazała się prawdziwa: oto druga wyprawa z Ziemi, pod auspicjami Narodów Zjednoczonych, przybyła na Rakhat. Jakieś dwanaście tygodni po wylądowaniu Konsorcjum Kontakt odnalazło Emilia Sandoza. Uznając go za jedynego pozostałego przy życiu członka jezuickiej misji, wysłano go „Stellą Maris” na Ziemię, wykorzystując automatyczny system nawigacyjny zaprogramowany przez Sofię Mendes na podstawie zsyntezowanego przez nią modułu sztucznej inteligencji. W ten sposób Emilio Sandoz wyruszył w powrotną drogę ku własnej niesławie, a Sofia utraciła kontakt z ostatnią cząstką Ziemi.

Odkryła, że są różne rodzaje osamotnienia. Była samotność, która rodziła się ze zrozumienia, ale pozostawała niezrozumiała. Była samotność polegająca na braku kogokolwiek, z kim można by się posprzeczać lub pożartować, kto mógłby stanowić dla niej wyzwanie. Samotność nocą różniła się od samotności w świetle dnia, która niekiedy dopadała ją pośród tłumu Runów. Stała się znawczynią samotności, a najgorszy jej rodzaj odkryła po nocy, w której śniła o śmiejącym się Izaaku.

Maleńkie niemowlę, blade i wychudzone, przez pierwsze tygodnie pogrążone było w ciężkim śnie, który napełniał ją strachem. Wiedziała, że sen jest sposobem, w jakim jego wątły organizm skupia wszystkie swoje zasoby na przetrwaniu, więc zwalczała w sobie pragnienie obudzenia go, wiedząc, że to tylko przejaw jej własnej potrzeby otuchy. Lecz nawet w tych krótkich chwilach, gdy nie spało, nie znosiło jej spojrzenia, a chociaż wraz z upływem czasu ssało coraz silniej, często natychmiast wymiotowało jej mlekiem. Tłumaczyła sobie, że to reakcja nierozwiniętego jeszcze systemu pokarmowego na obce mu substancje, ale i tak odczuwała to jako bolesne odrzucenie.

Po sześciu miesiącach Izaak nadal zachowywał się jak ptak — wiecznie milczący, nie reagujący na słowa i uśmiechy, wpatrzony gdzieś w dal, skupiony na jakiejś nieodgadnionej tajemnicy liści, światła i cienia. Po roku nabrał jakiejś dziwnej nieziemskiej godności: drobny, milczący, wiecznie poważny malec o głęboko osadzonych oczach elfa, który spędzał większość czasu, wpatrując się w kalejdoskop swoich małych palców, oczarowany wzorami, w jakie się układały. Zaczęła mieć nadzieję, że to milczenie jest skutkiem głuchoty, bo nie gaworzył, nie odwracał się do niej, kiedy wołała go po imieniu, zdawał się nie słyszeć ruńskich dzieci, które wokół niego baraszkowały, piszczały, kwiliły i wybuchały kaskadami śmiechu. I nagle, pewnego dnia, powiedział:,jipaj” i zaczął to bez końca powtarzać, aż to słowo, oznaczające „Słuchaj mnie!”, stało się dla wszystkich, którzy go słuchali, pozbawione znaczenia, jak mantra. A potem znowu zamilkł.

Kiedy zbliżały się jego drugie urodziny, wpadł w stan nieodgadnionego samozadowolenia; sprawiał wrażenie pozbawionego potrzeb i pragnień mistrza zen. Ssał, kiedy Sofia wsadzała mu sutek do ust; później jadł, kiedy kładła mu pokarm na języku, pił wodę, kiedy mu przytykała naczynie do warg. Pozwalał się podnosić i trzymać, ale nigdy nie wyciągał do nikogo rączek. Noszony i pieszczony przez ruńskie dzieci jakby był lalką, czekał, nieruchomy i niewzruszony, aż dadzą mu spokój, aby powrócić do swojej naturalnej zadumy i zagłębić się w medytacji, jakby nic się nie wydarzyło.

Wewnątrz jego niewidzialnej twierdzy zdawała się królować doskonałość, od której świat zewnętrzny nie był w stanie go oderwać. Siedział całymi godzinami, nieruchomy i spokojny jak jogin, a od czasu do czasu jego twarz nawiedzał promienny uśmiech, jakby go uradowała jakaś tajemnica, jakaś święta myśl.

Sofia nie musiała pytać, co by się stało, gdyby tak nienormalnie zachowywało się ruńskie dziecko. Podobnie jak Spartanin, porzucający swoje upośledzone niemowlę na zboczu wzgórza nawiedzanego przez wilki, ruński ojciec oddałby takie dziecko Jana’atom — na mięso dla ich arystokratów. Może Runowie nie zdawali sobie sprawy z tego, że z Izaakiem jest coś nie w porządku, a może ich to nie obchodziło; w końcu nie był Runą, więc mógł być inny niż oni i nie podlegał obowiązującym wśród nich regułom. Sofia doszła do wniosku, że po prostu zaakceptowali jego milczenie, jak akceptowali brak ogona czy futra — jak akceptowali wszystko w ich świecie: z pogodą i niewzruszonym spokojem.

Więc i ona starała się go zaakceptować, choć wcale jej nie było łatwo, kiedy widziała, jak mały Izaak godzinami wpatruje się w swoje ręce albo wali nimi miarowo w ziemię, jakby wsłuchiwał się w jakąś wewnętrzną melodię. Piękny i nieziemski jak anioł, Izaak byłby trudnym obiektem miłości dla każdej matki, a życie Sofii Mendes nie dało jej wielu szans, by się miłości nauczyć.

W głębi duszy odczuwała jednak ulgę, że jej syn tak mało od niej pragnął. Przez lata jedyną miarą poczucia utraty rodziców było ślepe przerażenie, które ją ogarniało na samą myśl o tym, że może umrzeć młodo i osierocić własne dziecko. Niezwykłość Izaaka miała swoje dobre strony: jeśli ona umrze, on prawie tego nie zauważy.

Wiele czasu miało upłynąć, zanim zdała sobie sprawę, jak blisko była obłędu. Znalazła się na jego krawędzi, oszołomiona i beztroska, kiedy Izaak miał cztery lata. To wówczas przybył do Trucha Sai Supaari ze swoją maleńką córeczką, przyprowadzony przez Djalao i kilka innych kobiet VaKashani. Runowie nie okazali zdziwienia z powodu jego nieoczekiwanego pojawienia się w ich leśnej kryjówce, zazdrośnie strzeżonej przed jana’atańskirrii panami; częścią ich natury było akceptowanie wszystkiego bez zadawania wielu pytań, a Supaari VaGayjur zawsze różnił się od innych djanada. Jeśli jednak Runowie byli spokojni jak zawsze, Sofia Mendes była wstrząśnięta siłą swoich emocji. Supaari był Jana’atą, a jednak, kiedy go zobaczyła, nie pomyślała o buncie i śmierci, o ucisku, wyzysku czy okrucieństwie, tylko o przyjaźni i końcu samotności.

Po raz pierwszy od narodzin Izaaka spotkało ją coś, za co mogła dziękować Bogu.


— Mówili mi, że umarłaś — powiedział Supaari po angielsku, wpatrując się w małą cudzoziemkę.

Przerażony, odskoczyli przeszedł parę kroków, zanim znowu do niej wrócił, jak drapieżnik powracający do padliny. Sięgnął ręką do twarzy Sofii, zniekształconej potrójną blizną, i poczuł się jeszcze bardziej zawstydzony, kiedy cofnęła się przed jego dotknięciem.

— Szukałbym cię — rzekł, pragnąc, by go zrozumiała. — VaKashani powiedzieli mi, że zabili was wszystkich!

Ujrzał w jej twarzy nienawiść i oskarżenie, bo tego się spodziewał. Wyczerpany wędrówką i tym wszystkim, co ją poprzedzało, oszołomiony własnymi błędami i pomyłkami w ocenie rzeczywistości, Jana’ata osunął się powoli, przenosząc stopniowo ciężar ze stóp na ogon, na kolana, uda i pośladki, zanim wreszcie upadł ciężko na ziemię, z głową między rękami, które zapadły się w leśną ściółkę. Jej milczący wyrzut — sama jej egzystencja — były dla niego niczym śmiertelny cios i gorączkowo pragnął szybkiej śmierci, kiedy nagle poczuł jej drobne ręce unoszące jego głowę.

Sipaj, Supaari — powiedziała, klękając, aby móc spojrzeć mu w oczy — czyjeś serce bardzo się raduje na twój widok.

Nie rozumie mnie, pomyślał ponuro. Zapomniała własnego języka.

— Ktoś myślał, że umarłaś — wyszeptał. — Ktoś próbowałby cię odnaleźć.

Przetoczył się do pozycji siedzącej, z kolanami spoczywającymi ukośnie na ziemi, i rozejrzał wokoło: legowiska z wdzięcznie pochylonymi trzcinowymi dachami, trzeszczące i chwiejące się na wietrze; utkane z liści osłony od wiatru, ozdobione kwiatami i wstążkami; platformy do siedzenia z pięknymi poduszkami. Runowie, krzątający się wokół swoich spraw, nietknięci przez jana’atarlskie prawa czy zwyczaje. Poza tą okropną blizną mała cudzoziemka wydawała się cała i zdrowa.

Sipaj, Sofia — odezwał się w końcu — ktoś ma wielki talent do pomyłek. Może byłoby lepiej, gdybyś była wolna od jego pomocy.

Nic nie odpowiedziała, więc starał się odczytać wyraz jej twarzy, wywnioskować coś z jej zapachu, z postawy. Strasznie to denerwujące: nie wiedzieć, co to wszystko oznacza. Teraz wiedział już, jak bardzo nie rozumiał Sandoza, i zastanawiał się, czy miał rację, kiedy sądził, że Ha’an go lubi.

— Myślę — powiedział powoli w języku k’san, bo w ruanja brakowało słów, których potrzebował, a sądził, że Sofia zapomniała h‘inglish — myślę, że będziesz mnie nienawidzić, kiedy dowiesz się, co zrobiłem. Czy rozumiesz to słowo „nienawidzić”?

— Wybacz. — Krzyżując nogi, usiadła obok niego na niskiej trawie porastającej polankę. — Ktoś zapomniał twojego języka.

Ktoś zna go tylko trochę. — Spostrzegła, jak bardzo jest zmęczony; jego długa, piękna twarz wydała się jej chuda, a jego kości bardziej wystające niż to zapamiętała. — Sipaj, Supaari, przebyłeś taką długą drogę… — zaczęła, wypowiadając się w języku ruanja z taką swobodą, jakby mówiła nim przez całe życie. — Na pewno jesteś głodny. Czy…

Przerwał jej, przykładając miękką łapę do jej ust.

— Proszę — powiedział tonem, który Annę Edwards uznałaby za cierpki. — Proszę, nie częstuj mnie niczym. — Podniósł głowę gwałtownym ruchem. — Jak mógłbym jeść? — zapytał niebo w języku k’san. — Jak mógłbym jeść?

Z tłumu otaczającego kobiety VaKashani wystąpiła Djalao, usłyszawszy jego krzyk. Przyniosła mocny kosz, pełen zapasów dla niego i dziecka, i rzuciła go na ziemię.

— Jedz tak jak zawsze — powiedziała cicho, ale z twardym naciskiem, jakiego Sofia nigdy nie słyszała w głosie Runów.

Między Djalao i Supaarim doszło do jakiegoś milczącego porozumienia, ale Sofia nie potrafiła odczytać niczego z języka ich ciał. Dzieci — goniące się po łące, podniecone widokiem przybyszów i jakąś odmianą — stawały się coraz bardziej głośne i rozbrykane i zanim Sofia zdążyła krzyknąć ostrzegawczo, Puska, córka Kanchaya, skorzystała z tego, że jej ojciec pogrążył się w rozmowie z innymi dorosłymi i skoczyła mu na plecy, aby natychmiast odbić się od nich i dać zapierającego dech w piersiach susa — prosto na kosz Supaariego, przewracając go i wysypując zawartość. Kanchay z niewzruszonym spokojem odłączył się od grupy dorosłych i szybko powkładał pakunki do kosza, zanim dzieci zdążyły poczuć zapach, a potem podszedł do nich z szeroko rozłożonymi ramionami, kołysząc się komicznie, i zagarnął je w rozradowaną, piszczącą grupkę.

Sofia uśmiechnęła się i rozejrzała za Izaakiem, sądząc, że odszedł gdzieś, korzystając z tego, że wszyscy są zajęci czym innym. Był jednak blisko, leżąc na plecach i obserwując skrzydlate nasiona w ‘ralii wirujące w powietrzu. Sofia westchnęła i znowu spojrzała na Supaariego siedzącego w oszołomieniu na trawie.

Sipaj, Fia. Wszystko się zmieniło — powiedział. Zerknął na Djalao VaKashan i stulił uszy. — Ktoś nie rozumiał! — krzyknął. — Ktoś wiedział, ale nie rozumiał. Wszystko się zmieniło.

Sipaj, Supaari — powiedziała Djalao, stając nad nim. — Jedz. Wszystko jest takie, jakie było.

Nie co… kto jest w tym koszyku?, pomyślała Sofia, do której dotarło, źe Kanchay szybko powsadzał pakunki do środka, żeby dzieci nie zobaczyły, co w nich jest. Wzdrygnęła się, spojrzała na Supaariego i pomyślała: On je Runów. To djanada.

Długo trwało milczenie, zanim którekolwiek z nich było w stanie przemówić.

Sipaj, Supaari, jesteśmy, czym jesteśmy — powiedziała w końcu Sofia z prostą ruńską logiką, jedyną rzeczą, którą potrafiła opanować.

Wstała i chwyciła Jana’atę za ramię, jakby go chciała podnieść na nogi. Popatrzył na nią rozkojarzonym wzrokiem.

— Chodź i jedz. Życie biegnie dalej — dodała, szarpiąc go lekko za ramię. — My-i-ty-także pomyślimy o tych sprawach później.


Supaari podniósł się, pragnąc jak najszybciej zabrać kosz i zjeść coś z dala od Runów, w miejscu, skąd wiatr nie będzie przynosił na polanę zapachu mięsa. Zawsze musiał mieć się na baczności; nawet uprzednio nigdy nie jadł mięsa w obecności Runów. Powarkując cicho, zmagał się z koszem, którego uchwyty przystosowane były do rąk Runów i poczuł się jeszcze gorzej, kiedy Kanchay wyrwał się z plątaniny dzieci, żeby mu pomóc.

Kinsa — już nie dziecko, a jeszcze nie dorosła — przez cały czas siedziała przy Ha’anali, mrucząc łagodnie i nie bardzo wiedząc, gdzie jest jej miejsce. Kiedy spostrzegła, że Supaari odchodzi, postanowiła mu towarzyszyć, niosąc dziecko na plecach. Sofia, idąc obok niej, dotknęła palcem drobnych, zakrzywionych pazurków.

— Supaari! — krzyknęła. — Twoje? Ale jak? Ktoś myślał…

— To długa, pieśń — odpowiedział, kiedy Sofia wzięła Ha’analę w ramiona, a Kanchay spokojnie rozpakował porcję mięsa. — Kiedy ktoś przybył do Kashanu po buncie… — Urwał, spoglądając na jej pokiereszowaną twarz. — Rozumiesz słowo „bunt”? — Sofia spojrzała naniego znad dziecka spoczywającego najej podołku i potwierdzająco uniosła podbródek. — Va Kashani byli bardzo wzburzeni. Tylu odeszło, a wśród nich większość Starszych. Nie było nikogo, kto by mi wszystko opowiedział dokładnie, wszędzie było fierno, nawet kilka dni po uboju. Wasz „prom” wciąż tam był, ale VaKashani mówili, że wszyscy cudzoziemcy odeszli. Ścierwo zostało zjedzone, tak powiedzieli.

Myślała o tym, jaka to radość mieć dziecko, które nie unika spojrzenia matki, ale słysząc to… Oczywiście, pomyślała. Mięso to mięso. Ale nawet po tym, co się stało z Annę i D.W., nigdy jej nie przyszło do głowy, że inni zostali… Och, Jimmy, pomyślała, czując gwałtowny ucisk w gardle.

Supaari odłożył mięso; usta miał wyschnięte.

— Później, kiedy było prawie ciemno, wystąpiła Askama. Była jeszcze dzieckiem, ale dobrze znała cudzoziemców, więc ktoś słuchał jej słów. Użyła h’inglish, bo ruanja nie nadaje się do tego. Powiedziała: Milo nie umarł.

Zamilkł, widząc, że skóra Sofii nagle zmieniła barwę. Zobaczył drgający puls pod jej gardłem i dopiero teraz w pełni pojął, jak straszną tragedią była dla niej jego opowieść.

— Nie wiedziałaś?

— Gdzie jest teraz Milo? O Boże. O Boże, jeśli on żyje, to zmieni a wszystko…

— Jego nie ma! — krzyknął Supaari. — Komuś jest przykro!

— Rozumiesz? Ktoś by ciebie szukał, ale VaKashani powiedzieli, że wy wszyscy odeszliście, a „odejść” może znaczyć dwie rzeczy! Askama powiedziała, że tylko Milo nie umarł, że zabrał go patrol Jana’atów. Nie mówiła nic o cudzoziemcu Marcu albo o tobie…

— Marc! — zawołała Sofia. — Marc też żyje?

Nie! On odszedł! — Supaari zgiął się we dwoje z bezsilnej rozpaczy. — Sandoz też odszedł, ale w inny sposób! — Czuł się bardzo zmęczony, ale mimo to wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. — W ruanja nie można tego powiedzieć! Pamiętasz Winglish! — zapytał z nadzieją, okręcając się w miejscu, aby na nią spojrzeć.

— Tak, pamiętam — odpowiedziała.

Dziecko zaczęło kwilić. Kinsa też stawała się coraz bardziej niespokojna z powodu intensywności emocji i chyba była bliska płaczu. Sofia podała dziecko Kanchayowi, wstała i zatrzymała Supaariego, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Tak, pamiętam angielski — powtórzyła. — Supaari, gdzie jest Marc? Gdzie jest teraz Sandoz? Czy są martwi, czy są gdzieś, gdzie możemy ich zobaczyć?

— Marc jest martwy. To moja wina. Nie chciałem go skrzywdzić! — Wyciągnął do niej ręce, ale była zbyt wstrząśnięta, żeby zrozumieć znaczenie tego gestu. — My nie wykrwawiamy się przy hasta ‘akali…

— Supaari, na miłość boską, gdzie jest Sandoz?

— Inni wysłali go do domu…

— Jacy inni? — krzyknęła, teraz już prawie oszalała z emocji. — Co to znaczy „do domu”? Do Kashanu?

— Nie, nie do Kashanu. Byli inni cudzoziemcy, którzy przybyli…

— Inni cudzoziemcy! Supaari, masz na myśli ludzi z innej doliny albo…

— Cudzoziemcy tacy jak ty. Bez ogonów. Z Ziemi.

Zachwiała się, ale zdążył ją schwycić, zanim upadła.

— Nic mi nie jest — wyszeptała, ale widział, że coś się z nią stało.

Usiadła na ziemi i zakryła twarz rękami. Kanchay oddał płaczące dziecko Kinsie, mówiąc jej, żeby wróciła na polanę i została tam z innymi. Podszedł i usiadł za Sofią, obejmując ją opiekuńczo, a ona oparła się o niego, dając mu znać, że docenia ten gest, ale przemówiła do Supaariego, siląc się na taki spokój, na jaki było ją stać.

— Opowiedz mi. Opowiedz mi wszystko.

Zajęło to dużo czasu i wymagało użycia trzech języków. Opowiedział jej, jak wytropił Sandoza i odkrył, że Marc też jeszcze żyje; opowiedział, jak przekupił dowódcę patrolu i o hasta ‘akali, i o tym, że pragnął tylko uchronić Marca i Sandoza przed procesem o podburzenie Runów do buntu.

— Widzisz? — zapytał, znowu wyciągając ręce, żeby jej pokazać cienkie, łykowate błony między palcami. — Dla nas to nic… To tylko osłabia ręce. Ale cudzoziemcy bardzo krwawią i Marc umarł.

Później był pobyt Sandoza w Gayjurze, był lęk Supaariego, że Emilia zniszczy samotność. To Sofia potrafiła zrozumieć.

— Ale przyszli inni — przypomniała Supaariemu. — Gdzie teraz są ci cudzoziemcy? — A kiedy milczał, wychyliła się, schwyciła go mocno za ramię i krzyknęła: — Supaari, czy oni wszyscy odeszli? Och, mój Boże. Nie mów mi, że odeszli! Czy oni wszyscy wrócili na Ziemię?

— Nie wiem. — Odwrócił się, uszy mu opadły. — Najpierw wysłali Sandoza. Inni przez jakiś czas gościli u mnie w Gayjurze. — Znowu zamilkł.

— Odeszli, prawda? — powiedziała bezbarwnym głosem. — Umarli czy wrócili na Ziemię?

— Nie wiem! — powtórzył, ale wyczuła, że coś przed nią ukrywa. W końcu powiedział, siląc się na spokój: — Nie wiem, ale myślę… Mogłem stworzyć rynek na… — Znowu zapadła długa cisza. — Sofia, co znaczy słowo „celibat”?

Wytrzeszczyła oczy, zdumiona, że pyta o coś takiego właśnie teraz. Ale Supaari nie zwykł robić uników… Jak mu to wyjaśnić?

— To znaczy powstrzymywać się od seksu.

Supaari popatrzył na nią bezradnie. Nie, angielski nie jest dobry. Spróbowała w ruanja.

— Żeby począć dziecko, potrzebna jest czynność… — Uniósł podbródek. — Wśród nas robi się to też dla przyjemności. Rozumiesz? Dla przyjemności. — Podbródek znowu się uniósł, ale tym razem wolniej, a Supaari wpatrywał się w nią z napięciem. — Jak ktoś żyje w celibacie, to nigdy… nigdy tego nie robi… ani po to, żeby począć dziecko, ani dla przyjemności. Rozumiesz?

— Nawet jeśli urodził się pierwszy albo drugi?

— Kolejność narodzin nie ma u nas żadnego znaczenia…

— A więc ten, kto jest w celibacie, to VaHapta, tak? Wyrzutek bez praw?

— Nie! Sipaj, Supaari, nawet dla tego kogoś celibat jest trudny do zrozumienia. — Przerwała, nie wiedząc, jak mu tó wytłumaczyć, jakiego języka użyć, ile mu powiedzieć. — Tacy ludzie jak Sandoz, Marc, Di odłączają się od innych. Postanawiają powstrzymać się od tej czynności. Nie robią tego ani dla dzieci, ani dla przyjemności. Żyją w celibacie, bo chcą lepiej służyć Bogu.

— Kim są „bóg”?

Znalazła schronienie w gramatyce.

— Kim jest, a nie kim są. Jest tylko jeden Bóg. Powiedziała to bez zastanowienia, ale zanim spróbowała wyjaśnić mu, co to jest monoteizm, Supaari przerwał jej gwałtownie.

— Sandoz powiedział, że jest w celibacie… powiedział, że nie bierze sobie żony, bo chce służyć wszystkim! — zawołał Jana’ata z oburzeniem, zrywając się na nogi i odchodząc od niej. Obrócił się w miejscu i spojrzał na nią gniewnie, z uszami postawionymi do przodu, gotów do ataku. — Powiedział, że jest w celibacie. Ci, co są w celibacie, służą bogu. Bóg to wielu.

Q.E.D., [quod erat demonstrandum — co było do dowiedzenia: formuła kończąca przeprowadzony dowód.] pomyślała, wzdychając. Gdzie są jezuici, kiedy ich potrzeba?

— Bóg jest jeden. Ma wiele dzieci. Wszyscy jesteśmy jego dziećmi. Sandoz służył Bogu, służąc jego dzieciom. — Supaari nagle usiadł i zaczął sobie pocierać głowę. — Sipaj, Supaari — powiedziała ze współczuciem, wyciągając rękę, by dotknąć jego wydłużonej, wilczej twarzy. — Boli cię głowa?


Tak. To nie ma sensu! — Umilkł, zastanowił się i zmienił język, wracając do h‘inglish. — Może to ma sens dla ciebie. Ja nie rozumiem.

Sofia uśmiechnęła się nieznacznie.

— Annę mówiła, że to początek mądrości. — Spojrzał na nią z otwartymi ustami. — Mądrość: naprawdę wiedzieć — wyjaśniła. — Annę mówiła, że mądrość zaczyna się, kiedy odkrywasz różnicę między „To nie ma sensu” a „Nie rozumiem”.

— Więc muszę być bardzo mądrość. Niczego nie rozumiem.

Powiedział to z zamkniętymi oczami. Kiedy je otworzył, wyglądał, jakby mu się zbierało na wymioty, ale zebrał się w garść i zapytał ją w tym okropnym wolapiku, którym musieli się porozumiewać:

Sipaj, Fia. Co w h’inglish znaczy „służyć”? Czy służba może oznaczać takie zachowanie… żeby mieć przyjemność?

— Może — odpowiedziała po dłuższej chwili. — Ale nie dla Marca, Di czy Milo. Dla nich służyć oznacza pomagać wszystkim. Dawać jedzenie głodnym, dawać schronienie… Zaraz… służyć wszystkim? O Boże. Stworzyłeś rynek? Supaari, co się stało z Emiliem?


W różowym świetle, które rozlało się po drugim zachodzie słońca, Sofia siedziała i patrzyła na śpiącego Supaariego, zbyt wyczerpana, by czuć coś poza rezygnacją. Potrzebowała kilku godzin, by dowiedzieć się od niego wszystkiego, i pod koniec zdawał się już rozumieć jej pogardę.

— Byłem taki dumny ze swojej przebiegłości! Ogłupiło mnie pragnienie dzieci, ale myślałem: Ten Supaari jest naprawdę wielki, taki mądry, taki sprytny! Powinienem rozumieć! — krzyknął, wyczerpany i rozgorączkowany. — To byli Jana’atowie. Tacy jak ja. Zrobiłem Sandozowi wielką krzywdę. Może inni cudzoziemcy też byli skrzywdzeni w ten sposób. A teraz ty będziesz mnie nienawidzić.

Chcieliśmy dobrze, myślała, patrząc na niebo pokryte kumulusami o barwach ametystu i indygo. Nikt z nas nie był rozmyślnie zły. Staraliśmy się jak najlepiej. A mimo to, jakiego narobiliśmy bałaganu…

Siedząc oparta plecami o Kanchaya, wyciągnęła rękę, by pogłaskać kasztanowe kędziory swojego śpiącego synka i pomyślała o D.W. Yarbrough, ojcu przełożonym jezuickiej misji na Rakhat, nie żyjącym już od prawie pięciu lat, pogrzebanym koło Kashanu razem z Annę Edwards, jego towarzyszką w nagłej i niespodziewanej śmierci.

Sofia Mendes i D.W. Yarbrough pracowali razem przez długie miesiące przygotowań do jezuickiej misji na planetę Śpiewaków. Wielu, którzy obserwowali rozwój i pogłębianie się ich partnerstwa, uważało to za potwierdzenie maksymy głoszącej, że przeciwieństwa się przyciągają, bo D.W. Yarbrough, ze swoim rozbieżnym zezem, meandrowatym nosem i dwoma rzędami koślawych zębów był przeraźliwie brzydki, podczas gdy klasyczna uroda Sofii Mendes zapierała dech w piersiach. Tylko niektórzy rozumieli, że przyjaźń, jaką się nawzajem obdarzyli, była czymś w rodzaju sanktuarium dla każdego z nich i tylko oni cieszyli się ze spotkania tych dwóch dusz.

Niewiele było potrzeba czasu, by sefardyjska Żydówka i ksiądz jezuita wypracowali sobie wspólny rytm pracy. Stało się ich zwyczajem, by kończyć każdy długi i ciężki dzień kompilacji, analiz, wnioskowań i decyzji kolacją i paroma szklankami piwa Lone Star w cichym barze niedaleko rezydencji prowincjała w Nowym Orleanie. Czasami rozmawiali do późnej nocy, często na temat religii. Z początku Sofia była nastawiona wojowniczo, wciąż odczuwając uzasadnioną historycznie wrogość do katolicyzmu, ale wprawiało ją w zakłopotanie to, że — jak się okazało — tak mało wiedziała o judaizmie. Yarbrough był świadom, jak raptownie i nieszczęśliwie zakończyło się jej dzieciństwo, a ponieważ od dawna żywił podziw i szacunek dla judaizmu, stał się jej przewodnikiem, prowokując ją do przemyśleń i pomagając w ponownym odkryciu tradycji, w której się urodziła.

— Żydzi mają w sobie jakąś wspaniałą zawziętość, która bardzo mi się podoba — powiedział jej pewnego wieczoru Teksańczyk podczas dyskusji na temat orędownictwa Matki Bożej i świętych obcowania, a także barokowej hierarchii księży, prałatów, biskupów, arcybiskupów, kardynałów i papieża, która dzieli katolików od Boga, co Sofia uważała za niesłuszne. — Ale wierz mi, większość ludzi wcale nie lubi zmierzać prosto do celu, naprawdę. Na wszystko spoglądają z niedowierzaniem, do wszystkiego wolą dochodzić okrężną drogą. Czują się lepiej, jeśli mają do dyspozycji drogę służbową — dodał jako stary dowódca eskadry piechoty morskiej, którego lata spędzone w zakonie jezuitów nie oduczyły skłonności do posługiwania się terminologią wojskową. — Masz problem, zwracasz się do sierżanta. Sierżant może z tym iść do kapitana, którego zna. Większość facetów w wojsku potrzebuje sporo czasu, żeby tak się wkurzyć, by zapukać do drzwi gabinetu generała, nawet jeśli jest najprzyjemniejszym gościem na świecie. Katolicyzm umożliwia to zwykłym śmiertelnikom. — Uśmiechnął się, robiąc strasznego zeza i szczerząc krzywe zęby; najbrzydszy i najwspanialszy człowiek, jakiego w życiu spotkała. — A dzieci Abrahama? Patrzą Bogu prosto w twarz. Chwalą się. Kłócą! Targują. Uskarżają. Trzeba mieć jaja i głowę na karku, żeby tak się odnosić do Wszechmocnego.

Polubiła go wtedy jeszcze bardziej, czując, że to najwyższa pochwała, jaką mógł wygłosić pod adresem jej i jej ziomków.

W czasie tych wieczornych rozmów doszli do wielu wspólnych wniosków. Uznali, na przykład, że nie ma czegoś takiego, jak eksżyd, ekskatolik czy ekskomandos.

— A dlaczego tak jest? — zapytał ją pewnego wieczoru, po stwierdzeniu, że eks-Teksańczyk też jest trudny do przyjęcia.

D.W. uważał, że jest bardzo ważne, by dotrzeć do rekruta, kiedy jest jeszcze młody i wrażliwy. Duma z własnej tradycji jest też tego częścią, dopowiedziała Sofia. Ale najważniejsze, odrzekł D.W., jest to, że wszystkie te grupy opierają swoje filozofie na tej samej zasadzie.

— Gadanie nic nie kosztuje. My wierzymy w działanie — mówił. — O sprawiedliwość trzeba walczyć. Głodnych trzeba nakarmić. Plażę trzeba zdobyć. Żaden z nas nie siedzi na tyłku, czekając na jakiś cud.

Choć ciągle kładł nacisk na działanie, D.W. Yarbrough był jednak człowiekiem na tyle wykształconym i uczciwym, żeby dostrzegać niebezpieczeństwo kulturowych i duchowych szkód, jakie mogą wyrządzić misjonarze, i wyłożył jej ścisłe zasady jezuickiego zaangażowania w misję na Rakhat.

— Nie będziemy im wygłaszać kazań. Będziemy ich słuchać. Oni też są dziećmi Boga i tym razem zamierzamy się dowiedzieć, czego mogą nas nauczyć, zanim zabierzemy się do odwzajemniania tej łaski.

Ze wszystkich członków załogi „Stelli Maris” Sofia Mendes najbardziej cieszyła się z takiej wolnej od uprzedzeń pokory i z wyrzeczenia się prozelityzmu. Dlatego uznała za gorzki paradoks, że tego popołudnia właśnie ona, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, ma mówić o Bogu mieszkańcowi planety Rakhat.

— Kim są „bóg”? — zapytał Supaari.

Nie wiem, pomyślała.

Nawet D.W. nie był skłonny do stwierdzeń wyrażających podstawy wiary. Tolerował sceptycyzm i wątpliwości, był oswojony z dwuznacznościami i niejasnościami.

— Może Bóg jest tylko najpotężniejszą poetycką ideą, o jakiej my, ludzie, jesteśmy w stanie pomyśleć — powiedział pewnego wieczoru po kilku Jrinkach. — Może Bóg nie jest realny poza naszymi umysłami, może istnieje tylko w paradoksie Doskonałego Współczucia i Doskonałej Sprawiedliwości. A może odchylił się na krześle i obdarzył ją krzywym, diabolicznym uśmiechem — może Bóg jest dokładnie taki, jakiego zachwala Tora. Może, razem ze wszystkimi innymi prawdami i całym swym pięknem, judaizm przechowuje dla każdego nowego pokolenia ludzi realność Boga Abrahama, Izaaka, Jakuba, Mojżesza Boga Jezusa.

Kapryśny, tajemniczy Bóg, jak o Nim mówił D.W.

— Bóg z pokrętnymi, nieodgadnionymi zasadami, Bóg, który tak często ma nas dość i każe nam pójść precz! Ale skory do wybaczania, Sofio, i tak szczodrobliwy! — powiedział D.W. Głos mu zmiękł, a oczy zapłonęły. — Zawsze tak zakochany w ludzkości. Zawsze wyczekujący, żebyśmy odwzajemnili Jego namiętność. Zawsze, z pokolenia na pokolenie. Ach, Sofio, kochanie!

W najlepszych dniach wierzę w Niego z całego serca.

— A w najgorszych? — zapytała go tamtego wieczoru.

— Nawet jeśli jest tylko poezją, to jest to poezja, którą można żyć, poezja, za którą można umrzeć — odpowiedział ze spokojnym przekonaniem. Przez chwilę siedział zgarbiony, z opuszczoną głową, rozmyślając. — Może poezja jest jedynym sposobem, żeby zbliżyć się do prawdy Boga… A kiedy zawodzi metafora, myślimy, że to Bóg nas zawiódł! — zawołał, szczerząc zęby. — Tak, to jest pomysł! To nowy teologiczny labirynt!

D.W. Yarbrough często podkreślał, że Sofia jest dziedziczką starożytnej mądrości, a wywodzące się z niej prawo i etyka zostały wielokrotnie przetestowane w setkach kultur i we wszystkich klimatach moralnych. Jest to najmądrzejszy, najbardziej logiczny w dziejach świata kodeks postępowania. Pragnęła opowiedzieć Supaariemu o mądrości Hillela, który na sto lat przed Jezusem nauczał: „Nie czyń innym tego, czego sam nienawidzisz”. Jeśli nie możesz żyć tak, jak muszą żyć Runowie, przestań ich hodować, przestań ich wyzyskiwać, przestań ich zjadać!

Znajdź jakiś inny sposób życia. Miłuj miłosierdzie, nauczali prorocy. Czyń sprawiedliwość. Tyle było do przekazania! A jednak historia jej własnej planety to dzieje nieustannych wojen, a tak często, tak tragicznie często korzenie tych wojen sięgały wierzeń religijnych, uprzedzeń, zapiekłej pewności siebie. Pragnęła zapytać D.W., czy jeśli mamy nauczyć się czegoś od VaRakhati, to nie byłoby słuszne, żeby i oni czegoś się od nas nauczyli?

Nie wiem, co robić, myślała. Nawet prawa fizyki rozmieniają się na prawdopodobieństwa. Skąd mam wiedzieć, co robić?

„Bóg, który dał temu początek, doprowadzi to do doskonałości”, powtarzał Marc Robichaux. A Emilio Sandoz powiedział jej kiedyś: „Jesteśmy tu, ponieważ Bóg nas tutaj przywiódł, krok po kroku”. Nic nie dzieje się przypadkowo, nauczali żydowscy mędrcy. Może jestem tutaj, pomyślała, żeby zaszczepić tę mądrość na Rakhacie? Może właśnie dlatego ja jedyna przetrwałam?…

A może postradałam rozum, pomyślała po chwili, przerażona, że mogła coś takiego pomyśleć.

Był to bardzo ciężki dzień. Nie śmiała myśleć o tym, co by się mogło stać, gdyby tylko Supaari zrozumiał, że ona wciąż żyje. Ciesz się z tego, co masz, powiedziała sobie, układając się obok Kanchaya, tak żeby widzieć dziwną twarz swojego śpiącego synka, blisko Supaariego i jego maleńkiej, cudownej Ha’anali, blisko Sichu-Lana, Tinbara i wszystkich innych, którzy ją przygarnęli.

O świcie powróciły do niej słowa Supaariego. „Inni…” Usiadła, oddychając nierówno, i wpatrzyła się w ciemność. Inni. Przybyli inni ludzie.

Sipaj, Fia! Co robisz? — zapytał Kanchay zaspanym głosem. On też usiadł, kiedy Sofia uklękła i zaczęła ręką dotykać skraju chaty. — Czego szukasz?

— Komputera — odpowiedziała i syknęła, bo zacięła się w rękę nożem, który ktoś pozostawił pomiędzy półmiskami.

— Ach, Fia! Przestań! — krzyknął Kanchay ze wstrętem, kiedy zaklęła i zaczęła ssać słoną rankę na swojej dłoni.

Inni też głośno wyrażali swoje obrzydzenie, zbudzeni nagłym uderzeniem zapachu krwi, który wyrwał ich ze snu tak, jak okrzyk może przebudzić ludzi, lecz Sofia nadal przeszukiwała skraj chaty, szperając wśród naczyń, zapasów i narzędzi.

— Emilio został wysłany na Ziemię na „Stelli Maris” — mruknęła do siebie. — To dlatego sygnał zamarł trzy lata temu.

Jej dłoń natrafiła na krawędź laptopa; porwała go i przycisnęła do piersi, a potem przeczołgała się przez zbitą masę ciał i wydostała na zewnątrz, gdzie niebo było już w połowie złote, a w połowie akwamarynowe. Mieli macierzysty pojazd i prom. Supaari nie był pewny, czy tylko sam Sandoz opuścił Rakhat. Ten drugi statek mógł wciąż być na orbicie. Ich prom mógł wciąż być na planecie. Jest paliwo.

— Jeśli jeszcze nie odjechali… — powiedziała na głos. — O Boże, och… błagam…

Sieć satelitarna, ustanowiona osiem lat temu przez załogę „Stelli Maris”, nadal funkcjonowała. Pracując gorączkowo, przeprogramowała radio, aby przeszukiwało systematycznie szerokie pasmo na orbicie Rakhatu, w nadziei natrafienia na jakiś aktywny nośnik informacji. Poszukiwanie nie trwało długo: 9,735 gigaherców.

— Tak! — krzyknęła, płacząc i śmiejąc się, lecz natychmiast umilkła, ignorując Runów, którzy teraz tłoczyli się wokół niej, a ich pytania wydawały się jej tak bezsensowne, nic nie znaczące jak deszcz.

Nie było odpowiedzi na jej sygnał wywoławczy, ale znała standardowe procedury nawigacyjne, specjalne interfejsy ustanowione przez Agencję Kosmiczną Narodów Zjednoczonych, kiedy wokół Ziemi zaczęło latać tyle statków i stacji, że groziło to katastrofą. Jak nawigator naziemny przejmujący frachtowiec, przejęła kontrolę nad systemem komputerowym „Magellana” i włamała się do jego rejestrów. Nie było zapisu powrotu załogi na statek. Nie było żadnych transmisji od około trzech lat. Ich prom musi być gdzieś na Rakhacie, może w pobliżu Kashanu.

Zaczęła nadawać powtarzające się wezwanie poprzez łącza „Magellana”, adresując je do wszystkich węzłów umieszczonych na lądzie i prosząc respondentów, by odpowiedzieli poprzez powrotną ścieżkę „Magellana”. Nasłuchiwała z bijącym sercem, oczekując czyjejśodpowiedzi, licząc najakąkolwiek wskazówkę, że ona i Izaak nie są jedynymi ludzkimi istotami na Rakhacie.

Było już dobrze po drugim wschodzie, kiedy oderwała się od komputera, usiadła i zaczęła myśleć. Brak odpowiedzi nie dowodził, że ci inni nie żyją. Mogło ich nie być przy żadnym z węzłów. Supaari uważał, że wciąż mogą żyć, ale znajdują się w niewoli, jak niegdyś Emilio. Sześć miesięcy, postanowiła, rozpalona intensywnością pracy, jaką wykonała. Tyle jest im winna. Nie porzuci swoich braci bez poważnej próby odnalezienia ich.

Sześć miesięcy.

Tylko sześć miesięcy. Potem, na Boga, o którego poezji już zapomniała, ukradnie ich prom i statek macierzysty. Potem, na Boga, Sofia Mendes wróci ze swoim synem do domu.

Загрузка...