29. „GIORDANO BRUNO”: 2070–2073 czasu ziemskiego

Nie widzę tu żadnego problemu — powiedział Sean Fein, nakładając sobie na talerz trochę gulaszu z garnka stojącego pośrodku stołu. — Daj to na głośniki. Podkręć głośność. Czy ten biedak nie może sobie wyjść na mały spacer?

— Tu nie chodzi o samo wysłuchanie tych pieśni. Tu jest potrzebna dogłębna analiza — odparł Danny Żelazny Koń. — Połowy słów nie rozumiem, ale to, co rozumiem, jest… Zrozum, zrobiłem z tym wszystko, co potrafię! Sandoz musi pomóc.

— Raz już mu powiedziałem, że muzyka się zmieniła, odkąd on tam był. Nie wyraził żadnego zainteresowania — powiedział Joseba, stawiając talerz na stole. — Nawet na Ziemi nie chciał słuchać tych pieśni.

Bo to był głos Hlavina Kitheriego — zauważył John, przeżuwając z namysłem mięso. — Albo kogoś innego, kogo znał. A tu mamy coś zupełnie innego!

:— Ale to na pewno styl Kitheriego — stwierdził Carlo, nalewając sobie trochę czerwonego Ferreghini.

— Tak — zgodził się Danny — i jeśli Kitheri tworzy teraz takie kawałki, to cała struktura tego społeczeństwa…

W drzwiach mesy pojawił się Sandoz z hełmem VR pod’ pachą. Zapadła cisza, jak zwykle, kiedy wchodził, a jeszcze nie wiedziano, w jakim jest nastroju.

— Panowie, Geryon został oswojony — oznajmił. — Udało mi się pomyślnie odbyć symulowany lot wahadłowcem z „Bruna” na powierzchnię Rakhatu i z powrotem.

— Zostanę przeklęty — mruknął Frans Vanderhelst.

— Prawdopodobnie — odpowiedział Sandoz i skłonił się z przesadną dworskością, kiedy rozległy się okrzyki aplauzu i gwizdy.

— Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego sprawiło ci to tyle kłopotu — powiedział John, podchodząc do Emilia z Nikiem, jak sekundanci po zwycięskiej walce, by zdjąć mu rękawice VR i wziąć od niego hełm. — Czy to było trudniejsze od bejsbola?

— Po prostu nie mogłem zobaczyć tego, co muszę zrobić. Jestem mentalnym ślepcem — wyjaśnił Emilio, siadając przy stole. — Dopiero w college’u dowiedziałem się, że inni ludzie potrafią widzieć różne rzeczy w wyobraźni. — Kiwnął głową do Carla, kiedy rozlano wino, by spełnić uroczysty toast. — I nie potrafię czytać map… Kiedy ktoś udzielał mi wskazówek, jak się gdzieś dostać, musiałem to sobie napisać prozą. — Odchylił się wygodnie na krześle, sprawiając wrażenie rozluźnionego, choć zmęczonego, i uśmiechnął się do Nica, który przyniósł mu z kuchni talerz. — Ale chyba będzie lepiej, jak mnie umieścicie na samym końcu listy potencjalnych pilotów promu…

— Łagodnie mówiąc — mruknął John, siedzący naprzeciw niego, czując, jak mu serce topnieje na widok uśmiechu Emilia. — No, teraz już chyba dasz wszystkim trochę odpocząć, co?

Rozległy się chrząkania i pomruki popierające taką propozycję i po raz pierwszy od startu na pokładzie „Magellana” zapanowało coś w rodzaju wspólnotowej atmosfery, kiedy tak siedzieli razem, jedząc, popijając i rozmawiając. Wszyscy poczuli — choć było to jeszcze bardzo kruche poczucie — że stanowią jedną drużynę, ale nikt nie ośmielił się tego wyrazić; dopiero pod koniec posiłku Nico oświadczył ni stąd, ni zowąd:

— To mi się bardziej podoba.

Zapanowała krótka cisza, jak zwykle pod koniec wspólnego obiadu, ale przerwał ją Danny Żelazny Koń, mówiąc:

— Słuchaj, Sandoz, jest taka jedna nowa pieśń rakhatańska, nad którą pracuję, i…

— Danny, daj spokój! — zaprotestował John. — Żadnych rozmów o interesach!

Ale Emilio się nie najeżył, więc Danny kontynuował swoją myśl.

— Tylko ten jeden kawałek. Jest naprawdę niezwykły. Szczerze mówiąc, Sandoz, uważam, że z politycznego punktu widzenia jest bardzo ważne, co te wersy oznaczają, ale zrobiłem już wszystko, co w mojej mocy, a…

— Danny… — zaczął znowu John.

— John, jeśli będę potrzebował rzecznika, dam ci znać — powiedział Emilio. John wzruszył ramionami: umywam ręce. — No dobra, Danny — dodał Emilio. — Posłuchajmy tego.

Sama muzyka była równie łatwo rozpoznawalna jak muzyka Mozarta, równie silnie działająca na uczucia, jak muzyka Beethovena. Z wyjątkiem partii barytonu, głosy nie przypominały niczego, co do tej pory nadchodziło z Rakhatu: były to lekko matowe, bogate alty, roziskrzone, wspaniałe dyszkanty, splecione ze sobą w harmoniach, które sprawiły, że wszyscy zaczęli oddychać szybciej. A potem pojedynczy głos: wznoszący się, wznoszący, porywający ich gdzieś…

— To słowo — powiedział Danny z naciskiem, kiedy sopran opadł w chór jak cofająca się fala w ocean. — To jest klucz. To musi być klucz. Znasz je?

Sandoz pokręcił głową i wyciągnął rękę, wysłuchując całego utworu, zanim przemówił.

— Jeszcze raz — powiedział, kiedy się skończyło. A potem:

— Jeszcze raz — po raz trzeci wysłuchał całego utworu. — Nico, podaj mi laptop — poprosił, kiedy nagranie ucichło. — Danny, kiedy to złapaliście?

— W zeszłym tygodniu.

— Zaraz zobaczymy, czy dobrze rozumiem proces, dzięki któremu otrzymaliśmy tę transmisję — powiedział sucho Sandoz, kiedy Nico wyszedł po komputer. — Kiedy te pieśni po raz pierwszy nadano na Rakhacie, zostały automatycznie zarejestrof wane przez system „Magellana”, zakodowane, skompresowane i spakowane w plik, prawda? Zatrzymane w pamięci do czasu, i kiedy gwiazdy znalazły się we właściwym położeniu. Wyłowione i przez radioteleskopy po czterech latach od wysłania ich przez! „Magellana”. Sprzedane jezuitom przez Konsorcjum Kontakt, na i pewno po jakimś okresie negocjacji co do ceny. Zbadane i ponownie spakowane. Przesłane do nas… kiedy? Po jakichś dwu latach? A teraz poruszamy się z maksymalną prędkością, tak? — zapytał, spoglądając na Grubego Fransa. — Z tego by wynikało, że do chwili, gdy pakiet do nas dotarł w zeszłym tygodniu, upłynęło więcej lat z powodu efektu względności czasu. Nie mam pojęcia, co to nam daje, ale to są bardzo stare wiadomości, Danny… Ach, grazie, Nico.

Przez pewien czas po prostu obserwowali proces, który tak dobrze znali, kiedy Sandoz przebiegał przez różne pliki, szukając podobnych źródłosłowów, by potwierdzić lub odrzucić jakąś hipotezę, która tworzyła się w jego umyśle.

— Myślę, że to ma jakiś związek ze źródłowym słowem oznaczającym wszelką zmianę: sohraa — oznajmił w końcu. — Pierwsza sylaba to, oczywiście, wzmacniacz. Termin jest, jak sądzę, poetyckim neologizmem, ale nie znam tej konstrukcji. Równie dobrze może być archaiczna, a nie nowa. Łączy sohraa z rdzeniem implikującym wyłanianie się albo uwolnienie: hramaut. Słyszałem go tylko raz, kiedy Supaari pokazał mi małe zwierzątko, które wyłaniało się z czegoś w rodzaju poczwarki. — Podniósł oczy i spojrzał na Danny’ego. — Jeśli mam zgadywać, powiedziałbym, że to słowo oznacza emancypację. Prawdopodobnie tematem całego utworu jest radość z zerwania więzów.

Daniel Żelazny Koń przymknął na krótko powieki, jakby się modlił. Wywiązała się ożywiona rozmowa, ale wkrótce przerwał ją Danny.

— Zgadzasz się, że to jest kompozycja Kitheriego? Jego styl, zarówno w słowach, jak i w formie muzycznej? — Sandoz pokiwał głową: To nie podlega wątpliwości. — A głosy? Kto śpiewa? Nie kto. Który gatunek?

— Basy należą z pewnością do Jana’atów męskiego rodzaju. Inne są w znacznie wyższych rejestrach — stwierdził spokojnie Sandoz.

Scuzi — odezwał się nieśmiało Nico. — Co znaczy emancy… Jakie to było słowo?

— Emancypacja — odpowiedział Emilio. — To znaczy „uwolnienie”. Kiedy wyzwala się legalnie niewolników, nazywamy to emancypacją.

— Runowie mają znacznie wyższe głosy, prawda? — zapytał Nico. — Może śpiewają, bo się cieszą z odzyskania wolności.

Żelazny Koń wpatrywał się wciąż w Emilia.

— Sandoz, a jeśli Kitheri wyzwolił Runów?

Po raz pierwszy ośmielił się wypowiedzieć tę myśl na głos. Wszyscy zaczęli się prostować, mrugać oczami, marszczyć brwi, rozważając to, co usłyszeli.

— O Boże, Emilio — zawołał John — jeśli Runowie śpiewają… jeśli tematem tej pieśni jest emancypacja…

— To by zmieniało wszystko — wyszeptał Sean.

— Spóźniłem się — westchnął Carlo.

— Gratuluję, Johnny! — krzyknął Frans Vanderhelst. — Oto twój ukryty sens!

— Sandoz — powiedział Danny ostrożnym tonem — może właśnie dlatego miałeś wrócić…

Sandoz przerwał narastający gwar spekulacji, spoglądając na Danny’ego.

— Nawet gdybyś miał rację, a wątpię w to z różnych powodów: lingwistycznych, politycznych i teologicznych, nie musiałbym lecieć na Rakhat, żeby się o tym dowiedzieć. — Zerknął na zegar z datownikiem, wskazujący czas ziemski. — Mogłem usłyszeć tę muzykę, kiedy transmisje dotarły do Ziemi. To dobre kilka lat temu, prawda? Może gdzieś w pobliżu ósmej rocznicy małżeństwa z Giną — dodał, rzucając chłodne spojrzenie na Carla. Zapadło milczenie.

— Przykro mi, że sprawiam zawód Nicowi i kilku innym romantykom, ale te głosy nie brzmią mi jak głosy Runów. A słowa są w języku k’san, co nie obala hipotezy Danny’ego, ale na pewno jej nie wspiera. Alty wciąż używają zaimka osobowego, którego nigdy nie słyszałem. Nigdy nie zwracała się do mnie bezpośrednio żadna Jana’atanka, nawet wówczas, kiedy należałem do haremu Kitheriego, więc podejrzewam, że to zaimek żeński, a te głosy są głosami dorosłych Jana’atanek. Te najwyższe mogą być głosami dzieci, ale wydaje mi się, że to są jana’atańskie dzieci, nie ruriskie.

— Ale nawet jeśli wyzwolił jana’atariskie kobiety… — zaczął Danny.

— Ojcze Żelazny Koniu, zdaje mi się, że ma ojciec lekką skłonność do pobożnych życzeń — powiedział Sandoz z jadowitą uprzejmością, która wszystkich zmroziła. — Na jakiej podstawie, na przykład, zakładasz, że Kitheri byłby skłonny do czegoś takiego? A może podkładasz własne pragnienie samousprawiedliwienia się pod sytuację i osobę, o których nic nie wiesz? — Danny słusznie przyjął to jak policzek. — Gdyby Hlavin Kitheri — ciągnął Sandoz — był w jakiś sposób odpowiedzialny za zmianę statusu takich członków jego gatunku, a trudno mi to sobie wyobrazić, byłbym bardzo szczęśliwy. Ale niczego mu nie wybaczam.

— Nawet mała zmiana może podminować cały system — zauważył Joseba, wciąż przejęty tym pomysłem. — A jeśli coś, co powiedziałeś albo zrobiłeś, wpłynęło na Kitheriego albo na innych Jana’atów? To by oznaczało, że to, co się wydarzyło, jest… — Urwał, bo Sandoz nagle wstał i przeszedł w drugi koniec pomieszczenia.

— Jakie, Josebo? Możliwe do wybaczenia? — zapytał. — Do zniesienia? Tak? Jakieś lepsze?

— To by odkupiło to, co ci zrobiono — powiedział cicho Sean Fein. Prawie się ugiął pod spojrzeniem tych czarnych, twardych jak stal oczu, ale zmusił się do mówienia dalej. — Sandoz, przecież tego się nigdy nie wie! — krzyknął. — A co by się stało, gdyby ta cholerna austriacka komisja przyjęła młodego pana Hitlera do szkoły artystycznej? Malował zupełnie przyzwoite pejzaże i architekturę. Może gdyby dostał swój nędzny dyplom, losy świata potoczyłyby się inaczej?

— Parę słów, Emilio! — powiedział John nalegającym tonem. — Akt dobroci, miłości albo odwagi…

Sandoz stał nieruchomo z opuszczoną i odwróconą od nich głową.

— No dobrze — powiedział chłodno, podnosząc głowę. — Na użytek tej dyskusji przyjmijmy, że niezamierzone konsekwencje mogą być zarówno dobre, jak i złe. Kłopot w tym, jeśli już chodzi o mój przypadek, że nigdy nie dano mi możliwości wygłoszenia Hlavinowi Kitheriemu lub jego towarzyszom poruszającego kazania o wolności lub bezcenności dusz jana’atańskich, ruńskich czy ludzkich. — Zamilkł, czekając z zamkniętymi oczami. Był zmęczony, rzecz jasna. — Nie przypominam sobie, żeby mi pozwolono wypowiedzieć choćby jedno słowo. Wyłem, krzyczałem, to prawda… ale obawiam się, że w tym wyciu nie było słów, które ktokolwiek by rozumiał. — Znowu zamilkł i zaczerpnął głęboko powietrza, a potem wypuścił je powoli, zanim na nich spojrzał. — I walczyłem, żeby nie dać się wziąć tym jebakom, ale nie sądzę, by nawet najbardziej miłosierny obserwator uznał to za pokaz męstwa. Zdumiewający pokaz daremności i bezsilności, o tak, to mogło przyjść komuś do głowy.

Jeszcze raz przerwał, oddychając z wysiłkiem.

— Więc, jak widzicie — powiedział w końcu — nie sądzę, by istniał choć strzęp nadziei, że ktokolwiek wyciągnął jakieś budujące wnioski na temat świętości życia albo politycznej wartości wolności podczas mojego… posługiwania kapłańskiego wśród Jana’atów. I proponuję, panowie, abyśmy już nie poruszali tego tematu aż do końca naszej wspólnej podróży.


Wszyscy patrzyli w milczeniu, jak Sandoz opuszcza mesę, a później rozglądali się po sobie, zbierając myśli. Nikt nie zauważył, że Nico, stojący dotąd w kącie, wyszedł również i udał się do swojej kabiny.

Otworzywszy szafkę w ścianie nad swoim biurkiem, Nico poszperał wśród swoich skarbów i znalazł dwa twarde cylindry nierównej wielkości: jedno całe i drugie zjedzone już do połowy genueńskie salami, które tam zachomikował. Położywszy je na biurku, usiadł i z lubością wdychał woń czosnku, oddając się jednocześnie poważnym rozważaniom nad problemem salami. Zastanawiał się, ile mu jeszcze zostało i ile czasu upłynie, zanim będzie mógł kupić nowe i jak się czuł don Emilio, kiedy go tak bardzo bolała głowa. Byłoby marnotrawstwem dawać salami komuś, kto mógłby je zwymiotować. A jednak, pomyślał Nico, prezent zawsze wprawia w lepszy humor, a don Emilio mógłby zachować salami na później, kiedy ból głowy ustąpi.

Ludzie często śmiali się z Nica, bo zbyt poważnie wszystko traktował. Mówili coś z powagą, więc traktował to poważnie, a później był zakłopotany, kiedy się okazywało, że tylko żartowali. Rzadko rozpoznawał różnicę między takim rodzajem żartowania a rozsądną mową.

— Nazywamy to ironią — wyjaśnił mu kiedyś don Emilio. — Ironia często polega na tym, że myślimy coś przeciwnego, niż mówimy. Żeby się połapać, na czym polega żart, trzeba być zaskoczonym, a później rozbawionym różnicą między tym, co ktoś naprawdę myśli, a tym, co akurat mówi.

— Więc to jest ironia, kiedy Frans mówi: Nico, bystry z ciebie chłopak?

No, może i tak, ale on się również z ciebie wyśmiewa — odpowiedział szczerze Sandoz. — Ironią byłoby, gdybyś ty sam mówił, że jesteś bystrym chłopcem, ponieważ uważasz się za głupiego i większość ludzi to samo o tobie sądzi. Ale ty nie jesteś głupi, Nico. Uczysz się powoli, ale skrupulatnie. Kiedy czegoś się uczysz, robisz to naprawdę dobrze i już tego nie zapominasz.

Don Emilio zawsze mówił poważnie, więc przy nim Nico mógł się rozluźnić i nie musiał odnajdywać ukrytych żartów. Nigdy się z niego nie wyśmiewał i poświęcał sporo czasu, żeby go czegoś nauczyć i ułatwić zapamiętanie obcych słów.

Wszystko to, uznał Nico, jest całkowicie warte połowy salami.


Czyjaś wizyta była ostatnią rzeczą, której Sandoz w tej chwili pragnął, ale kiedy odpowiedział na pukanie do drzwi krótkim: „Odwal się!”, nie usłyszał odgłosu oddalających się kroków i w końcu uznał, że ktokolwiek tam jest, zamierza tkwić długo. Westchnął, otworzył drzwi i nie był specjalnie zaskoczony, widząc Nica d’Angeli czekającego w korytarzu.

Buon giorno, Nico — powitał go cierpliwie. — Mówiąc szczerze, wolałbym teraz pobyć trochę sam.

Buon giorno, don Emilio — odpowiedział Nico pogodnym tonem. — Obawiam się, że to bardzo ważne.

Emilio westchnął głęboko i prawie się zakrztusił zapachem czosnku, ale cofnął się, zapraszając Nica do środka. Zgodnie ze swoim zwyczajem poszedł w najdalszy kąt kabiny i usiadł na łóżku, opierając się plecami o przegrodę. Nico przysiadł na skraju krzesła, a potem pochylił się, by położyć połówkę salami u stóp koi.

— Chciałbym ci to dać, don Emilio — powiedział bez zbędnych wyjaśnień.

— Dziękuję ci, Nico — odrzekł z powagą Emilio, starając się nie wdychać powietrza za głęboko. — To bardzo ładnie z twojej strony, ale ja już nie jem mięsa…

— Wiem, don Emilio. Don Gianni powiedział mi, że to z powodu jedzenia ruńskich niemowląt. Ale to salami jest ze świni.

Emilio musiał jednak parsknąć śmiechem.

— Masz rację, Nico. To tylko świnia. Dziękuję ci.

Głowa trochę mniej cię boli? — zapytał Nico z niepokojem. — Możesz to zachować na później, jeśli miałbyś teraz zwymiotować.

— Dzięki, Nico. Wziąłem jakieś lekarstwo i ból przeszedł, więc nie zwymiotuję.

Powiedział to z przekonaniem, którego wcale nie miał: zapach czosnku przyprawiał go o zawrót głowy. Zorientował się jednak, że dla Nica ten prezent ma bardzo dużą wartość, więc ześliznął się z łóżka i ujął salami obiema rękami, aby zaznaczyć, że to docenia.

— Może zjemy trochę razem? — zapytał. — Masz nóż?

Nico skinął głową i wyciągnął scyzoryk, a potem uśmiechnął się nieśmiało, a to mu się bardzo rzadko zdarzało. Emilio z namaszczeniem, całkiem nieźle zdjął skórkę z salami, bo miał dzisiaj wyjątkowo sprawne ręce. Nico wziął od niego salami i operując ostrożnie kciukiem, odkroił dwa cienkie plasterki z samego końca. Emilio przyjął jeden plasterek z godnością, którą kiedyś zachowywał dla hostii. To tylko świnia, pomyślał, i po chwili udało mu się jakoś przełknąć mięso.

Nico przeżuwał swój plasterek z lubością, cały rozpromieniony, ale nagle przypomniał sobie coś, co od pewnego czasu zamierzał powiedzieć.

— Don Emilio — zaczął — chciałbym uzyskać rozgrzeszenie…

Sandoz potrząsnął głową.

— Nico, musisz pójść do któregoś z księży. Ja już nie mogę spowiadać.

— Nie — powiedział Nico. — Nie do księdza. Tylko ty możesz mnie rozgrzeszyć. Don Emilio, przepraszam, że cię pobiłem.

— Odwalałeś tylko swoją robotę — odrzekł z ulgą Emilio.

— To była zła robota. Żałuję, że to zrobiłem.

Żadnego zasłaniania się poleceniem Carla. Żadnych uników. Żadnych usprawiedliwień.

— Nico — powiedział Emilio ze spokojem, którego wymagała sytuacja — przyjmuję twoje przeprosiny. Wybaczam ci, że mnie pobiłeś.

Nicowi to nie wystarczyło.

— W obu przypadkach?

— W obu przypadkach.

Nico sprawiał wrażenie, że naprawdę bardzo mu ulżyło.

— Twoją świnkę morską zaniosłem do sióstr. Dzieci obiecały, że będą się nią opiekować.

— To dobrze, Nico — powiedział Emilio po chwili, zdumiony, jak bardzo to go ucieszyło. — Jestem ci za to wdzięczny i za to, że mi powiedziałeś.

Nabrawszy otuchy, Nico zapytał:

— Don Emilio, czy sądzisz, że odwalimy dobrą robotę na tej planecie?

— Nie jestem pewny, Nico. Za pierwszym razem, kiedy tam byłem, bardzo się staraliśmy być dobrymi ludźmi i postępować słusznie, ale wszystko poszło nie tak. Tym razem powody, dla których tam lecimy, nie są… czyste. Ale kto wie? Może mimo wszystko wyjdzie z tego jakieś dobro.

— To by była ironia — zauważył Nico.

Emilio popatrzył na wielkoluda z prawdziwym wzruszeniem.

— Tak, masz rację. To by była ironia. — Zdał sobie sprawę z tego, że jest rad z odwiedzin Nica. — A ty, Nico? Co ty o tym sądzisz?

— Nie jestem pewny, don Emilio — odpowiedział z powagą Nico, naśladując ton Sandoza i jego słowa, jak to często robił. — Myślę, że powinniśmy poczekać, aż tam się znajdziemy i zobaczymy, co się tam dzieje. To moja rada.

Emilio pokiwał głową.

— Jesteś bardzo rozsądny, Nico.

Ale Nico miał jeszcze coś do powiedzenia.

— Myślę, że ten, kto cię skrzywdził, ten Kitheri, też może żałować, tak jak ja. Myślę, że jego muzykajest cudowna… lepsza nawet od Verdiego. Ktoś, kto tworzy taką muzykę, nie może być całkiem zły. Tak myślę.

To już było o wiele trudniejsze do zaakceptowania, ale mogło zawierać ziarnko prawdy… Emilio wstał, dając znać, że to koniec odwiedzin, i choć Nico również wstał, nie poszedł w kierunku drzwi. Łagodnie podniósł prawą rękę Sandoza i pochylił się, żeby ją ucałować. Emilio próbował wyrwać rękę, ale łagodny uścisk Nica okazał się nie do pokonania.

— Don Emilio — powiedział Nico — mógłbym dla ciebie zabić lub umrzeć.

Emilio, który rozumiał ten język, spojrzał w bok i próbował sobie wyobrazić, jak powinien zareagować na taki przejaw niezasłużonego uwielbienia. Jedna tylko odpowiedź wydawała się możliwa, więc zamknął oczy, by zastanowić się, czy jest w stanie wypowiedzieć to z taką szczerością, na jaką ten człowiek zasługiwał.

— Dziękuję ci, Nico — powiedział w końcu. — Ja też ciebie kocham.

Prawie nie zauważył, kiedy Nico wyszedł.


Miasto Gayjur: 2080 czasu ziemskiego

Wiele lat później Joseba Urizarbarrena przypomniał sobie ten dziecięcy chór — i słowo w języku k’san oznaczające emancypację — podczas rozmowy z córką Kanchaya VaKashan. Kiedy Joseba spotkał ją po raz pierwszy, Puska VaTrucha-Sai była szanowanym członkiem rady starszych w Gayjurze, a jej punkt widzenia często okazywał się bardzo pomocny w odtwarzaniu przez niego i innych księży historii ruńskiej rewolucji.

— Przez wiele lat dochodziło do sporadycznych walk — mówiła mu Puska — ale na początku Fia była zwolenniczką „biernego oporu”. W kilku miastach doszło do strajku generalnego. Wielu miejskich Runów po prostu odeszło, odmawiając poddania się ubojowi.

— Jak na to zareagował rząd? — zapytał Joseba.

Niszcząc wioski, które dały schronienie miejskim Runom. Potem zaczęli palić pola rakaru, rosnącego dziko w środkowej części kontynentu, żeby nas zmusić głodem do uległości. — Zamilkła na chwilę, wspominając te wydarzenia i oceniając je na nowo z perspektywy czasu. — Równowaga została zachwiana, kiedy Fia uwierzyła, że zaczynają przeciw nam używać broni biologicznej. Fiajako dziecko widziała choroby używane przeciw ludowi, który nazywano Kurdami. Kiedy zaczęła się szerzyć zaraza, myśleliśmy, że Runowie żyjący poza liniami djanada zostali zarażeni, a potem potajemnie powysyłani na południe, żeby zarazić wszystkich, którzy będą się z nimi kontaktowali.

— Ale chorobę mogło też spowodować nagłe wymieszanie się różnych grup Runów podczas rebelii — zauważył Joseba. — Wielu zaczęło żyć w zupełnie nowych środowiskach. Zbieracze z błot zaczęli pracować razem z miejskimi specjalistami… I jedni, i drudzy zetknęli się z ogniskami miejscowych chorób, na które nie byli uodpornieni. Zaczęli je roznosić po całym kontynencie…

— Tak — przyznała Puska po chwili. — Tak mówili niektórzy z naszych uczonych. Ale nie było co do tego zgody… — Wyprostowała się, postawiła uszy. — Djanada nie dali nam innej możliwości, musieliśmy uderzyć z całą mocą. Ludzie umierali. Całymi tysiącami. Walczyliśmy o życie. — Spojrzała na północ i zmusiła się do bezstronności. — Oni chyba też.

Sipaj, Puska, ktoś się zastanawia, czy sami Jana’atowie się zmienili, czy też zmienił się pogląd Runów na Jana’atów…

Puska rozważała to przez chwilę, a kiedy przemówiła, zaczęła używać angielskich zaimków, jak robiło to teraz wielu Runów, by podkreślić, że jest to ściśle osobista opinia.

— Moje spojrzenie na djanada zmieniło się, kiedy opuściłam Trucha Sai. — Zamilkła na chwilę, patrząc w dal. — Kiedy po raz pierwszy ruszyliśmy na Mo’arl… Sipaj, Hozei, co my tam zobaczyliśmy! Płakałam co noc przez całą porę roku. Tam były drogi wybrukowane naszymi kośćmi, pokruszonymi i zmieszanymi z zaprawą wapienną… Groble wzdłuż rzek… trzykrotnie przewyższające wzrost kobiety… z samych kości. Buty ze skór naszych zmarłych… w miastach nosili je nawet Runowie! Były tam sklepy… — Spojrzała na Josebę. — Półmiski z językami, półmiski z sercami. Nogi, ręce, stopy, polędwice, podgardla!

Combry, ogony, golonki… wszystko pięknie wyłożone. Przychodzili tam ruńscy służący i wybierali mięso dla swoich panów. Jak mogli to wytrzymać? Jak djanada mogli żądać od nich czegoś takiego?

— Ktoś nie jest pewny — odpowiedział szczerze Joseba. — Czasami nie ma wyboru. Czasami wybory są nieprzemyślane. Ludzie potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego. — Puska wysunęła podbródek, a potem opuściła ogon, nie będąc w stanie wyobrazić sobie, jak funkcjonował ten dawny świat. — A jednak byli i tacy Runowie, którzy pozostali z Jana’atami…

Sipaj, Hozei: Oni byli zdrajcami — oświadczyła z przekonaniem Puska. — Musisz to zrozumieć. Stali się bardzo bogaci, sprzedając ciała martwych żołnierzy Jana’atom, którzy płacili każdą cenę za kawałek mięsa. Ale ci Runowie i tak dostali to, na co zasłużyli: w końcu djanada ich również zjedli.

Sipaj, Puska, ktoś przeprasza, że wciąż wypytuje…

— Nie trzeba przepraszać. Ktoś chętnie odpowiada.

— Nawet po wojnie znaleźli się Runowie, którzy nie opuścili Jana’atów. Nawet teraz są. — Obserwował ją uważnie, ale nie zaczęła się kołysać. — Mówią nam, że kochają Jana’atów.

— Czasami tak jest. Runowie to szlachetny lud. Odpłacamy dobrocią za dobroć.

— Uważasz, że źle robią, żyjąc z Jana’atami? Są zdrajcami, jak ci, którzy bogacą się na czarnym rynku?

— Nie zdrajcami. Naiwniakami. W końcu też zostaną zjedzeni. Djanada nic na to nie poradzą. Tacy już są. Winadjanada leży w ich genach, w ich stylu życia.

Właśnie wtedy przypomniał sobie ten chorał.

Sipaj, Puska, ktoś chce dobrze to zrozumieć. Jesteś cierpliwa i ktoś jest ci wdzięczny. Na północy mówią, że Hlavin Kitheri rozpoczął emancypację Runów…

Po raz pierwszy w ciągu tej długiej rozmowy Puska żachnęła się, wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem.

— Emancypacja! Emancypacja oznaczała: zjemy cię, jak będziesz starszy! Djanada mówili nam, że jesteśmy głupcami!

Oto głupota: Hlavin Kitheri stający samotnie do walki z dwustutysięczną armią! Nie chciał żadnych negocjacji, oto prawdziwa głupota! Proponowaliśmy mu warunki, Hozei! Niech uwolni jeńców, a oddamy mu północ. Hlavin Kitheri wybrał walkę. Był szalony… podobnie jak wszyscy, którzy w niego wierzyli. Teraz patrzyła mu prosto w oczy.

Sipaj, Hozei: Runowie robili dla djanada wszystko. Zrobili z nas niewolników i żywili tylko po to, żebyśmy im dobrze służyli. Zanim przyszliście i pokazaliście nam, że możemy sami się wyżywić, robili z nas tępaków, którzy nie potrafili szybko myśleć, którzy godzili się ze swoim niewolnictwem. Słuchaj, Hozei! Nigdy więcej. Tamte czasy przeminęły na zawsze. Już nigdy nie będziemy niewolnikami. Nigdy.

Nie było łatwo z nią dyskutować: Runao uniesiona słusznym gniewem była groźnym przeciwnikiem.

Sipaj, Puska — powiedział, kiedy się uspokoiła — wychowałaś się z Ha’analą. Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś? Ona też była szalona?

— Puska odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili. Ktoś rozmyślał o Ha’anali. Nie była szalona. Ale opuściła swój lud, żeby pójść za szalonymi! Więc czyjeś serce wypełniło zakłopotanie. Supaari był jednym z nas, ale Ha’anala już do nas nie wróciła.

— Wiedziałaś, dokąd poszła, kiedy opuściła Trucha Sai?

— Poszła na północ. — Zapadło niezręczne milczenie, a potem Puska dodała: — Ktoś myśli, że mogła zawędrować do Inbrokaru.

— I była tam podczas oblężenia? — Puska uniosła podbródek na znak potwierdzenia. — Puska, czego oczekiwałaś od Ha’anali?

— Że wróci — odpowiedziała stanowczo.

— A kiedy nie wróciła?

W końcu zaczęła się kołysać, a kiedy przemówiła, nie odpowiedziała jemu, lecz własnemu sumieniu.

Djanada pierwsi wszystko zmienili. Nie dali nam wyboru!

I Djanada sprawili, że nasze serca wypełniła wściekłość. — Nie patrząc na niego, dodała: — Głód jest straszny. Ktoś miał nadzieję, że Ha’anala szybko umrze.

— A kiedy Inbrokar padł, ilu szybko umarło?

Puska VaTrucha-Sai odwróciła wzrok, ale była dzielną kobietą, która raz jeszcze zrezygnowała z bezpieczeństwa stada.

— Byli dla mnie jak trawa — powiedziała. — Nie liczyłam ich.

Загрузка...