33. RAKHAT: październik 2078 czasu ziemskiego

Było więcej rozmów. O towarach z melodyjnym włoskim głosem, o współrzędnych i torach lotu z chropowatym głosem pilota. Wstępnie uzgodniono, że wylądują w pobliżu rzeki Pon. Uzgodniono, że będą kontaktować się codziennie, że będą wymieniać pytania i odpowiedzi, że muszą wszystko rozważyć i dokonać obliczeń. Niezgrabne „do widzenia” Sandozowi, a potem… potem już była z powrotem na Rakhacie, znowu sama, w cichym pokoju, ukryta tam ze swoimi wspomnieniami, z dala od zamętu i rozmów.

W Pałacu Galatna nie było już luster. Gdyby nie wiedziała, co Sandoz zobaczy, mogłaby — choć przez jakiś czas — wierzyć, że ma trzydzieści pięć lat, prostą sylwetkę i potrafi jasno myśleć, ma świetny wzrok i jest pełna nadziei. Tylko nadziej a pozostała… Nie, nadzieja została spełniona. Są wojny, które warto toczyć. Śmierci, które przynoszą owoce. To wszystko miało swój cel… Och, Sandoz, pomyślała. Wróciłeś. Zawsze wiedziałam, że wrócisz…

(Wrócisz.)

Izaak, pomyślała, zamierając. Ha’anala.

Siedziała tak długo, wydobywając z głębin duszy wszystko, co tam ukrywała. Czy to odwaga, czy głupota, wystawiać serce na ten mroźny podmuch i znowu czekać, czekać, czekać na obumarcie nadziei?

— Jakżebym mogła nie spróbować? — zapytała samą siebie.

Więc spróbowała.


— Przeczytaj to — powiedział Izaak.

Czekało na niego jak zawsze, jak inne prośby przez tyle lat. Co rano sprawdzał najpierw plik swojej matki. Sprawdzał, czy przyszła od niej jakaś wiadomość, ale nigdy jej nie odpowiadał. Nie miał nic do powiedzenia.

Ktoś inny, w podobnych okolicznościach, mógłby oszczędzić siostrze bólu czytania tych błagań, by ukochane dzieci wróciły albo po prostu zapewnić matkę, że oboje żyją. Izaak nie wiedział, co to jest ból serca. Nie rozumiał żalu, tęsknoty czy konfliktu wierności. Nie rozumiał gniewu, zdruzgotanego zaufania, zdrady. Takie rzeczy nie były klarowne. Łączyły się z nimi oczekiwania co do zachowań innych osób, a Izaak nigdy nie miał takich oczekiwań.

Wiadomości od Sofii zawsze były adresowane do nich obojga, mimo to, co wydarzyło się w ciągu tych długich lat, odkąd opuścili puszczę. Ha’anala przeczytała ostatnią wiadomość i ostrożnie zamknęła laptop.

— Izaak, chcesz wrócić?

— Nie. — Nie zapytał: dokąd? To nie miało żadnego znaczenia.

— : Nasza matka tego pragnie. — Milczenie. — Ona jest stara, Izaaku. Któregoś dnia umrze.

To też nie wzbudziło w nim zainteresowania. Przyłożył dłonie do oczu i zaczął tworzyć różne wzory palcami. Ale nawet przez palce widział patrzącą na niego Ha’analę.

— Nie wrócę — powiedział, opuszczając ręce. — Oni nie śpiewają.

— Posłuchaj mnie. Nasza matka śpiewa. Twój lud śpiewa. — Zawahała się, a potem dodała: — Są inni, którzy należą do twojego gatunku, Izaaku. Znowu tu przybyli…

To go zainteresowało.

— Muzyka, którą znalazłem, jest dobra — oświadczył bez cienia triumfu czy zdziwienia. Po prostu to stwierdził: Z chmur spada deszcz, noc następuje po dniu, muzyka jest dobra.

— Mogą tu nie zostać. Nasza matka może wrócić z nimi. — Pauza. — Tam, skąd pochodzi twój gatunek. — Dłuższa pauza, żeby pozwolić mu pomyśleć. — Izaaku, jeśli nasza matka postanowi wrócić na H’earth, nigdy już jej nie zobaczymy.

Zaczął klepać się palcami po policzkach, po tych gładkich miejscach, gdzie nie rosły mu włosy, mrucząc monotonnie.

— Powinieneś przynajmniej ją pożegnać — nalegała Ha’anala.

„Powinieneś” nie miało klarowności. Zbadał to słowo, ale znalazł tylko jakiś bełkot o odpowiedzialności wobec innych, o zobowiązaniach. Jego emocje zapoznały się z jego stanem. Potrafił odczuwać zawód, ale nie zawód wobec kogoś. Czuł złość, ale nie złość na coś. Doświadczał rozkoszy, ale nigdy nie rozkoszował się czymś. Tylko śpiewanie łamało tę zasadę. Rozumiał harmonię: śpiewa się z kimś. Właśnie w ten sposób Ha’anala wytłumaczyła mu swoje małżeństwo z Shetrim: „Jesteśmy w harmonii”.

Izaak odchylił głowę, by spojrzeć na tkaninę namiotu. Promienie słońca rozświetlały każdy maleńki piksel między wątkiem i osnową. Nie chciał mieć nowego, kamiennego domu, bo namiot był czymś znajomym i lubił ten kolor. Poruszał się, ale nie tak jak liście. Spojrzał w dół i zobaczył, że Ha’anala nie odeszła, więc wyciągnął rękę i czekał na ciężar laptopa. Namiot był woalem, którego nikt nie odgarniał. Namiot chronił przed pyłem i liśćmi, chyba że była silna burza. Ale Izaak i tak miał swoje patyki, którymi co jakiś czas sprawdzał prostokąt, żeby się upewnić, czy namiot wciąż ma właściwe proporcje.

Potem: chłód guzika pod kciukiem, cichy trzask mechanizmu, niezmienna geometria pokrywy. Pomruk systemu, rozjaśnienie ekranu, klawiatura z klarownymi przyciskami. Kilka uderzeń w klawisze i kilka słów, i znowu to było, dokładnie tak, jak to zostawił, każdy ton doskonały i czysty. Pomyślał: Urodziłem się, aby to znaleźć.

Był, na swój sposób, zadowolony.


Wdowa Suukmel Chirot u Vaadai nie była już tak pewna jak dawniej, który z bogów kieruje jej życiem.

W młodości skłaniała się ku bardziej tradycyjnym bóstwom: starym, kapryśnym boginiom, które utrzymywały słońca na właściwych orbitach, rzeki w ich korytach, codzienne życie w jego ustalonym rytmie. Po zawarciu małżeństwa polubiła Ingwy’ego, który rządził losem, bo dobrze znała gorycz braku szczęścia i była wdzięczna za to, że trafił się jej mąż, który ją doceniał. Wielu bożków zamieszkało w jej dostatnim domostwie: Bezpieczeństwo, Luksus, Cel, Równowaga. Było to szczęśliwe życie. Suukmel miała siedem córek; wszystkie poślubiły małżonków spełniających zarówno jej osobiste nadzieje, jak i wymogi ich pozycji rodowej i współczesnej sytuacji politycznej. Ona sama żyła dostatnio i spokojnie, odczuwając prawdziwą satysfakcję.

Potem jej życiem zaczął rządzić Chaos. Chaos roztańczony, Chaos rozśpiewany. Nie bogini, ale mężczyzna, który podarował jej skarb: życie tak intensywne, że aż ją to przerażało, ale od którego nie chciała i nie mogła uciec. Uzyskała władzę. Upajała się tym, co zakazane, tym, co nieprzewidywalne. Chaos nie żądał śmierci Cnoty w jej życiu, żądał narodzin Namiętności. Radości. Twórczości. Przemiany.

A teraz? Kto teraz mną rządzi, zastanawiała się leniwie Suukmel, patrząc, jak Ha’anala nagle opuściła namiot swojego brata. Lekki wiaterek przyniósł informację potwierdzającą obserwację: Ha’anala była wściekła. Mijając pospiesznie Suukmel, wyszła poza obręb osady, nie mówiąc nikomu ani słowa. Zatrzymała się tylko raz, by chwycić jednym pazurem rzemień wielkiego kosza i zarzucić go sobie na plecy.

Przez pewien czas Suukmel po prostu przyglądała się, jak Ha’anala wspina się po stromym piargu, i wstrzymała oddech, mając nadzieję, że młodsza od niej kobieta — z trudem utrzymująca równowagę i osłabiona czwartą ciążą — nie przewróci się na zdradliwym osypisku. Potem westchnęła i wstała, by pójść za nią, zabierając po drodze swój kosz i szorstkie płótno, ciężkie od wosku, brudu i niedawnego deszczu. Ha’anala w takim nastroju nie dbała o to, że kha’ani mogą ją zaatakować; Suukmel wolała osłonić się płótnem.

W zboczach gór otaczających dolinę N’Jarr pełno było skalnych rozpadlin, w których lubiło się gnieździć najobfitsze źródło pożywienia mieszkańców osady. Przy końcu Partanu, kiedy deszczów było coraz mniej, kha’ani wcześnie i często się rozmnażały, i to w niesamowitych ilościach. Dorosłe, zwinne i szybkie, rzadko dawały się złapać, ale w ciągu suchej pory ich jaja były łatwą zdobyczą — skórzaste, owalne torbiele wypełnione proteinami i tłuszczem. To, czym żywiły się embriony kha’ani, mogło też wyżywić Jana’atów; trzeba było tylko zjeść tego wystarczającą ilość. Było to jedzenie monotonne i raczej pozbawione smaku, ale wystarczające i było zawsze, a od czasu do czasu uzupełniano je zwierzyną bardziej godną miana zdobyczy, ale i bardziej niebezpieczną.

— Nie nadaję się na towarzyszkę! — zawołała Ha’anala, czując zapach zbliżającej się Suukmel. — Zostałaś ostrzeżona.

— A czy ja kiedykolwiek żądam od ciebie, żebyś była towarzyska? — zapytała Suukmel, podchodząc bliżej. — A poza tym przyszłam tu, żeby niepokoić kha ‘ani, a nie ciebie.

Chwyciła płótno pazurami i zaczęła nim gwałtownie łopotać, co wypłoszyło jakiegoś dorosłego kha’ani, a potem sama się pod nie wsunęła, szybko zgarniając do kosza miękkie worki w żółtawym świetle przefiltrowanym przez tkaninę i pomrukując cicho przy pracy.

— Co mam robić? — zapytała Ha’anala, a jej głos mieszał się z wrzaskami kha’ani i dochodził przytłumiony do Suukmel ukrytej pod ochronną tkaniną. — Czego ona się spodziewa? Mam iść do Gayjuru z Izaakiem? Wiesz, co ona powiedziała? Że wszystko zostanie przebaczone. Ona ma przebaczyć mnie! Oni przebaczą! Jak ona śmie…

— Masz rację. Nie jesteś najlepszą towarzyszką — zauważyła Suukmel, zgarniając do kosza zawartość następnego gniazda. — Można wiedzieć, na kogo tak pomstujesz?

— Na moją matkę!

— Ach.

— Trzy razy próbowaliśmy negocjować i za każdym razem nasi emisariusze zostali wymordowani jakieś sześćset cha ‘ań od Gayjuru — wściekała się Ha’anala, wrzucając do swojego kosza kolejną torbiel i zupełnie nie zważając na wrzaski i uszczypnięcia kha’ani, które roiły się wokół niej. — Ona mi mówi o zaufaniu!

— Ona mi mówi o przebaczeniu!

— Jeśli włożysz więcej jaj, te na dnie popękają — ostrzegła ją Suukmel, wyłaniając się spod płótna. Jakiś rozwścieczony khaan rzucił się na nią z wrzaskiem i Suukmel z trudem go odpędziła, zanim zarzuciła kosz na ramię i odbiegła parę kroków dalej, ku kępie trawy. Maleńkie bestie zażarcie strzegły swojego terytorium, ale nie miały dobrego wzroku. Wszyscy mamy swoje słabe strony, pomyślała Suukmel, współczując rodzicom jej zdobyczy.

Usiadła, grzejąc się w rzadkim teraz słońcu, i wyjęła parę woreczków.

— Chodź, zjemy coś, dziecko! — zawołała do Ha’anali. Przez chwilę Ha’anala stała nieruchomo, stając się łatwym celem dla kha ‘ani, ale w końcu wzięła swój kosz i rzuciła go obok Suukmel, która z pogodnym wyrazem twarzy potrząsała torbielą, żeby dobrze wymieszać jej zawartość. Zajęło jej to trochę czasu, ale już dawno wypracowała sobie własny sposób obchodzenia się z tymi jajami. Potrzebna jest zręczność. Trzeba ścisnąć chropowatą, włóknistą skórkę jedną ręką, by torbiel się naprężyła, a pazurem drugiej ręki przebić ją z drugiego końca. Potem trzeba szybko wysysać zawartość, uważając, by nie ścisnąć worka za mocno. Wystarczy ścisnąć za mocno, a białko wytryśnie na twarz.

— Siadaj i jedz! — rozkazała, tym razem bardziej stanowczo, i wręczyła Ha’ anali jedną torbiel, zanim sama zaczęła się posilać.

— Suukmel, starałam sieją zrozumieć — powiedziała z naciskiem Ha’ anala, jakby jej starsza przyjaciółka kłóciła się z nią. — Próbowałam uwierzyć, że nie wiedziała, co się z nami dzieje…

— Sofia była w Inbrokarze — przypomniała jej Suukmel.

— Więc sama widziała tę rzeź. — Ha’anala wyssała zawartość torbieli, nieświadoma jej smaku. — I teraz już wie… nawet jeśli nie planowała tego od samego początku. Wie, jak niewielu nas pozostało!

— Niewątpliwie — zgodziła się Suukmel.

Ha’anala usiadła wygodniej, czyniąc trójnóg ze swoich nóg i ogona i wypinając nabrzmiały brzuch.

— A jednak żąda ode mnie, żebym o tym wszystkim zapomniała, żebym opuściła swój lud i przybyła do niej! Wielu z nas przypłaciło życiem każdą próbę porozumienia albo ugody! — Suukmel wyciągnęła rękę i łagodnie pociągnęła ku sobie Ha’analę, tuląc jej głowę do swojego łona. Ha’anala owinęła się ogonem jak małe dziecko. — Może Athaansi ma rację. Jesteśmy głupcami, mając jeszcze jakąś nadzieję…

— Być może — zgodziła się Suukmel.

— Ale te jego wypady napędzają im strachu! Za każdym razem, kiedy jego wojownicy przyprowadzą jakiegoś Runao do osady, jedzą do syta przez parę godzin, a Athaansi jest bohaterem…

— Iz każdym zabitym Runao przybywa nowa wioska, której mieszkańcy sąprzekonani, żejedynymwyjściemjest rozpoczęcie wojny od nowa.

— Właśnie! Orbity satelitów są zbyt daleko na południe, by mogli nas obserwować, a Runowie mogliby nas wytropić, ale nie są tacy głupi! Pewnego dnia Athaansi, albo ktoś taki jak on, poprowadzi nas z powrotem w doliny! Jestem tego pewna, Suukmel. Jeśli nas znajdą, wszystkich wykończą! Tyle razy próbowałam wytłumaczyć Athaansiemu, że pomnaża nam wrogów szybciej, niż potrafimy się sami mnożyć…

— Athaansi jest w pułapce własnej polityki, moje dziecko. Nie może rządzić bez frakcji VaPalkirnów, a oni będą bronić tradycji za każdą cenę. — Suukmel zdrętwiały nogi i chwyciła Ha’analę za ramiona, podnosząc ją do pozycji siedzącej. Zauważyła przy tym jej wąskie biodra, cienki ogon i matowe futro. — Trzeba przyznać, że matki z doliny Athaansiego są dobrze karmione — powiedziała łagodnie — i regularnie rodzą zdrowe dzieci.

Ha’anala spojrzała na dolinę N’Jarr, gdzie kobiety rodziły coraz mniej dzieci, bez względu na to, z kim się parzyły.

— Jeśli pragną odejść, mogą to zrobić! — oświadczyła zuchwałym tonem. — Athaansi chętnie je przyjmie.

— Niewątpliwie — powiedziała Suukmel, obserwując, jak buńczuczność Ha’anali powoli słabnie.

W ciągu ostatniego roku w ogóle nie było narodzin, a i przedtem nie było ich wiele. SofTala była zdrowym dzieckiem i wszystko wskazywało na to, że przeżyje dzieciństwo, ale Ha’anala straciła już jedno dziecko, które zmarło na zapalenie płuc, a drugie urodziła martwe.

— Może Athaansi ma rację — powiedziała Ha’anala ledwo słyszalnym szeptem.

— Może. A jednak — w głosie Suukmel zabrzmiało zdziwienie — jesteśmy wciąż z tobą, a są też z nami Runowie.

— Dlaczego? — krzyknęła Ha’anala. — A jeśli się mylę?

— Jeśli to wszystko jest pomyłką?

Zjedz to — powiedziała Suukmel, podając jej jeszcze jedną torbiel. — Ciesz się obfitością i słońcem, kiedy są. — Lecz Ha’anala po prostu opuściła bezwładnie rękę, zbyt rozkojarzona i zbrzydzona, by cieszyć się dniem, kiedy wiatr rozwiał gęste chmury z północy, ukazując blade, srebrne światło nieba. — Kiedyś, dawno temu, mój pan i małżonek zapytał Hlavina Kitheriego, czy nigdy nie czuł lęku, że popełnił błąd. Najdonioślejszy odrzekł: „Być może, ale to był wspaniały błąd”.

Ha’anala wstała i podeszła na sam skraj skalistego urwiska; wiatr mierzwił jej futro. Suukmel też się podniosła i stanęła u jej i boku.

— Słyszałam pieśni wielu bogów, moje dziecko. Bogów, głupich, bogów potężnych, bogów kapryśnych, bogów posłusznych i bogów tępych. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy zaprosiłaś nas do swojego domostwa, nakarmiłaś nas, dałaś nam schronienie i powiedziałaś, że możemy tu zostać, słyszałam, jak i mówiłaś, że jesteśmy wszyscy, Jana’atowie, Runowie i H’umanowie, dziećmi Boga tak wielkiego, że nasze rangi, kasty i różnice są dla Niego niczym.

Suukmel spojrzała na dolinę upstrzoną kamiennymi domkami i wypełnioną różnymi głosami — dom rodzinny dla Runów, Jana’atów i dla tej dziwnej, obcej istoty, którą Ha’anala nazywała I swoim bratem.

— Pomyślałam wówczas, że to tylko pieśń wy śpiewana przez cudzoziemca głupiej dziewczynce, która wierzy w baśnie. Ale Taksayu była mi bliska, a tobie był bliski Izaak. Pragnęłam wysłuchać tej pieśni, ponieważ kiedyś tęskniłam za światem, w którym życiem nie będzie rządziło pochodzenie, żądza i zamierające prawo, ale miłość i wierność. W tej jednej dolinie takie życie jest możliwe. Jeśli błędem jest mieć nadzieję na taki świat, to jest to wspaniały błąd. ‘, Ha’anala osunęła się na kolana i oparła dłońmi o skałę. Z początku szloch był bardzo cichy, ale przecież były same na tym zboczu, daleko od tych, których wiarę mogło zachwiać załamanie nerwowe przywódcy. Najlepsza sposobność, by w końcu ulec zmęczeniu i trosce, głodowi i odpowiedzialności, tęsknocie za utraconymi rodzicami i żalowi za utraconymi dziećmi, za wszystkim, co mogło być, a nie było.

— Rukuei wrócił — powiedziała wreszcie cicho Ha’anala, przyciskając twarz do brzucha Suukmel. — To już coś. Widział wszystko i był wszędzie. Ale wrócił. I został…

— Wracaj na dół, moje serduszko — powiedziała pogodnie Suukmel. — Posłuchaj jeszcze raz muzyki Izaaka. Przypomnij sobie, co pomyślałaś, kiedy usłyszałaś ją po raz pierwszy. Wiedz, że jeśli jesteśmy dziećmi jednego Boga, to możemy kiedyś stać się jedną rodziną.

— A jeśli Bóg jest tylko pieśnią? — zapytała Ha’anala, samotna i przerażona.

Suukmel nie odpowiedziała jej od razu. Dopiero po długiej chwili oświadczyła:

— To i tak mamy to samo zadanie.


— Słyszysz? — szepnęła Tiyat Va’Agardi ze zdumieniem. — Uwierzyłbyś, że djanada są zdolni prowadzić takie dysputy?

— Jak za dawnych dni — odpowiedziała Kajpin VaMasna — tyle że teraz role się odwróciły.

Przez chwilę słuchała sporu, a potem położyła się na plecach, by patrzeć na obłoki przetaczające się nad doliną. Od dawna przywykła do wyrażania zgody przed podjęciem decyzji — wada charakteru, która już nie budziła w niej zakłopotania. Popatrzyła na Tiyat.

— Damy im czas do drugiego wschodu słońca, a potem idziemy.

Tiyat spojrzała na nią z uwielbieniem. Były żołnierz, mając już dość zabijania, Kajpin VaMasna przyszła tu sama i od samego początku pomagała mieszkańcom doliny N’Jarr, napadając na kupieckie karawany Runów. Tiyat za dawnych czasów była zwykłą służącą. Tu zdobyła zaufanie i nawet pewną pozycję, ale czasami nadal kryła się wewnątrz stada i podziwiała śmiałą Kajpin, która dawała sobie radę ze wszystkimi.

Kiedy wśród członków wspólnoty rozeszła się wieść o nowych cudzoziemcach, to właśnie Kajpin zaproponowała, że ona i Tiyat wyruszą na południe i przyprowadzą jednego z nich do doliny N’Jarr. Większość Runów znudziła się dyskusją i poszła znaleźć coś do zjedzenia, ale Jana’atowie wciąż spierali się zażarcie.

— Ha’analo — mówił Rukuei — przestudiowałem wszystkie zapiski! Jest tam wiele rzeczy, których nie rozumiem. Zbyt wiele słów i pojęć, które nie są dla mnie jasne. Ale wiem, że cudzoziemcy przybyli tu kiedyś z powodu naszej muzyki, a teraz wrócili. Musimy ich poznać…

— A jeśli to całe gadanie o muzyce Boga jest zwykłą bzdurą? — zapytała Ha’anala, starając się ignorować buczenie Izaaka, coraz głośniejsze i coraz bardziej natarczywe. — Jeśli się mylimy…

Tiyat zdecydowała się przemówić po raz pierwszy.

— To nie jest żadna bzdura! Ktoś myśli… — Urwała, onieśmielona i jednocześnie zawstydzona swoją nieśmiałością, zwłaszcza w tej szczególnej sprawie. Tiyat uwielbiała muzykę, którą znalazł Izaak; była to jedyna muzyka, której mogła słuchać i która ją zmieniła. — Uważam, że ci cudzoziemcy powinni posłuchać tej pieśni. Są jej częścią!

— I mogą okazać się pożyteczni w kilku innych sprawach — zauważyła Suukmel. Jej zmysł praktyczny służył już kiedyś dwóm rządom, i to służył dobrze. — Mogą wrócić na południe i namówić ich do negocjacji z nami…

(Uuuuuunh!)

— A niby dlaczego mieliby się zgodzić przyjść najpierw; tutaj, nie mówiąc już o udzieleniu nam pomocy? — zapytała Ha’anala. — Sofia zatruła im umysły, podburzyła ich przeciw nam! Uznają nas za morderców, złodziei i…

— Wcale nie muszą się zgodzić — powiedział Shetri, spoglądając na swoją kolekcję narkotyków.

— Trudno zrobić sprzymierzeńca z kogoś, kogo się uprowadza! — krzyknęła Ha’anala, stawiając uszy.

(Uuuuuunnh)

— Byłem wszędzie, tylko nie na południu — powiedział Rukuei, podnosząc głos, by przekrzyczeć buczenie Izaaka. — Chcę się spotkać z innymi na ich terenie. Jeśli mam zrozumieć, muszę słyszeć, jak mówią swobodnie…

— Poza tym — stwierdził Shetri nieco ostrzejszym tonem — Rukuei zna się na podstępach. Któż potrafi kłamać bardziej przekonująco od poety, który wywodzi swą pieśń z głodu i śmierci?

Ha’anala spojrzała na niego gniewnie, ale nie chciała dać za wygraną.

— To szaleństwo, Shetri — powiedziała sucho. — To zbędne zagrożenie dla ciebie i Rukueiego. Niech idą Tiyat i Kajpin… i (Uuuuuuuuunnh…)

— Dwie różne głowy łatwiej rozwiążą problem niż jedna — stwierdziła Tiyat, omiatając spojrzeniem zgromadzonych. — A skoro dwie są dobre, trzy są jeszcze lepsze, więc powinniśmy wyprawić się po cudzoziemca. (Uuuuuuuuuuuuunnnnnnh…)

Żółta poświata rozlała się na południowym wschodzie, ale ziąb nie zmalał, nawet kiedy wzeszło drugie słońce Rakhatu. Kajpin wstała i ziewnęła, prostując kości i przeciągając się ze znudzenia.

— Nie otwierajcie ust, nie zdejmujcie butów i trzymajcie ręce w rękawach — poradziła Shetriemu i Rukueiemu. — Bo jak nie, to Tiyat i ja sprowadzimy wam parę VaHaaptów.

— Kajpin potrafi kłamać jak poeta — stwierdziła Tiyat z powagą, a przyjaciółka nagrodziła ją za to lekkim chlaśnięciem ogonem.

— Każde zło można obrócić na własną korzyść — powiedziała Suukmel.

Spojrzała na ruńskie maleństwo zwinięte w kłębek na jej podołku — syn Tiyat, który tak przypominał swoją matkę: spokojny, ale odważny i uparty, gdy mu się sprzeciwiło. To dziecko nigdy nie zrezygnuje ze swojego prawa do użycia słowa „ja” wobec kogokolwiek. Zawsze będzie czuło się równe każdemu. Tego właśnie pragnęli mieszkańcy doliny N’Jarr: żeby takie były ich wszystkie dzieci.

— Niech idą, Ha’analo. Będzie dobrze. Niech idą.

Ha’anala milczała, tuląc do siebie SofTalę. To walka, myślała, walka, w której stoją naprzeciw siebie Ingwy i Adonaj. Los przeciw Opatrzności, w miejscu, w którym Los rządził tak długo…

Potem zdała sobie sprawę, że Izaak przestał buczeć. Był nagi jak zawsze, ale nigdy nie sprawiał wrażenia, że mu zimno. A może było mu zimno, ale nie zwracał na to uwagi. Spojrzał w oczy Rukueiego, trwało to ułamek sekundy.

— Przyprowadź kogoś, kto śpiewa — powiedział.


Dolina N’Jarr: 2085 czasu ziemskiego

— Myślę, że Shetriemu udałoby się zachować anonimowość, ale w moim pasierbie można było z daleka rozpoznać Jana’atę — powiedziała Suukmel Seanowi Feinowi wiele lat później, wspominając opis tej wyprawy, jaki dał Rukuei. — Więc trzymali się historyjki wymyślonej przez Kajpin: że Rukuei jest zwolennikiem Athaansiego Erata, wziętym do niewoli podczas łowieckiej wyprawy na jakąś wioskę, a Shetri łowcą nagród, który oddawał swoje zdolności tropicielskie na usługi policji w zamian za mięso ruńskich przestępców. Prowadzą Rukueiego do Gayjuru, żeby go tam wypytano o rozmieszczenie naszych sił.

Po drodze spotykali Runów, którzy obrzucali swojego bezbronnego wroga kamieniami i obelgami. Inni wymierzali mu kopniaki, przed którymi Tiyat i Kajpin broniły go dość skutecznie, ale bez przesadnej zawziętości, aby się nie zdradzić. Zanim dotarli do najdalej na północ położonego spławnego dopływu rzeki Pon i wynajęli prywatną łódź, Rukuei poznał słony smak własnej krwi po wybitym zębie. Pewien stary Runao szedł jednak za nimi przez długi czas. W końcu, pewnego ranka postanowili na niego zaczekać.

— Powiedział im, że nigdy się nie spodziewał, że dożyje tak sędziwego wieku — wspominała Suukmel. — Rukuei był tym bardzo wzruszony.

„Czyjeś kości bolą”, powiedział im starzec. „Czyjeś dzieci; odeszły do miast. Niech djanada weźmie tego jednego!”, błagał Tiyat. „Ktoś jest zmęczony samotnością i bólem”.

Tiyat popatrzyła na Kajpin, a potem obie spojrzały na Rukueiego, który od wielu lat nie jadł mięsa Runao. Kajpin pchnęła Rukueiego teatralnym gestem, aby szedł dalej. „Słusznie”, powiedziała głośno Tiyat, „niech djanada zdycha z głodu”. Ale Rukuei uznał, że nie zdradzi się, jeśli zawoła do starca: „Dziękuję!

Dziękuję ci za twoją ofiarę…” I potknął się, kiedy Shetri wymierzył mu mocnego kuksańca.

— W niektórych miejscach spotkali prawdziwych sprzymierzeńców — mówiła Suukmel Seanowi. — Tu i ówdzie oferowano im nocleg albo ukrywano w szopie i opowiadano Rukueiemu i Shetriemu o jakimś dawno zmarłym Jana’acie, który był dobry. Ale takich było niewielu. Przeważnie spotykali się z obojętnością. Od czasu do czasu z pewnym zaciekawieniem, ale zwykle z całkowitą obojętnością, jakby ich w ogóle nie zauważano. Na moim pasierbie robiło to duże wrażenie: Runowie żyli tak, jakbyśmy nigdy nie istnieli.

— O pani, błogosławieni z Trzeciego Błogosławieństwa naprawdę posiedli świat i nabrali o sobie bardzo wysokiego mniemania. Wy, Jana’atowie, psuliście im tę iluzję — powiedział jej Sean — więc udawali, że nigdy nie byliście dla nich ważni.

Jana’atowie są samotni, pomyślał wtedy Sean, jak bogowie, których czciciele stali się ateistami. I nagle zrozumiał, z porażającą pewnością, że to nie bunt, zwątpienie lub grzech ranią serce Boga, tylko obojętność.

— Nie oczekujcie wdzięczności — ostrzegł Suukmel. — Nie oczekujcie nawet uznania! Oni już nigdy nie będą was potrzebowali, zresztą nigdy nie byliście im potrzebni. Za sto lat możecie być tylko wspomnieniem. Sama myśl o was napełni większość nich wstydem i nienawiścią.

— Wtedy naprawdę przestaniemy istnieć — wyszeptała Suukmel.

— Może — powiedział ten twardy mężczyzna. — Może.

— Jeżeli nie widzisz dla nas ratunku, to po co zostałeś? — zapytała.”— Żeby patrzyć, jak umieramy?

Może, już chciał jej odpowiedzieć. Ale przypomniał sobie swojego ojca, z oczami jarzącymi się tą niezmąconą wesołością, którą Maura Fein tak kochała i którą podzielała, jak kręcił głową na wjadomość o jakimś haniebnym przykładzie ludzkiej głupoty, ludzkiej zdolności do ściągania na siebie nieszczęść. „Ach, Sean, mój chłopcze”, mówił wtedy David Sean do syna, „tylko irlandzki Żyd potrafi zdać sobie sprawę z tej nieprawdopodobnej buty!”

Sean Fein wpatrywał się przez jakiś czas w blade północne niebo i myślał o miejscu, w którym żyli jego przodkowie. Był jezuitą i bezżennym księdzem, jedynakiem: ostatnim ze swojego rodu. Spojrzał na wydłużoną, szarą twarz Suukmel i odezwało się w nim współczucie dla głupców, którzy spodziewali się znaleźć sprawiedliwość i sens — w tym świecie, nie w przyszłym.

— Mój ojciec był potomkiem starożytnych kapłanów, moja matka córką pradawnych królów — powiedział. — Ich lud mógł już dawno wymrzeć. Tysiące razy byli bliscy unicestwienia samych siebie, bo nie potrafili wyzbyć się skłonności do kłótni politycznych, do moralnego zadufania. Nie potrafili wyzbyć się śmiertelnej odrazy do kompromisu. Tysiące razy mogli stać się wspomnieniem tylko dla Boga.

— A jednak żyją?

— Przynajmniej żyli, kiedy ostatnio tam byłem. Tylko tego mogę być pewny.

— Więc i my możemy przeżyć — powiedziała Suukmel ze słabym przekonaniem.

— Tak, kurwa, możecie, a jakże — mruknął Sean po angielsku, przypominając sobie kuplet Disraelego: „Jakże dziwnym Bóg jest Bogiem, skoro Żydzi są Jego narodem”. — Moja wielce czcigodna pani Suukmel — powiedział swoim dziwnie akcentowanym k’sanem: — Jedno mogę powiedzieć z całkowitą pewnością: nikt nie wie, kogo Bóg polubi.

Загрузка...