Przykro mi, John, ale jakoś nie widzę wielu możliwości — powiedział łagodnie Emilio Sandoz. — Co proponujesz? Bunt na „Giordanie Bninie”?
— Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Emilio! Mówię poważnie…
— Wcale mi się nie wydaje, że mówisz poważnie — powiedział Emilio, wlewając rozbeltanejajka na patelnię. Quell zdawał się wzmagać w nim apetyt; obudził się o piątej rano czasu lokalnego, czując straszliwy głód. Kiedy poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie coś do zjedzenia, zastał już tam Johna Candottiego, snującego plany, jak opanować statek i wrócić na Ziemię.
— Chcesz trochę? Mogę zrobić więcej jajecznicy.
— Nie. Posłuchaj! Im dłużej zwlekamy, tym dalej jesteśmy od Ziemi i…
— Więc co chcesz zrobić? Poderżnąć Carlowi gardło podczas snu?
— Nie! — wyszeptał John. — Ale możemy go zamknąć w kabinie…
— Och, przestań! — jęknął Emilio, przewracając oczami i mieszając jajecznicę. — Daj mi trochę soku, dobrze?
— Emilio, on jest jeden! Nas jest siedmiu…
— A rozmawiałeś już z innymi na ten temat, panie chrześcijaninie? — zapytał Emilio, naśladując Charlesa Laughtona.
John zarumienił się. Otworzył kredens i wyjął karton z sokiem.
— Rozmawiam najpierw z tobą, ale jestem pewny, że…
— Więc nie bądź taki pewny — powiedział sucho Emilio. Pozbawiony emocji, dostrzegał realia z porażającą jasnością; rozumiał teraz, dlaczego zbuntowani więźniowie poddają się natychmiast, gdy im przez dziurki od klucza wpuszczą gaz nasycony ąuellem. — Siedmiu na jednego, ale tym jednym jesteś ty sam, John.
Przełożył jajecznicę na talerz, podszedł z nim do stołu i usiadł plecami do kuchni. John poszedł w jego ślady, stawiając na stole pojemnik z sokiem i siadając naprzeciw niego. Emilio jadł w milczeniu, czując na sobie jadowite spojrzenie przyjaciela, lecz po chwili odsunął talerz i podniósł głowę.
— Zrozum, John. Przeanalizuj fakty. Bez względu na to, co myślisz o nim samym czy o jego motywach, Danny Żelazny Koń już zaryzykowałswą duszę, prawda? — Wpatrywał się w Johna spokojnie, póki ten nie kiwnął niechętnie głową. — Joseba ma swoje własne powody, by lecieć na Rakhat, niezależne od innych. Sean… jego nie rozumiem, ale on chyba uważa, że cyniczny stosunek do ludzkiej natury jest najlepszą odpowiedzią na grzech. Nie stanie po żadnej stronie.
John nie spuszczał z niego oczu, ale zaczynał się poddawać.
— Jeśli chodzi o Nica — mówił Emilio — to nie radziłbym ci go nie doceniać. Nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, a zaszczepiono mu głęboką lojalność wobec padrone. Zaatakuj Carla, będziesz miał do czynienia z Nikiem, a ostrzegam cię: jest naprawdę dobry w swoim fachu. — Wzruszył ramionami. — Załóżmy jednak, że Sean zachowa neutralność, że zdołasz nakłonić do współpracy Danny’ego i Josebę i że w jakiś sposób spacyfikujemy Carla i Nica. Nadal będziemy potrzebować kogoś, kto sprowadzi statek z powrotem na Ziemię, a tym kimś jest Gruby Frans…
— Zgoda, ale Frans to typowy najemnik! Można go kupić!
— Wiadomo, że uważa Carla za świra…
— Frans ma prawdziwy talent do koloryzowania wszystkiego. — Emilio oparł łokcie na stole. — John, Carlo to zimny, pozbawiony skrupułów egoista, ale na pewno nie jest świrem. A nawet gdyby był, nie liczyłbym na współpracę Fransa. — John najeżył się, ale Emilio nie zwracał na to uwagi. — Kamorra ma długie ręce i dobrą pamięć. Sprzeciwienie się Carlowi to dla Fransa zbyt duże ryzyko.
— Wspaniała analiza, Sandoz! — zawołał Carlo, wchodząc do wspólnego pomieszczenia. — Zachwycająco makiaweliczna. Wierz mi, Candotti — powiedział sucho, kiedy John podskoczył na dźwięk jego głosu — tajność jest pierwszą zasadą konspiracji. Mesa to naprawdę niezbyt odpowiednie miejsce na takie rzeczy. — Przeniósł swoje wesołe szare oczy z poczerwieniałej twarzy Johna na twarz Sandoza, bladą i nieruchomą. — A ty, Sandoz?
— Nie chcesz wrócić do Giny i mojej córki?
— To, czego ja chcę, nie jest ważne. Ale prawdą jest, że byłem częścią ich życia tylko przez parę miesięcy. — John żachnął się, a Emilio zwrócił się do niego. — Na Ziemi mijają lata, John. Nawet gdybyśmy teraz zawrócili, trudno oczekiwać, że powitają mnie tak, jakbym wracał z krótkiego wyjazdu służbowego.
John zmarkotniał, za to Carlo cały promieniał.
— A więc wolno mi mniemać, żę podjąłeś już decyzję… Później wspominali, że uderzenie zabrzmiało jak karabinowy wystrzał.
Rozległ się głuchy trzask, po nim zapadła kompletna cisza i ciemność, a po chwili cały statek rozbrzmiał krzykami ludzi obijających się o sprzęty i ściany, kiedy zgasły silniki i stracili grawitację zapewnianą przez przyspieszenie.
Prawie równocześnie zapaliły się światła awaryjne i zawyła syrena sygnalizująca przerwanie kadłuba, a potem zajęczały zamykające się samoczynnie drzwi między grodziami, izolujące pomieszczenia, w których doszło do gwałtownego spadku ciśnienia. W chwilę później zaczęły latać w powietrzu wszystkie sprzęty i przedmioty, oddalając się od centralnej osi masy. John wyrżnął w krawędź stołu z taką siłą, że zaparło mu dech. Emilio, którego uderzenie powaliło na bok, przywarł teraz do grodzi, czując, jak tuleja wlotu powietrza wciska mu się w plecy. Choć w uszach mu dzwoniło od uderzenia głową w ścianę, obserwował, zafascynowany, tubę Wolvertona, w której rośliny i ziemia najpierw zawirowały bezładnie w powietrzu, a potem pochwycił je potężny wir, zamieniając wszystkie uprawy w burą trąbę powietrzną.
— Tam jest teraz oś! W tubie! — wrzasnął Carlo, który z szeroko rozłożonymi ramionami przywarł do ściany naprzeciw Emilia.
Przypomniało mu się przerażające przeżycie z wesołego miasteczka, kiedy był dzieckiem — wielki cylinder obracający się coraz szybciej i szybciej, aż siła odśrodkowa odrywała ludzi od podłogi i przyciskała do ścian. Z trudem łapał powietrze, bo potężna siła zdawała się miażdżyć mu piersi, więc ograniczył się do krótkich zdań, ale zachował spokój.
— Sandoz… tam jest czerwony guzik… na lewo od ciebie… Tak. Bądź tak łaskaw… i naciśnij go… dobrze?
Sandoz starał się przesunąć nogę o cal, a Carlo, obserwując go ze współczuciem, sam spróbował poruszyć nogą, żeby się przekonać, jakie to trudne przy całkowicie zmienionym wektorze grawitacji. Sandoz uznał, że nie zdoła przesunąć stopy siłą samych mięśni łydki, więc wygiął w łuk całe ciało, aż krawędź stopy trafiła na guzik. Syrena umilkła.
— Dobra robota — pochwalił go Carlo, czemu towarzyszyło mimowolne westchnienie ulgi, jakie wydał z siebie Candotti.
Teraz jednak usłyszeli bardziej złowieszcze dźwięki: trzeszczenie skalnej substancji statku, plusk wody wyciekającej z jakiejś pompy, syczący gwizd ulatującego powietrza i jęk zgniatanego metalu przypominający żałosny śpiew wieloryba.
— Interkom: włączyć wszystkie przekaźniki — powiedział Carlo normalnym tonem, aktywizując wewnętrzny system komunikacji.
Wywoływał ich po imieniu: Frans, Nico, Sean, Joseba i Danny zgłaszali się po kolei. Przyszpileni do ścian i sufitów, tkwili w swoich kabinach, pozamykani w nich przez awaryjny program Al, który każde pomieszczenie zamienił w kapsułę ratunkową.
— Zupełnie jak… podczas ćwiczeń — rozległ się uradowany głos Nica. — Nic… nam nie będzie.
John, z twarzą przyciśniętą do blatu stołu, wytrzeszczył oczy, słysząc to optymistyczne stwierdzenie, a po chwili gdzieś z wnętrza statku dobiegł ich głos Fransa:
— Brav’ scugnizz’, Nico!
Carlo też zdawał się nie tracić pogody ducha.
— Panowie — zawołał, wiedząc, że wszyscy go słyszą — sądzę… że „Giordano Bruno” musiał uderzyć w mikrometeoryt. Skoro… nie zostaliśmy zredukowani do… pyłu minerałów i mgiełki organicznych… molekuł, można zakładać, że w cokolwiek uderzyliśmy… było bardzo małe. Poruszamy się jednak… z wielką szybkością, która wywołała… taki skutek. — Zaczął odnajdywać własny rytm i teraz oddychał już łatwiej. — Ach!
Widzisz to, Sandoz? — zapytał, poruszając oczami w swojej unieruchomionej głowie. — Próżnia wysysa brud z… tuby Wolvertona… przez szczelinę… wyrwaną przez meteoryt. O, już się zaczopowała.
Głośny syk ucichł, a tornado szalejące wewnątrz przezroczystego cylindra ustąpiło miejsca zwartej masie ziemi, która przywarła do ścianki, podobnie jak Sandoz i Carlo do wewnętrznych ścian wspólnego pomieszczenia.
Tocząc dziko oczami, John dostrzegał Carla gdzieś na skraju swojego pola widzenia.
— Więc teraz… dzieli nas od… przestrzeni kosmicznej… tylko brud? — wyrzucił z siebie chrapliwym głosem.
— Brud i… miłość Boga — rozległ się w interkomie napięty głos Seana.
Carlowi udało się roześmiać.
— Może jest wśród pasażerów ktoś… kto ma ochotę… pomodlić się za duszę Jamesa… Lovella, patrona pechowych kosmonautów? On… na pewno obserwuje nas tego ranka, drodzy przyjaciele. Słuchajcie! — krzyknął, gdy system fotoniczny nagle się uruchomił i zresetował. — Przygotujcie się na upadek. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, inercyjny system kierujący… zacznie zaraz odpalać rakiety kierunkowe…
Rozległy się krótkie modlitwy i przekleństwa — i jedne, i drugie składające się wyłącznie z imienia Jezus — a potem okrzyki strachu, zaskoczenia i bólu, kiedy system kierujący zaczął odpalać silniki rakietowe i dokonywać korekty kąta nachylenia statku, gwałtownie nim wstrząsając i obracając. W pomieszczeniu wspólnym zawirowały w powietrzu kuleczki soku pomarańczowego, kawałki jajecznicy i pył; widelec Emilia obracał się jak szalony tuż obok latającego talerza. W kabinach wszystko, co nie było przytwierdzone — laptopy, maszynki do golenia, skarpetki, pościel, różańce — tańczyło wokół ciał ludzi zgodnie z chaotycznymi siłami ruchu statku, który zmieniał się co chwila. Po chwili do ogólnego chaosu dołączyły pigułki śliny, wymiocin i łez — na krótko uformowane przez napięcie powierzchniowe — roztrzaskujące się o płaszczyzny, wpadające na siebie albo rozbijane gorączkowymi ruchami ludzkich rąk i nóg szukających punktu oparcia.
W ciągu kilku minut, które wydawały się wiecznością, obrót ustabilizował się i wszystkich pociągnęło ku peryferiom statku, ale już ze znacznie mniejszą siłą.
— Czujesz to, don Gianni? — zawołał Nico, najwyraźniej zaniepokojony lękiem, który usłyszał w głosie Johna Candottiego. — Czujesz? Zaczyna puszczać…
— W porządku — powiedział Carlo, spokojny jak zawsze.
— Kiedy siła odśrodkowa zmaleje, zacznijcie przesuwać się w stronę podłogi.
— Rozumiesz, don Gianni? — zapytał z troską Nico, bez śladu ironii. — Statek zaraz nas puści…
— Kiedy uruchomią się wszystkie silniki — ostrzegł ich Carlo — odzyskamy pełną moc i…
Oznaczało to pełną, normalną grawitację. Podłogi nagle znalazły się tam, gdzie być powinny, a każdy, kto nie potłukł się wcześniej, kiedy system kierowania spowolnił i zatrzymał obrót, mógł teraz skorzystać z szansy zarobienia kilku siniaków.
— No i po wszystkim! — zawołał wesoło Carlo, tryskając werwą i owym prawie magicznym samozadowoleniem, charakterystycznym dla przystojnych Włochów w średnim wieku. — Wszystko poszło tak gładko, jak tylko można było sobie życzyć. Proszę wszystkich o zameldowanie się w mesie.
Okazało się, że mimo wszystko nikt poważnie nie ucierpiał. Kiedy automatyczny pilot pootwierał wszystkie drzwi, wyszli z kabin i zjawiali się jeden po drugim w mesie, nadzy lub w szortach. Frans, dzięki swym obfitym pokładom tłuszczu i wrodzonej flegmatyczności, nie zarobił nawet siniaka, a Nico w ogóle nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, uważając to, przez co przeszli, za rodzaj dość zabawnego ćwiczenia. Joseba milczał i oddychał ciężko, ale poza tym nic mu się nie stało. Sean był widocznie wstrząśnięty, natomiast Danny Żelazny Koń skupiony i czujny. Sam Carlo wiedział dokładnie, które z Newtonowskich praw podziałało na poszczególne części jego ciała, ale zachował pełną sprawność fizyczną. John też twierdził, że nic mu nie jest i natychmiast zabrał się do pracy: odnalazł w kuchni uszkodzoną pompę wodną, odciął dopływ wody i zabierał się do załatania przecieku razem z Nikiem. Sandoz był spokojny, bo nawet awaria nie była w stanie wzbudzić w nim żadnych emocji. Stwierdził tylko:
— Popsuła mi się jedna proteza, ale chyba da się naprawić. Poza drobnymi rozcięciami i siniakami nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, może dlatego, że w momencie zderzenia prawie wszyscy byli w łóżkach. Nie dając im czasu na poddanie się pourazowej panice, Carlo przydzielił każdemu zadanie, wydając krótkie polecenia suchym, rzeczowym głosem:
— Chcę, żeby wszyscy nałożyli skafandry i chodzili w nich, aż uzyskamy pewność, że statek jest całkowicie ustabilizowany.; Nico, jak się ubierzesz, zabierz się do sprzątania. Zacznij od kuchni. Zrób don Gianniemu listę uszkodzeń. Sean, pomóż Sandozowi nałożyć skafander, a potem sam się ubierz…
— W skafandrze nie będę mógł władać rękami — zaoponował Sandoz. — Nie mogę…
— Tylko do czasu, kiedy się upewnimy, że wszystko jest w porządku. — Sandoz wzruszył ramionami, zrezygnowany lub obojętny. — Frans, jak tylko będziesz gotowy, weź Sandoza i idźcie do sterowni. Sandoz, pomożesz mu w sprawdzeniu wszystkich systemów. Sprawdźcie dokładnie stan statku, system po systemie. Wszystkie komendy można wydawać głosem, a jak tylko minie zagrożenie, pozbędziemy się skafandrów. Candotti, zostaw zmywanie podłogi Nicowi, a sam sprawdź, czy nie ma przecieków na innych poziomach. Mogą być jakieś inne uszkodzenia, a chyba nie chcemy, żeby coś nam wyciekło. Sean! Obudź się! Pomóż Sandozowi założyć skafander.
Kiedy reszta wyszła, Carlo przemówił do Joseby i Danny’ego.
— Kiedy się upewnimy, że statek jest cały i sprawny, najważniejsze będzie reaktywowanie napowietrzania biologicznego i systemów oczyszczających.
Dopiero teraz Joseba i Danny spojrzeli na tubę Wolvertona i zamarli z przerażenia na widok zniszczonych upraw.
— Panowie, to nie koniec świata — uspokajał ich Carlo. — Możemy utrzymać dobrą jakość powietrza, używając filtrów wodnych, mamy też zapasowe generatory tlenu. Nie chciałbym jednak tracić pełni sprawności jakiegokolwiek systemu, więc trzeba uratować tyle roślin, ile się da. To twoje zadanie, Joseba. Jeśli wszystkie są już martwe, możemy odtworzyć plantację w ciągu paru miesięcy, mamy bowiem na pokładzie ziarna. Kiedy Sean będzie wolny, zajmie się zbiornikami rybnymi. Niech sprawdzi, czy nie ma żadnych przecieków i pęknięć. Sądzę, że tilapie przeżyły tę wirówkę, ale trzeba dokładnie sprawdzić zbiorniki i oczyścić wszystkie filtry.
Joseba stał przez chwilę jak oniemiały, ale w końcu drgnął i poszedł do swojej kabiny, aby włożyć skafander i upewnić się, że Sean i Sandoz zrobili to samo.
— Ave, Cezarze! — zawołał Danny Żelazny Koń do Carla, gdy zostali sami. — Ty zimny draniu.
Carlo uniósł jedną rękę dłonią na zewnątrz, drugą złożył na piersiach, przybierając pozę dostojnego Rzymianina.
— Nie jestem zimnym, pozbawionym skrupułów egoistą — oświadczył, unosząc władczo brwi. — Jestem królem-filozofem, wcieleniem stoickiego spokoju ducha.
— Tylko z wyglądu. Wy, członkowie rodu Giulianich, jesteście skurwysynami o kamiennych sercach.
— To samo mówił mi ojciec — powiedział Carlo spokojnie. — Moja matka zaprzeczyła wszystkiemu i zażądała testów DNA. Ubieraj się. Pójdziesz ze mną. Musimy sprawdzić kadłub i zobaczyć, w jakim stanie są nasze promy. Myślę, że będziemy lepiej spać, jak załatamy tę dziurę czymś bardziej godnym zaufania od grudki błota.
— Taśmą izolacyjną? — zapytał Danny, kiedy szli ku spiralnym schodkom wiodącym do ich kabin na dolnym poziomie. Carlo roześmiał się, ale zanim zdążył przejść przez luk, Żelazny Koń wyciągnął swoje potężne ramię, blokując mu drogę.
— Byliśmy blisko? — zapytał, wpatrując się w niego spokojnie.
— Będę wiedział, jak zbadam kadłub — orzekł Carlo, ale Danny wciąż zagradzał mu przejście, więc cofnął się o krok i stał nieruchomo, założywszy ręce na kark i przekrzywiwszy głowę. Ci, którzy go znali, uważali go za człowieka wybrednego i wyrafinowanego: Carlo Giuliani rzadko używał wulgarnych słów, jeśli sytuacja naprawdę ich nie wymagała.
Tak kurewsko blisko — powiedział spokojnie, wyraźnie oddzielając słowa — że jedyną przyczyną, dla której jeszcze żyjemy, może być tylko to, o czym mówili papież i Don Vincenzo: Bóg chce mieć Sandoza na Rakhacie.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Danny opuścił rękę, kiwnął głową i zaczął iść w dół.
Kwadrans później, ubrani w skafandry ciśnieniowe, Danny i Carlo spotkali się ponownie na korytarzu pomiędzy swoimi kabinami i zaczęli obchodzić wszystkie pomieszczenia, poszukując uszkodzeń. Polecenie Carla, by wszystko zabezpieczać i trzymać w zamkniętych schowkach, było dość skrupulatnie przestrzegane, co zapewne oszczędziło im poważniejszych obrażeń. W kabinach panował bałagan, ale nie zwracali na to uwagi, odkładając na bok skłębioną pościel i ubrania, by sprawdzić dokładnie ściany, podłogi i sufity.
Wszystkie grodzie pokryte były odpornym na naprężenia powierzchniowe polimerem, ale skutki gwałtownego wirowania statku dało się zauważyć wszędzie. Ponieważ zderzenie z meteorytem było jedynym możliwym scenariuszem awarii w przestrzeni kosmicznej, Carlo wybrał odpowiedni asteroid i przygotował go do lotu, mając to na względzie. Mogły, rzecz jasna, powstać pęknięcia w powłoce zewnętrznej, ale to mogli sprawdzić tylko sondą dźwiękową. Ważne było, że umożliwiający życie cylinder wewnętrzny „Bruna” nie został uszkodzony na tyle, by groziło to natychmiastowym rozdarciem kadłuba.
Przechodząc przez mesę w drodze do hangaru promów, Carlo zauważył, że Nico uporał się już z kuchnią. Żywność i sprzęty trzymano w przytwierdzonych do podłogi lub ścian zamkniętych pojemnikach, więc trochę bałaganu narobiła tylko patelnia, na której Sandoz smażył sobie jajecznicę. Carlo, zadowolony z dotychczasowej inspekcji, zatrzymał się w sterowni, gdzie Frans i Sandoz dokonywali już diagnozy systemów.
— Gdzie twój skafander, Frans? — zapytał Carlo. Jego głos, przefiltrowany przez mikrofon i głośnik, brzmiał spokojnie, ale można było w nim wyczuć groźbę.
Jestem dorastającym chłopcem. Już nic na mnie nie pasuje — odpowiedział Frans. Wyszczerzył zęby do Danny’ego, który stał obok Carla z obojętną twarzą przezierającą przez osłonę hełmu. — Pomódl się, żebyśmy nie zassali jakiejś cholernej próżni, szefie. Jeśli eksploduję, przez resztę podróży będziecie zbierać tłuszcz ze wszystkich urządzeń.
— Albo spoczywać na łonie Jezusa — powiedział sucho Danny.
— Znaleźliście już coś? — zapytał Carlo.
— Jesteśmy ślepi na jedno oko — poinformował go Frans, odzyskując powagę. — Jak wyjdziecie, przyjrzyjcie się sensorom z prawej burty.
Mamy szczęście, pomyślał Carlo. Wielkie szczęście. Ale na głos powiedział:
— W porządku. Danny, idź i zobacz, co u Seana i Joseby… jak to zniosły nasze rośliny i zwierzątka. Potem obejrzyj promy. Ja wychodzę na zewnątrz, żeby obejrzeć kadłub. Frans, monitoruj mnie.
„Głównym źródłem nieszczęść człowieka”, napisał stoik Epiktet, „jak również jego podłości i tchórzostwa, nie jest śmierć, ale lęk przed śmiercią”.
Carlo Giuliani przeczytał te słowa, kiedy miał lat trzynaście, w tydzień po jednym z wielu pogrzebów, w których uczestniczył jako dziecko. Bomba rozerwała na kawałki jakiegoś kuzyna; prawie nie było co włożyć do trumny, jednak za karawanem jechało ze dwieście samochodów. Carlo nie był świadkiem tego szczególnego wydarzenia, ale bryzgi krwi i kawałki mózgu widział już, jak miał siedem lat — tym razem był to jeden z wujów — więc od wczesnych lat zastanawiał się nad ludzką śmiertelnością. Inny chłopiec na jego miejscu mógłby zostać księdzem, a w ich rodzinie takich precedensów nie brakowało — był nawet w czternastym wieku jakiś stygmatyk o nazwisku Giuliani. Dla Carla w chrześcijańskiej hagiografii było jednak za dużo męczenników. Przepełniony romantycznym poczuciem wielkości własnej osoby, dojrzewający chłopiec skupił swą uwagę nie na Jezusie Chrystusie, lecz na Marku Aureliuszu. Trzeba było największego z cezarów, pomnikowego wzoru monumentalnego samoopanowania i nieulękliwości, by wzmocnić kruche męstwo chłopca, będącego łatwym celem ataku którejś z rywalizujących z Giulianimi famigliae, gdyby pojawiła się konieczność zemsty.
Aureliusz nie był łatwym wzorem do naśladowania. Carla pociągał jego stoicki racjonalizm i męstwo, ale sam tkwił po uszy w neapolitańskim bagnie pogańskich przesądów i rokokowego katolicyzmu. Jako chłopiec był jednocześnie rozpieszczany i obrzucany obelgami, puszczony samopas i poddawany bezwzględnym presjom. Kiedy dorósł, pod wieloma względami pozostał katastrofalnie zepsutym synkiem swojej mamusi, w którym każdy sprzeciw budził wściekłość; był podobnie jakjego ojciec ślepy na potrzeby i oczekiwania innych ludzi, chyba że zagrażały jego własnym. Wiedział jednak, że te cechy są wadami i starał sieje w sobie zwalczać. „Najlepszym sposobem obrony”, napisał Aureliusz, „jest nie odpłacać pięknym za nadobne”.
— Uczę się na błędach moich poprzedników — powiedział Carlo Sandozowi i nie była to czcza przechwałka, ale jego pierwsza zasada życia, a „Giordano Bruno” był dowodem, że stosował tę zasadę konsekwentnie i osiągał to, co chciał. Kapsuła kosmiczna była umieszczona wewnątrz wielkiej, wyjątkowo symetrycznej skały asteroidu, którego struktura nie była uprzednio osłabiona żadnymi pracami wydobywczymi. Przed wydrążeniem cylindra wewnętrznego dokładnie zbadano skład skały i sprawdzono jej spójność sondami dźwiękowymi. Kabiny załogi umieszczono w samym środku, co dawało dodatkową ochronę przed promieniowaniem kosmicznym. Cała wewnętrzna powłoka cylindra została uszczelniona pod ciśnieniem elastyczną, samoutwardzalną masą plastyczną. Fotonika, układy sterujące i systemy umożliwiające życie były potrójnie zabezpieczone i nieustannie kontrolowane przez wszechstronnie przetestowane sztuczne inteligencje, zaprogramowane tak, by reagowały na każde nieprzewidziane zakłócenie ich funkcji automatycznie zasilanymi procedurami, nawet gdyby załoga nie była zdolna do żadnych czynności.
Kosztowało to fortunę. Carlo przedstawił ojcu rzeczowy bilans przedsięwzięcia, a jego siostra Carmella naturalnie go poparła, bo projekt wyłączał go na długo z rywalizacji o władzę. Carmella dowodziła, że pieniądze wydane na zwielokrotnienie szans powodzenia wyprawy zwiększą prawdopodobieństwo spodziewanych zysków. Oznaczało to jednocześnie zwiększenie szansy powrotu jej brata na Ziemię, ale uznała to za możliwe do przyjęcia ryzyko, założywszy, że ich ojca, Domenica Giulianiego, nie będzie już wówczas na świecie.
Zgnij w piekle, stary, pomyślał Carlo, wspinając się po centralnej spirali schodków, by stwierdzić dokładnie, jak blisko był spotkania z ojcem zaledwie dwie godziny wcześniej.
Wewnętrzna powierzchnia przedniej części cylindra, tam, gdzie umieszczone były zdalnie sterowane urządzenia sensorowe, pokryta była czarnym pyłem. Wachlarzowata smuga tego pyłu doprowadziła go do miejsca, w którym z podłoża wyrastał miniaturowy Wezuwiusz. Rozgrzebał go nogą, a potem pochylił się, by oczyścić resztę pyłu rękawicą. Znalazł dziurę. Wyprostował się, cofnął, spojrzał na sklepienie, które po odpaleniu silników stawało się dziobem statku, i dostrzegł otwór wlotowy, również zaczopowany mieszanką glebową wessaną tam przez podciśnienie i utrzymującą się dzięki sile tarcia. Nie musiał szukać dziury wylotowej, wiedział, żejest w drugim końcu statku.
Polegając na razie na prawach fizyki, odtworzył w myśli kolizję. Na torze lotu asteroidu musiała znaleźć się cząsteczka materii — prawdopodobnie żelaza — która przebiła powierzchnię i wydrążyła wąską kolumnę od dziobu po rufę…
Cudem uniknęli śmierci. Gdyby cząsteczka trafiła nieco dalej od osi, wprawiłaby asteroid w o wiele gwałtowniejszy ruch obrotowy, rozrywając go na kawałki, a nawet gdyby twarda skała wytrzymała, siła odśrodkowa zamieniłaby członków załogi w miazgę. Gdyby mikrometeoryt był większy, rozłupałby statek jak orzech. Gdyby kolizja wydarzyła się w fazie ich maksymalnej prędkości, siła uderzenia zamieniłaby ich w parę, zanim by się zorientowali, co się stało, a „Giordano Bruno” zostałby wpisany na listę statków kosmicznych, które zaginęły bez wieści w drodze na Rakhat.
Po raz pierwszy poczuł lekkie oszołomienie i prawie zachichotał, słysząc własne myśli… Kiedy wrócę na Ziemię, odprawię nowennę do Najświętszej Panienki… Nie, ufunduję kościół i zapełnię go skarbami z Rakhatu! Po takim ranku jak dziś można śmiało twierdzić, że racjonalizm przegrywa z religią. Otrząsnął się i spojrzał na skrzynkę sensora umieszczoną w gnieździe na prawo od fatalnej dziury. Starając się nie poruszyć pyłu zalegającego między nim a celem, wyciągnął skrzynkę i delikatnie strząsnął z niej cząsteczki mieszanki glebowej. Poniżej były dwa zapasowe sensory, więc nie było się czym martwić. Postanowił jednak polecić Candottiemu, by zregenerował ten, i który trzymał teraz w rękach.
Może nam jeszcze być potrzebny, pomyślał Carlo. „Najbezpieczniej jest nie kusić Fortuny”, napisał mądry Seneka. Co prawdopodobnie pozwala nam nie polegać wyłącznie na cudach przynajmniej raz w tygodniu…