1. NEAPOL: wrzesień 2060

Celestina Giuliani poznała słowo „oszczerstwo” na chrzcie swojej kuzynki. Z całej uroczystości zapamiętała głównie to słowo — i mężczyznę, który płakał.

Podobał jej się kościół, podobały śpiewy, ale niemowlę ubrano w jej sukienkę, a z tym już trudno było się pogodzić. Nikt nie pytał Celestiny o pozwolenie, a uczono ją, że niczego nie wolno brać bez pytania. Mama wyjaśniła jej, że wszystkie dzieci z rodziny Giulianich mają na sobie tę sukienkę podczas chrztu i pokazała jej rąbek, na którym wyhaftowane było imię Celestiny.

— Widzisz, cara? Tu jest twoje imię, a tutaj imię twojego tatusia i cioci Carmelli, i twoich kuzynów, Roberta, Anamarii, Stefana. Teraz kolej na tego nowego dzidziusia.

Celestinę nie bardzo to przekonało. Nadąsana, uznała, że ten dzieciak wygląda jak dziadzia w ślubnej sukni.

Znudzona ceremonią, zwiesiła głowę i zaczęła kołysać rękami, obserwując falowanie swojej spódniczki. Co jakiś czas zerkała na mężczyznę z dziwnymi urządzeniami przy rękach, który stał samotnie w kącie kaplicy. „To ksiądz, tak jak kuzyn dziadka Giulianiego, don Vincenzo”, wyjaśniła jej mama, zanim ruszyli do kościoła. „Był bardzo długo chory i jego ręce są jeszcze niesprawne, więc ma takie urządzenia, żeby łatwiej poruszać palcami. Nie gap się tak, carissima, to nieładnie”.

Celestina przestała się przyglądać, ale co jakiś czas zerkała na niego z zaciekawieniem.

W przeciwieństwie do wszystkich obecnych, mężczyzna nie był wpatrzony w niemowlę, a raz, gdy akurat na niego zerknęła, spojrzałnanią. Te dziwne urządzenia wyglądały przerażająco, ale on sam nie sprawiał takiego wrażenia. Większość dorosłych śmieje się twarzą, ale ich oczy mówią: „Idź i pobaw się!” Natomiast ten człowiek miał na pewno roześmiane oczy.

Niemowlę wierciło się i płakało, aż wreszcie Celestina poczuła coś nieprzyjemnego.

— Mamo! — zawołała przerażona. — Ten dzidziuś…

— Ciiicho, cara! — szepnęła dość głośno matka, a wszyscy dorośli roześmiali się, nawet don Vincenzo, który miał na sobie długą czarną suknię, tak jak ów mężczyzna z protezami, i oblewał wodą główkę niemowlęcia.

Kiedy wszystko się skończyło, wyszli z ciemnego kościoła na słońce.

— Ale… mamo, ten dzidziuś zrobił kupkę! — upierała się Celestina, kiedy czekali na auto u stóp schodów. — Narobił w moją sukienkę! Wszystko zabrudził!

— Celestino — upomniała ją łagodnie matka — ty też kiedyś to robiłaś! Dzidziuś ma pieluszki. Ty też je nosiłaś, pamiętasz?

Celestina otworzyła szeroko buzię. Wszyscy dorośli wybuchnęli śmiechem. Wszyscy prócz tego z protezami, który stał tuż przy niej. Pochylił się, a na jego twarzy malowało się takie samo oburzenie jak na jej buzi.

— To oszczerstwo! — krzyknęła, powtarzając to, co do niej szepnął.

— Potworna kalumnia! — potwierdził z oburzeniem, prostując się, a jeśli nawet Celestina nie zrozumiała żadnego z tych słów, wiedziała, że ma w nim sprzymierzeńca.

Później wszyscy poszli do domu cioci Carmelli. Celestina jadła biszkoptowe ciasto, namówiła wujka Paola, żeby ją pobujał na huśtawce, piła też wodę z bąbelkami, co było dla niej wielkim przeżyciem, bo zwykle jej na to nie pozwalano, mówiąc, że od tego robią się słabe kości. Nie chciała bawić się z kuzynami, bo wszyscy byli od niej starsi, a Anamaria zawsze była mamusią, więc Celestina musiała być dzieckiem, co było nudne. Kiedy zaczęła tańczyć pośrodku kuchni, babcia powiedziała jej, że jest śliczna, a mama, żeby poszła sobie obejrzeć świnki morskie.

Zaczęła marudzić, więc mama zaprowadziła ją do sypialni i położyła do łóżka. Przez chwilę siedziała przy niej, nucąc kołysankę. Celestina prawie już spała, kiedy matka wyciągnęła chustkę i głośno wydmuchała nos.

— Mamo, dlaczego tatuś dzisiaj nie przyszedł?

— Był zajęty, cara — odpowiedziała Giną Giuliani. — A teraz już śpij.


Obudziły ją głośne pożegnania: kuzynowie, ciocie, wujkowie, dziadkowie, babcie i przyjaciele rodziny wykrzykujący ciao i buena fortuna do niemowlęcia i jego rodziców. Celestina wstała i skorzystała z toalety, co przypomniało jej o „oszczerstwie”, a potem wyszła na loggię, zastanawiając się, czy będzie mogła zabrać parę balonów do domu. Stefano wrzeszczał i płakał.

— Wiem, wiem — mówiła ciocia Carmella — było bardzo miło i trudno rozstać się ze wszystkimi, ale przyjęcie już się kończy.

Wujek Paolo tylko podniósł Stefana wysoko i uśmiechał się, nic nie mówiąc.

Żaden z dorosłych, zaaferowanych tym napadem złego humoru niemowlęcia, nie zauważył stojącej w drzwiach Celestiny. Jej matka pomagała cioci Carmelli zmywać naczynia w kuchni. Dziadkowie byli na dziedzińcu, żegnając gości. Uwaga wszystkich pozostałych skupiona była na małym Stefano, który wrzeszczał i wierzgał nogami w ramionach ojca. Tylko Celestina zauważyła zmianę w twarzy don Vincenza. A zdarzyło się to tuż po tym, kiedy spojrzała na mężczyznę z protezami na rękach i zobaczyła, że on płacze.

Celestina widziała już, jak płacze jej matka, ale nie wiedziała, że mężczyźni też płaczą. Przestraszyła się, ponieważ było to bardzo dziwne, ponieważ była głodna, ponieważ polubiła tego człowieka, który stanął po jej stronie, i ponieważ nie płakał tak, jak wszyscy, których znała. Ten człowiek płakał z otwartymi oczami; łzy spływały po jego nieruchomej twarzy.

Usłyszała trzask drzwi samochodowych, a potem szmer opon na żwirze. W tym momencie matka spojrzała na nią sponad stołu. Uśmiech zamarł na twarzy Giny, kiedy jej wzrok powędrował za spojrzeniem córki. Patrząc na dwóch kapłanów, powiedziała coś cicho do szwagierki. Carmella zebrała stos talerzy i idąc do kuchni, podeszła do don Yincenza.

— Sypialnia jest na końcu korytarza — powiedziała. — Nikt nie będzie wam tam przeszkadzał.

Celestina odeszła na bok, kiedy don Vincenzo ujął płaczącego mężczyznę pod ramię i wprowadził do domu, kierując się ku pokojowi Carmelli.

— Tak właśnie było? — usłyszała głos don Vincenza, kiedy koło niej przechodzili. — Opierałeś się, a ich to bawiło?

Celestina poszła za nimi, szeleszcząc haftowanymi bufkami skarpetek. Drzwi sypialni nie były do końca zamknięte i zajrzała do środka. Mężczyzna z protezami siedział w fotelu w rogu pokoju. Don Vincenzo stał w pobliżu i w milczeniu patrzył przez okno na trawnik. To podłe, pomyślała Celestina. Don Vincenzo jest podły! Nie znosiła, kiedy nikt nie zwracał uwagi na jej płacz.

Mężczyzna zobaczył ją, kiedy weszła do sypialni, i wytarł twarz rękawem.

— O co chodzi? — zapytała, podchodząc bliżej. — Dlaczego płaczesz?

Don Vincenzo zamierzał coś odpowiedzieć, ale mężczyzna potrząsnął głową i rzekł:

— To nic, cara. Ja tylko coś sobie przypomniałem… coś złego, co kiedyś mi się przydarzyło.

— Co ci się stało?

— Pewni… ludzie skrzywdzili mnie. To było dawno temu — zapewnił ją, kiedy jej oczy zrobiły się okrągłe, bo pomyślała, że ci źli ludzie są wciąż w domu. — To było dawno, kiedy byłaś bardzo mała, ale ja wciąż to pamiętam.

— Czy ktoś cię pocałował?

Mi scuzi? — Zamrugał, a don Vincenzo wyprostował się i zamarł.

— Żebyś poczuł się lepiej — wyjaśniła.

Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie oczami.

— Nie, cara. Nikt mnie nie pocałował, żebym się poczuł lepiej.

— Mogę cię pocałować.

— Byłoby mi bardzo miło — odpowiedział z powagą. — Może poczuję się lepiej.

Wychyliła się i pocałowała go w policzek. Jej kuzyn Roberto, który miał dziewięć lat, twierdził, że całowanie to głupota, ale Celestina tak nie sądziła.

— To nowa sukienka — oświadczyła. — Poplamiła się czekoladą.

— Ale wciąż jest bardzo ładna. I ty też.

— Cece ma małe. Chcesz je zobaczyć?

— Mężczyzna spojrzał na don Vincenza, a ten wyjaśnił:

— Cece to świnka morska. Świnki morskie wciąż mają małe.

— Ach! Si, cara. Bardzo bym chciał je zobaczyć.

Wstał, a ona podeszła, aby wziąć go za rękę i poprowadzić, ale przypomniała sobie o jego protezach.

— Co ci się stało w ręce? — zapytała, ciągnąc go za rękaw.

— To był wypadek, cara. Nie przejmuj się. Tobie się to nie przydarzy.

— Czy to boli? — usłyszał Vincenzo Giuliani, kiedy dziewczynka prowadziła już Emilia Sandoza korytarzem.

— Czasami — odpowiedział Sandoz. — Dzisiaj nie.

Drzwi trzasnęły i ich głosy ucichły. Vincenzo Giuliani podszedł do okna, wsłuchując się w wieczorne brzęczenie cykad i obserwując Celestinę ciągnącą Emilia do zagrody ze świnkami morskimi. Koronkowe majteczki wystawały spod sukienki, kiedy przechyliła się nad drucianym ogrodzeniem, aby chwycić jedną z małych świnek i podać ją Sandozowi, który usiadł z uśmiechem na trawie. Czarno-srebrna grzywa włosów rozsypała się ponad wydatnymi indiańskimi kośćmi policzkowymi, kiedy podziwiał zwierzątko złożone przez Celestinę na jego podołku.

Czterech kapłanów musiało przez osiem miesięcy wywierać na Emilia Sandoza niesamowity nacisk, żeby go zmusić do ujawnienia tego, co Celestina wyciągnęła z niego w ciągu dwóch minut. Najwidoczniej czasami najlepiej się do tego nadaje czteroletnia dziewczynka, pomyślał ojciec generał z ironią.

Żałował, że nie widzi tego Edward Behr.


* * *

W tym czasie brat Edward był w swoim pokoju, w jezuickim domu rekolekcyjnym w pobliżu Neapolu, jakieś cztery kilometry od tego miejsca. Wciąż nie mógł się nadziwić, że ojciec generał wybrał chrzciny jako pretekst do wprowadzenia Emilia po raz pierwszy między ludzi.

— Ojciec chyba żartuje! — zawołał brat Edward, gdy się o tym dowiedział. — Chrzciny! Ojcze generale, chrzciny to chyba ostatnia rzecz, jakiej Emilio Sandoz teraz potrzebuje!

— To rodzinna uroczystość, Ed. Bez prasy, bez żadnej pompy. Dobrze mu to zrobi! Jest już dość silny…

— Może fizycznie, ale emocjonalnie w ogóle nie jest do tego przygotowany. Potrzebuje czasu! — upierał się brat Edward. — Żeby się pozłościć. Żeby popłakać, pożałować! Ojcze generale, nie można przyspieszać…

— Podjedź przed wejście frontowe o dziesiątej, Edwardzie. Bardzo ci dziękuję — odpowiedział ojciec generał z łagodnym uśmiechem, kończąc sprawę.

Brat Edward zawiózł obu kapłanów do kościoła, po czym wrócił do domu rekolekcyjnego, gdzie przesiedział jak na szpilkach do trzeciej po południu. Wówczas uznał, że powinien już po nich wrócić. Trzeba mieć spory zapas czasu na kontrole bezpieczeństwa, powiedział sobie. Bez względu na to, czy kierowcą był ktoś dobrze ochronie znany, żaden samochód nie mógł się zbliżyć do majątku Giulianiego albo do samego domu rekolekcyjnego, nie podlegając skrupulatnym i wielokrotnym kontrolom śniadych, podejrzliwych ochroniarzy i ich wielkich, bystrych psów, wytresowanych do wykrywania materiałów wybuchowych i złej woli. Edward zaplanował więc czterdzieści pięć minut na podróż, która normalnie zajęłaby mu dziesięć minut. I rzeczywiście — wzdłuż drogi biegnącej równolegle do morza był wielokrotnie zatrzymywany, przepytywany, obwąchiwany i sprawdzany. Kiedy przy bramie majątku po raz czwarty przestudiowano jego kartę identyfikacyjną i obejrzano podwozie za pomocą specjalnego lustra, uznał, że nie jest to czas zupełnie stracony. Z zachowania psów dowiedział się, na przykład, gdzie taki korpulentny mężczyzna jak on mógłby ukryć broń.

Mimo uzasadnionych wątpliwości co do uczciwości neapolitańskich krewnych ojca generała, dobrze było wiedzieć, że Emilio Sandoz jest tak skrupulatnie chroniony. W końcu pozwolono bratu Edwardowi wjechać na wewnętrzną drogę podjazdową wiodącą do największego z kilku budynków widocznych od bramy frontowej. Loggia przystrojona była kwiatami i balonami. Brat Edward nie dostrzegł nigdzie Emilia, ale po chwili od niewielkiej grupy ludzi odłączył ojciec generał w towarzystwie młodej blondynki. Pomachał Behrowi, a potem zawołał coś w kierunku domu.

Wkrótce pojawił się Emilio. Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale trzymał się prosto — posępny amalgamat indiańskiej wytrzymałości i hiszpańskiej dumy. Przy jego boku kroczyła mała dziewczynka w wybrudzonej wizytowej sukience.

— Wiedziałem! — mruknął brat Edward ze złością. — Ma już dosyć!

Wziąwszy tak głęboki oddech, na jaki tylko pozwalała mu astma, brat Edward wygramolił się z samochodu i obszedł go, aby otworzyć drzwi ojcu generałowi i Sandozowi, podczas gdy Giuliani żegnał się z gospodynią i gośćmi. Mała dziewczynka coś powiedziała i brat Edward jęknął, widząc, że Emilio klęka, by ją uściskać. Pomimo, a raczej z powodu czułości tego pożegnania, brat Edward nie był zaskoczony cichą wymianą zdań między dwoma kapłanami, kiedy już szli do samochodu.

—…jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, ty skurczybyku. Do cholery, Ed, odwal się! — warknął Sandoz, wspinając się na tylne siedzenie. — Sam potrafię zamknąć drzwi.

— Tak jest, ojcze. Przepraszam, ojcze — odpowiedział brat Edward, wycofując się szybko na swoje miejsce przy kierownicy, ale i tak myślał swoje. Najważniejsze to robić co trzeba i mieć rację, pomyślał.

— Jezu, Vince! Dzieciaki i niemowlęta! — warknął Sandoz, kiedy ruszyli. — I to miało mi dobrze zrobić?

— I to ci dobrze zrobiło — odparł ojciec generał. — Emilio, trzymałeś się nieźle aż do końca…

— Koszmary to za mało? Próbujemy wywoływać widma z przeszłości?

— Sam powiedziałeś, że chcesz żyć samodzielnie — tłumaczył mu cierpliwie ojciec generał. — Takie rzeczy będą na porządku dziennym. Musisz się nauczyć, jak…

— A kim ty, do cholery, jesteś, żeby mi mówić, czego mam się nauczyć? Kurwa, jeśli to mi się zacznie robić na jawie, to…

Edward wzdrygnął się na te słowa i spojrzał w lusterko, kiedy Sandozowi załamał się głos. Płacz, pomyślał. To lepsze od bólu głowy. Nie duś tego w sobie, płacz. Lecz Sandoz umilkł i spoglądał przez okno, wściekły, ale nieskory do płaczu.

— Na świecie jest obecnie około sześciu miliardów ludzi poniżej piętnastu lat — oświadczył spokojnie ojciec generał. — Trudno ci będzie uniknąć spotkania z dziećmi. Jeśli nie jesteś w stanie temu sprostać w tak kontrolowanym środowisku jak dom Carmelli…

Quod erat demonstrandum — przerwał mu Sandoz z goryczą.

—…to może jednak powinieneś rozważyć możliwość pozostania wśród nas. Jako lingwista, jeśli niejako kapłan.

— Ty przebiegły, stary skurczybyku. — Sandoz roześmiał się: krótki, twardy dźwięk. — Zrobiłeś mi to umyślnie.

— Nie zostaje się generałem Towarzystwa Jezusowego, będąc tępym skurczybykiem — odpowiedział łagodnie Vince Giuliani i ciągnął dalej z poważną twarzą: — Tępe skurczybyki stają się słynnymi lingwistami i dają dupy na innej planecie.

— Jesteś zazdrosny. Kiedy ostatnio dawałeś dupy?

Brat Edward skręcił w lewo na nadmorską drogę. Dobrze wiedział, że Emilio blefuje, ale stosunki łączące tych dwóch mężczyzn wprawiały go w zdumienie. Vincenzo Giuliani urodził się w bogatej i uprzywilejowanej rodzinie. Był historykiem i politykiem cieszącym się międzynarodowym uznaniem, a w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wciąż miał sprawne ciało i umysł. Emilio Sandoz był nieślubnym dzieckiem Portorykanki, która miała romans, gdy jej mąż siedział w więzieniu za handlowanie tymi samymi substancjami, na których wzbogaciły się wcześniejsze pokolenia rodu Giulianich. Ci dwaj mężczyźni spotkali się ponad sześćdziesiąt lat temu w seminarium duchownym. A jednak Sandoz miał teraz zaledwie około czterdziestu sześciu lat. Jednym z wielu dziwacznych aspektów jego sytuacji było to, że spędził trzydzieści cztery lata, podróżując z szybkością znacznie zbliżoną do prędkości światła — do Alfy Centaura i z powrotem. Dla Sandoza minęło zaledwie sześć lat, odkąd opuścił Ziemię. Były to niewątpliwie trudne lata, ale nie sposób ich porównać z latami, jakie przeżył Vince Giuliani, jego przełożony, teraz starszy od Emilia o kilkadziesiąt lat i starszy rangą o dobre kilka poziomów jezuickiej struktury władzy.

— Emilio, proszę cię tylko, żebyś z nami pracował — powiedział Giuliani.

— Dobrze już, dobrze! — zawołał Emilio, zbyt zmęczony, by się sprzeczać. I o to niewątpliwie chodziło, pomyślał brat Edward, mrużąc oczy. — Ale, do cholery, na moich warunkach.

— Mianowicie?

— W pełni zintegrowany system analizy dźwięków połączony z komputerem centralnym. Sterowany głosem. — Brat Edward spostrzegł w lusterku, że Giuliani kiwnął głową. — Prywatne studio — ciągnął Emilio. — Nie mogę już używać klawiatury, a nie będę pracować, kiedy mogą mnie podsłuchać inni ludzie.

— Co jeszcze? — zapytał Giuliani zachęcającym tonem.

— Niech załadują do mojego systemu wszystkie rakhataiiskie pieśni… wszystko, co wychwyciły radioteleskopy od 2019 roku. I wszystko, co załoga „Stelli Maris” przekazała radiem z Rakhatu. — Znowu zgoda. — Asystent. Mówiący od urodzenia językiem dene albo węgierskim. Albo baskijskim. I dodatkowo płynnie łaciną lub angielskim. Albo hiszpańskim. Obojętnie którym.

— Co jeszcze?

— Chcę żyć sam. Wstawcie mi łóżko do szopy z narzędziami. Albo do garażu. Obojętnie. Nie proszę o osobny dom, Vince. Po prostu chcę być sam. Żadnych dzieciaków, żadnych niemowląt.

— Co jeszcze?

— Publikacja. Wszystkiego. Wszystkiego, co wysłaliśmy na Ziemię.

— Z wyjątkiem lingwistyki — odpowiedział Giuliani. — Socjologia, biologia, tak. Lingwistyka, nie.

— W takim razie po co to wszystko? — krzyknął Emilio. — Po jaką cholerę ja to robię?

Ojciec generał nawet na niego nie spojrzał. Patrzył przez okno na archipelag Campano, obserwując, jak „rybackie” kutry kamorry patrolują Zatokę Neapolitańską, wdzięczny za ich ochronę przed rekinami z mediów, którzy zrobiliby wszystko, by przeprowadzić wywiad z tym małym, przygarbionym człowiekiem siedzącym obok niego: kapłanem, męską dziwką i zabójcą dzieci, Emiliem Sandozem.

— Robisz to ad maiorem Dei gloriam, o ile mi wiadomo — odpowiedział niefrasobliwym tonem. — Jeśli większa chwała Boża nie jest już dla ciebie wystarczającym motywem, możesz uznać, że pracujesz na mieszkanie i utrzymanie, zapewniane ci gratis przez Towarzystwo Jezusowe, razem z całodobową ochroną, systemem analizy dźwięków i asystentem. Mechanizm twoich protez to nie błahostka, Emilio. To wszystko kosztowało nas ponad sześć milionów, licząc tylko rachunki szpitalne i obsługę medyczną. To są pieniądze, które wydaliśmy. Już ich nie mamy. Towarzystwo jest prawie bankrutem. Starałem się nie wtajemniczać cię w te sprawy, ale od czasu, jak wystąpiłeś, zrobiło się jeszcze gorzej.

— Więc dlaczego po prostu nie wykopiecie mojego tak kosztownego tyłka? Mówiłem ci od samego początku, Vince, możecie mnie policzyć na straty…

— Bzdura — warknął Giuliani, a Edward Behr napotkał jego spojrzenie w lusterku. — Jesteś dodatnią wartością po stronie naszych aktywów, którą zamierzam teraz skapitalizować.

— Cudownie! A co chcesz za mnie kupić?

Przejazd komercyjnym pojazdem kosmicznym na Rakhat dla naszych czterech kapłanów mówiących biegle językami k’san i ruanja dzięki programom Sandoza i Mendes, które są wyłączną własnością Towarzystwa Jezusowego. — Vincenzo Giuliani spojrzał na Sandoza, który przymknął powieki, chroniąc oczy przed światłem. — Możesz odejść w każdej chwili, Emilio. Ale dopóki przebywasz wśród nas, na nasz koszt, pod naszą opieką…

— Towarzystwo ma monopol na dwa rakhatańskie języki. Chcecie, żebym wyszkolił tłumaczy.

— Których wykorzystamy w sprawach ekonomicznych, naukowych lub dyplomatycznych, dopóki będziemy mieć ten monopol. Pomoże to nam odzyskać straty poniesione przy organizacji pierwszej wyprawy na Rakhat i pozwoli na kontynuowanie pracy rozpoczętej przez waszą załogę, reąuiescantinpace. Bracie Edwardzie, proszę się zatrzymać.

Edward Behr zatrzymał samochód i sięgnął do skrytki po pojemnik ze strzykawką, sprawdziwszy wskaźnik dozowania, zanim wysiadł. Kiedy okrążył wóz, Giuliani klęczał już przy Sandozie na skraju drogi, podtrzymując go, gdy ten wymiotował w przydrożne chwasty. Edward przycisnął dozownik do szyi Sandoza.

— Zadziała po paru minutach, ojcze.

Byli w polu widzenia dwóch uzbrojonych kamorrystów. Jeden z nich zbliżył się, ale Giuliani potrząsnął głową i mężczyzna wrócił na swój posterunek. Emilio zwymiotował ponownie, po czym wyprostował się, wyczerpany i rozczochrany, przymykając oczy, bo migrena powodowała zaburzenia widzenia.

— Jak ona miała na imię, Vince?

— Celestina.

— Nie wrócę tam. — Już prawie zasypiał. Lek, podawany dożylnie, niemal zawsze zwalał go z nóg. Nikt nie wiedział dlaczego; jego stan fizjologiczny wciąż nie był normalny. — Boże — wymamrotał — nie rób mi tego znowu. Dzieciaki i niemowlęta. Nie rób mi tego więcej…

Brat Edward napotkał spojrzenie ojca generała.

— To była modlitwa — powiedział stanowczo kilka minut później.

— Tak — zgodził się Yincenzo Giuliani.

Teraz skinął na kamorrystów i cofnął się, kiedy jeden z nich wziął Sandoza na ręce jak dziecko i umieścił z powrotem w samochodzie.

— Tak — powtórzył. — Obawiam się, że to była modlitwa.


Brat Edward zatelefonował, żeby uprzedzić portiera o sytuacji. Kiedy wjechał na podjazd przed wielkim, kamiennym budynkiem, otoczonym bujnymi drzewami, i zaparkował przed frontowym wejściem, czekały już na nich nosze.

— Jeszcze za wcześnie — ostrzegał brat Edward, kiedy on i ojciec generał obserwowali, jak przenoszą Emilia do sypialni i układają w łóżku. — Jeszcze nie jest na to gotów. Za ostro go ojciec przyciska.

— Ja go przyciskam, a on się cofa. — Giuliani przygładził dłońmi miejsce na głowie, gdzie powinny znajdować się włosy, których nie miał już od paru dziesiątków lat. — Kończy mi się czas, Ed. Powstrzymuję ich, jak mogę, ale chcę, żeby zabrali naszych ludzi. — Opuścił ręce i popatrzył na zachodnie wzgórza. — Nas samych nie stać już na drugą misję.

Brat Edward zacisnął wargi, potrząsnął głową i westchnął z lekkim świstem. Późnym latem astma zawsze bardziej mu dokuczała.

— To niedobry układ, ojcze generale.

Przez pewien czas Giuliani sprawiał wrażenie człowieka, który zapomniał, że nie jest sam. Potem wyprostował się, pełen chłodnej godności, i spojrzał na grubego mężczyznę, oddychającego z wysiłkiem tuż obok niego, w cętkowanym cieniu starożytnego oliwnego drzewa.

— Bracie Edwardzie — powiedział sucho i z naciskiem — jestem bratu wdzięczny za wyrażoną opinię.

Edward Behr, przywrócony do porządku, patrzył przez chwilę na odchodzącego Giulianiego, a potem wrócił do samochodu, by odprowadzić go do garażu. Kiedy to zrobił, wysiadł i z przyzwyczajenia zamknął drzwiczki na klucz, chociaż każdy, komu by się udało przedrzeć przez ochronę kamorry, byłby z pewnością zainteresowany Emiliem Sandozem, a nie starym samochodem, którego akumulator trzeba było ładować co noc.

Brat Edward stał już na podjeździe, spoglądając na okno sypialni, w którym właśnie zaciągnięto zasłonę, kiedy pojawił się jeden z kotów, mrucząc i ocierając się o jego nogi. Edward podziwiał piękno kotów, ale uważał je za stworzenia nieobliczalne.

— Idź sobie — mruknął, ale kot nie przestawał ocierać się o jego nogi, tak samo lekceważąc jego zdanie, jak ojciec generał.


Kilka minut później Vincenzo Giuliani wszedł do swojego gabinetu i choć zamknął za sobą drzwi z cichym, kontrolowanym trzaskiem, nie tyle usiadł, ile zwalił się na fotel. Złożywszy łokcie na wielkim, lśniącym blacie orzechowego biurka, wsparł czoło na dłoniach i zamknął oczy, nie chcąc patrzyć na swoje odbicie. Nawiązanie stosunków handlowych z Rakhatem jest nieuniknione, pomyślał. Carlo wyprawi się tam bez względu na to, czy mu w tym pomożemy, czy nie. A w ten sposób uzyskamy możność wywierania jakiegoś łagodnego wpływu…

Podniósł głowę i sięgnął po laptop. Otworzył go jednym krótkim ruchem dłoni i jeszcze raz przeczytał list, który próbował skończyć od trzech dni. Nagłówek brzmiał: „Wasza Świątobliwość”, ale ojciec generał nie pisał tylko do papieża. Ten list stanie się częścią historii pierwszego kontaktu ludzkości z inteligentnym gatunkiem istot kosmicznych.


„Dziękuję Waszej Świątobliwości za łaskawe zainteresowanie się zdrowiem i sytuacją Emilia Sandoza. W ciągu roku od powrotu z Rakhatu na Ziemię we wrześniu 2059 roku ojciec Sandoz wyleczył się ze szkorbutu i anemii, ale jest wciąż bardzo słaby i emocjonalnie niezrównoważony. Jak Wasza Świątobliwość wie z doniesień, które przeciekły w ciągu tego roku ze szpitala Salvator Mundi w Rzymie, na Rakhacie usunięto mu mięśnie pomiędzy kośćmi dłoni, podwajając długość palców i czyniąc je bezużytecznymi. Sam Sandoz nie rozumie do końca, dlaczego tak go okaleczono; w każdym razie nie miała to być forma tortury, choć z pewnością sprawiło mu to trudną do opisania mękę. Uważa, że owa procedura miała uczynić z niego osobę zależną od niejakiego Supaariego VaGayjura albo, być może, do niego należącą. Ojciec Sandoz został zaopatrzony w zewnętrzne protezy bioaktywne; pracował bardzo ciężko nad osiągnięciem ograniczonej sprawności manualnej i teraz jest już w stanie wykonać większość czynności związanych z zaspokajaniem swoich potrzeb”.


Już czas, by go odstawić od Eda Behra, postanowił Giuliani i zanotował w pamięci, że musi zmienić przydział bratu Edwardowi. Może wysłać go do tego nowego obozu dla uchodźców w Gambii? Można też wykorzystać jego doświadczenie w postępowaniu z ofiarami gwałtów zbiorowych… Ojciec generał wyprostował się, otrząsnął z tych rozmyślań i powrócił do listu.


„W opinii przełożonych misji to Emilio Sandoz przyczynił się głównie do pierwszych sukcesów w nawiązaniu kontaktu z inteligentnymi mieszkańcami Rakhatu. Jego niezwykłe uzdolnienia lingwistyczne, a także jego zapał i cierpliwość bardzo pomogły pozostałym członkom załogi»Stelli Maris«w ich pracy badawczej, a dzięki swojemu osobistemu urokowi zyskał sobie wielu przyjaciół wśród VaRakhatów. Co więcej, oczywisty urok jego duchowości podczas pierwszych lat działania misji na Rakhacie przyczynił się do nawrócenia przynajmniej jednego świeckiego członka wyprawy i wzbogacił wiarę innych kapłanów.

Mimo to ojciec Sandoz stał się obiektem złośliwych ataków publicznych z powodu jego rzekomego złego prowadzenia się na Rakhacie. Jak Wasza Świątobliwość wie, w trzy lata po starcie naszego statku kosmicznego Konsorcjum Kontakt wysłało na Rakhat swój własny statek»Magellan«. Cel tej wyprawy był czysto komercjalny. Skandale dobrze się sprzedają. Sensacyjne zarzuty wobec naszych ludzi (i wobec ojca Sandoza w szczególności) były na rękę Konsorcjum, więc ich ponure raporty, przesyłane z Rakhatu drogą radiową, zostały natychmiast sprzedane i rozpowszechnione po całym świecie. W rzeczywistości załoga»Magellana«niewiele wiedziała o Rakhacie, kiedy tam wylądowała, a istnieją powody, by sądzić, że została wprowadzona w błąd przez Supaariego VaGayjura. Późniejsze zaginięcie załogi»Magellana«sugeruje, że ona również padła ofiarą niemożności uniknięcia fatalnych błędów na Rakhacie.

Tak więc z osiemnastu ludzi wysłanych na Rakhat w obu wyprawach przeżył tylko Emilio Sandoz. Ojciec Sandoz współpracował z nami tak dalece, jak tylko mógł w ciągu trwających kilku miesięcy intensywnych przesłuchań, często za cenę głębokich psychicznych cierpień. Dostarczę Waszej Świątobliwości komplet prac naukowych napisanych podczas misji»Stelli Maris» i innych dokumentów jej dotyczących, a także oryginalny zapis przesłuchań; tutaj przedstawiam tylko Waszej Świątobliwości pod rozwagę krótkie podsumowanie najbardziej istotnych ustaleń dokonanych przez załogę i ujawnionych w trakcie przesłuchań ojca Sandoza.

1. Na Rakhacie istnieją dwa inteligentne gatunki.

Załoga»Stelli Maris«została początkowo uznana przez mieszkańców wioski Kashan za»zagraniczną«delegację handlową. Mieszkańcy wioski nazywali siebie»Runa«, co w ich języku znaczy po prostu»Lud«. Runowie są wielkimi, wegetariańskimi dwunogami z ogonami, które pomagają im utrzymywać równowagę — podobnie jest w przypadku kangurów; mają długie, ruchliwe uszy i zadziwiająco piękne oczy o dwóch tęczówkach. Są pokojowo usposobieni, bardzo towarzyscy i żyją we wspólnocie.

Ich dłonie mają po dwa kciuki. Są bardzo sprawni fizycznie, ale pod względem umysłowym, jak podejrzewali niektórzy członkowie naszej misji, trochę ograniczeni. Ze względu na kulturę materialną, która okazała się zbyt uboga i prosta, nie można łączyć ich z owymi potężnymi transmisjami wykrytymi przez ziemskie radioteleskopy w 2019 roku. Co więcej, muzyka działa na nich wyraźnie deprymująco, a jak wiemy, po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o istnieniu Rakhatu, wysłuchując przez radio przesyłanych stamtąd chorałów. Niektórzy Runowie okazali się jednak całkiem inteligentni i załoga»Stelli Maris«doszła do wniosku, że wioska Kashan leży na uboczu jakiejś rozwiniętej cywilizacji.

Ponieważ w Kashanie można było zebrać jeszcze wiele informacji, postanowiono zostać tam przez pewien czas.

Ku wielkiemu zaskoczeniu naszych ludzi okazało się, że Śpiewacy Rakhatu to rzeczywiście inny gatunek inteligentnych istot. Jana’atowie są pod względem fizycznym uderzająco podobni do Runów, ale jest to podobieństwo dość powierzchowne. Są mięsożercami, mają chwytne stopy i niedźwiedziowate ręce o trzech palcach zakończonych pazurami. Przez pierwsze dwa lata misji Jana’atów reprezentował tylko jeden osobnik: Supaari VaGayjur, kupiec z miasta Gayjur, który był pośrednikiem handlowym działającym w kilkunastu oddalonych wioskach Runów w południowym Inbrokarze, państwie, które zajmuje centralną część największego kontynentu Rakhatu.

Grupa jezuicka miała wszelkie powody, by sądzić, że Supaari nie ma złych zamiarów. W wyniku jego interwencji ich stosunki z Runami bardzo się poprawiły, a dzięki jego cierpliwym wyjaśnieniom Sandoz poznał nieźle rakhatańską cywilizację. Zdrada zaufania, jakim obdarzał go Sandoz, pozostaje jedną z największych zagadek tej misji.

2. Ludzie wytwarzają narzędzia; Jana’atowie je hodują.

Runowie są rękami Jana’atów: ich rzemieślnikami, kupcami, służącymi, robotnikami, nawet członkami służb społecznych. Różnica statusu nie polega jednak tylko na różnicy klas, jak sądzili nasi ludzie. Runowie są po prostu udomowionymi zwierzętami — Jana’atowie hodują ich, tak jak my hodujemy psy.

Runowie nie rozmnażają się, jeśli ich dieta nie osiągnie pewnego optymalnego poziomu wzbogacenia, w którym przeżywają coś w rodzaju rui. Ten biologiczny fakt stał się podstawą rakhatańskiej ekonomiki. Runowie zdobywają prawo do posiadania dzieci, pracując dla Jana’atów. Kiedy dochód wspólnoty wioskowej osiągnie określoną wysokość, Jana’atowie dostarczają mieszkańcom wioski odpowiednio więcej kalorii, co pozwala na ich kontrolowaną rozrodczość bez ryzyka degradacji środowiska na skutek przeludnienia.

Główne wartości, na których opiera się jana’atańskie społeczeństwo, to umiejętne zarządzanie i stabilizacja. Trzymając się tych wartości, Jana’atowie ograniczają również własną rozrodczość, tak aby ich liczba nie przekraczała mniej więcej czterech procent populacji Runów. Życiem społecznym, które ma wysoce ceremonialny charakter, rządzą ścisłe reguły dziedziczenia; tylko dwoje pierwszych dzieci ma prawo do zawarcia małżeństwa i rozmnażania się. Jeśli następne dzieci nie zechcą poddać się sterylizacji po osiągnięciu dojrzałości, mogą utrzymywać stosunki płciowe z konkubinami ruńskimi, ponieważ seks między oboma gatunkami nie prowadzi do zapłodnienia. Trzecie w kolejności narodzin dzieci Jana’atów po osiągnięciu dojrzałości stają się zwykle kupcami, naukowcami lub prostytutkami. W tym kontekście warto zapamiętać, że Supaari VaG;iyjur był właśnie trzecim dzieckiem swoich rodziców.

Poza tym, co jest najbardziej szokujące, Jana’atowie hodują Runów nie tylko w celu posiadania siły roboczej, ale i na mięso. Za tę wiedzę zapłaciliśmy życiem naszych ludzi, Wasza Świątobliwość”.


To w tym miejscu Giuliani zatrzymał się poprzedniego wieczoru, wsłuchując się przez dłuższy czas w odgłos kroków Sandoza nad swoją głową. Pięć kroków, przerwa, pięć kroków, przerwa. Dopóki Emilio krążył po swoim pokoju, można było przynajmniej mieć pewność, żejeszcze nie dodał własnego życia do żniwa ofiar misji na Rakhat…

Giuliani westchnął i zaczął dalej pisać.


„3. Jana’ atowie nie trzy mają Runów w klatkach czy zagrodach dla bydła.

Kiedy para dorosłych Runów odchowa swoje potomstwo do wieku dojrzałości seksualnej, dobrowolnie oddaje się w ręce patroli jana’atańskich, które krążą po wioskach. Ponadplanowe potomstwo zostaje oddane na rzeź.

Wasza Świątobliwość musi zrozumieć, że nasi ludzie byli całkowicie nieświadomi charakteru stosunków łączących oba gatunki, kiedy napotkali taki patrol, który zaczął mordować dzieci YaKashanich. Sytuacja była złożona, o czym świadczy transkrypcja przesłuchań Sandoza, ale załoga»Stelli Maris«uznała ten incydent za niczym nie sprowokowany atak na mieszkańców wioski. Najpierw Sofia Mendes, a potem reszta załogi, stawili opór patrolowi, płacąc za to własnym życiem. Był to akt czysto altruistycznej odwagi i męstwa, który Supaari VaGayjur określił jako podżeganie Runów do rebelii, a Konsorcjum Kontakt jako nierozważne i naganne wtrącanie się w rakhatańskie sprawy. Trzeba jednak dodać, że wielu Runów — zainspirowanych odwagą Sofii Mendes — poniosło wówczas śmierć, broniąc swoich dzieci”.


Ojciec generał odchylił się w fotelu. Teraz, pomyślał, czas na najgorsze.


„Masakrę w Kashanie przeżyło tylko dwóch członków misji, Emilio Sandoz i ojciec Marc Robichaux. Zostali oni zabrani przez jana’atański patrol jako więźniowie i przez wiele tygodni byli świadkami rzezi dokonywanych na bezbronnych Runach w różnych wioskach. Każdego ranka dawano im jedzenie, a Sandoz przez jakiś czas nie zdawał sobie sprawy, że było to mięso ruńskich dzieci. Domyślił się, ale nękał go głód, więc nadal jadł mięso. Jest to dla niego nadal źródło bolesnego wstydu i koszmarów.

Kiedy Supaari VaGayjur dowiedział się o ich uwięzieniu, wyśledził miejsce ich pobytu i przekupił dowódcę patrolu, uzyskując w ten sposób władzę nad dwoma kapłanami. Już w domu Supaariego zapytano Sandoza, czy on i ojciec Robichaux chcą»przyjąć hasta’akala«. Sandoz był przekonany, że oznacza to przyjęcie gościnności i zgodził się. Ku jego przerażeniu zniszczono im ręce; Robichaux wykrwawił się na śmierć. Około ośmiu miesięcy później Supaari VaGayjur sprzedał Sandoza pewnemu jana’atańskiemu arystokracie, Hlavinowi Kithieriemu. Mam nadzieję, że Wasza Świątobliwość nie jest w stanie wyobrazić sobie, z jaką brutalnością traktowano Sandoza w domu Kithieriego”.


Ojciec generał wzdrygnął się i wstał gwałtownie, odrywając się od tego, co napisał. „Czym jest kurwa, jeśli nie czymś, czyje ciało zostaje wydane na zniszczenie dla przyjemności innych?”, zapytał go kiedyś Emilio. „A ja jestem kurwą Boga i moje ciało zostało wydane na zniszczenie”. Przez jakiś czas Giuliani spacerował cicho po swoim gabinecie — pięć kroków, obrót, pięć kroków, obrót — dopóki nie zdał sobie sprawy, że nieświadomie powtarza rytm kroków, który przez tyle nocy dobiegał do niego z sypialni nad sufitem. Skończ to, rozkazał sobie w duchu i usiadł ponownie za biurkiem.


„Kilka miesięcy później, kiedy na orbicie Rakhatu pojawił się»Magellan«, przedstawiciele Konsorcjum Kontakt weszli na»Stellę Maris«i zapoznali się z raportami z pierwszych dwóch lat naszej misji. Po naszych ludziach nie było ani śladu; wszystko wskazywało, że już nie żyją. Załoga»Magellana«wylądowała promem w pobliżu wioski Kashan, gdzie ich powitano z wrogością i lękiem, a więc zupełnie inaczej niż załogę»Stelli Maris«. Młoda Runka o imieniu Askama powiedziała im po angielsku, że Emilio Sandoz wciąż żyje i przebywa w mieście Gayjur, w domu Supaariego VaGayjura. Mając nadzieję, że dowiedzą się czegoś od Sandoza, grupa z »Magellana«udała się do tego miasta, prowadzona przez Askamę, która najwyraźniej była Sandozowi bardzo oddana.

Kiedy przybyli do Gayjuru, Supaari powiedział im, że Sandoz był do niedawna jego domownikiem, ale teraz mieszka gdzieś osobno. Supaari dał im także do zrozumienia, że w wyniku wmieszania się cudzoziemców w miejscowe sprawy wiele osób straciło życie. Mimo to okazał nowo przybyłym ludziom życzliwość i prowadził z nimi interesy, choć nigdy nie zdradził im, gdzie przebywa Sandoz.

Kilka tygodni później Askama sama odnalazła miejsce pobytu Sandoza i zaprowadziła do niego dowódców grupy. Odnaleźli go w seraju Hlavina Kithieriego; był nagi, miał na sobie tylko obrożę z drogimi kamieniami i perfumowane wstążki. Dostrzegli też na jego ciele krwawe ślady sodomii. Zgodnie z tym, co sam o sobie powiedział, znajdował się wówczas w stanie morderczej desperacji. Mając nadzieję, że zostawią go w spokoju albo zabiją, przysiągł sobie, że uśmierci pierwszą osobę, która wejdzie dojego klatki. Nie mógł przewidzieć, że osobą tą będzie Askama, dziecko Runów, które wychował i tak bardzo pokochał.

Kiedy Sandoz podniósł wzrok znad trupa Askamy i zobaczył wysokich rangą przedstawicieli Konsorcjum, roześmiał się. Sądzę, że właśnie to przekonało ich o jego zdeprawowaniu, a Supaari VaGayjur utwierdził ich w tym, mówiąc, że Sandoz prostytuował się dobrowolnie. Teraz już wiem, że ów śmiech był objawem histerii i rozpaczy, ale oni byli świadkami morderstwa i w tych okolicznościach uwierzyli w najgorsze”.


Podobnie jak ja, pomyślał Giuliani, wstając ponownie i odchodząc od biurka.

To było od początku absurdalne — zakładać, że garstka ludzi będzie w stanie nie popełnić żadnego błędu, zwłaszcza za pierwszym razem. Nawet najbliżsi przyjaciele mogą czasem się nie zrozumieć. Do pierwszego kontaktu — z samej definicji — dochodzi w stanie całkowitej niewiedzy. Całkowity brak danych o ekologii, biologii, językach, kulturze i ekonomice Innych. Na Rakhacie owa niewiedza doprowadziła do katastrofy.

Nie mogłeś wiedzieć, pomyślał Vincenzo Giuliani, słysząc własne kroki, ale pamiętając o krokach Emilia. To nie była twoja wina.

Powiedz to umarłym, odpowiedziałby Emilio.

Загрузка...