39. DOLINA N’JARR: grudzień 2078 czasu ziemskiego

Po miesiącach uwięzienia na pokładzie „Giordana Bruna” góry otaczające dolinę N’Jarr wydały się Danielowi Żelaznemu Koniowi tak kuszące, że zaczął się z nadzieją uważnie przyglądać wysokiej półce skalnej na wschód od osady. Nie miał ekwipunku, a jego buty w ogóle nie nadawały się do wspinaczki, przeszło mu też przez głowę, że upadek z takiej wysokości z pewnością skończy się bardzo malowniczą śmiercią. Ale chciał być sam, marzył, że tylko Bóg wie, gdzie on jest, więc wyruszył o świcie, nie mówiąc nikomu o swoich planach.

Od chwili, gdy Emilio Sandoz opuścił dolinę, by spotkać się z Mendes na drodze do Inbrokaru, Danny czuł się tak, jakby zrzucił kilkanaście kilogramów. Kiedy zaczął wspinać się po skalnym licu góry, pomyślał, że w ciągu całego ostatniego roku nie czuł się tak szczęśliwy jak teraz. Ogarnął go spokój, uwagę pochłonęło mozolne poszukiwanie punktów oparcia. Wczepiając palce w skalne szczeliny, miał przed oczami mocne kości nadgarstków dziadka Lundberga, grube jak kołki w płocie, czuł w pierI siach serce babci Beauvais, silne i pracujące miarowo nawet po dziewięćdziesiątce. To zabawne, pomyślał, jak ci dziadkowie I zawsze starali się rozebrać go na czynniki pierwsze. Chętnie by I podzielili moje DNA, zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, I jak rodzina jego ojca ostrzegała go złowieszczo, że ma „wątrobę I Lakotów”. Teraz znalazł się w końcu w takim miejscu, gdzie to i wszystko nie miało żadnego znaczenia, gdzie był po prostu Zie? mianinem. Dopiero tutaj zrozumiał, że nie był żadnym spornym terytorium, o które toczą boje jego dziadkowie, ale ogrodem, w którym każdy z jego żyjących przodków chciał dostrzec coś z siebie, coś, co się w nim zakorzeniło i wyrosło. Przez pewien czas zatracił się w czystym radowaniu się siłą; i zręcznością, ale wysokość zrobiła w końcu swoje. Czując, że brak mu tchu, poddał się kilkaset metrów od półki, która była jego celem, a znalazł za to wypełniony piargiem żleb, do którego wiatry nawiały dość drobin ziemi i roślin, by powstała miękka warstwa humusu. Usiadł tam, żeby odpocząć, przyglądając się rozplanowaniu rozłożonej w dole, opustoszałej osady — wyczulony na wszelkie oznaki mówiące o strukturze społecznej — i pomodlił się o pomyślność uchodźców, którzy opuścili ją dwa tygodnie wcześniej. Zdał sobie sprawę, że już wiele czasu minęło, odkąd czuł się socjologiem czy kapłanem.

Nieco zmartwiony faktem, że aż tyle czasu musiało upłynąć, by odzyskał normalny rytm oddechu, musiał w końcu przyznać się przed samym sobą, że pokonała go nie tylko wysokość. Przypomniał sobie słowa Vincenza Giulianiego: „Jesteś młody, ojcze Żelazny Koniu”. Już nie taki młody, pomyślał Danny, napełniając płuca górskim powietrzem i wspominając tamten wieczór w neapolitańskim ogrodzie. „Jesteś młody i masz wady młodego człowieka. Krótkowzroczność. Pogardę dla pragmatyzmu…” Tutaj, tak wysoko nad doliną, jedynym dźwiękiem, jaki słyi szał, był ryk wodospadu spadającego gdzieś blisko, bo od czasu do czasu czuł na twarzy wodny pył. Wreszcie samotny, z własnymi myślami, Danny zmusił się, by wyobrazić sobie szachownicę, ocenić ustawienie figur, przewidzieć wiele następnych ruchów. Nieświadomie zadał sobie to samo pytanie, które uformowało większą część kariery Vincenza Giulianiego: Więc z kim mi tutaj przyszło pracować?

Trudno było o jasne wnioski. Biorąc pod uwagę wydarzenia pierwszej misji, katastrofa czaiła się za najmniejszym błędem; wszystko wskazywało na to, że w najlepszym razie mogą mieć nadzieję na zagmatwany impas. Jakbym słyszał Sandoza, pomyślał nagle Danny. Ale to jest polityka. Musimy po prostu znaleźć jakiś sposób na to, by wszyscy gracze dostali przynajmniej to, czego potrzebują.

Prawie nie zdając sobie z tego sprawy, wstał i znowu zaczął się wspinać ku półce, która była jego celem, a kiedy do niej dotarł, rozwiązanie przyszło jak objawienie nad potokiem Cardoner i wydało mu się tak oczywiste, że zadał sobie pytanie, czy Vincenzo Giuliani mógł przewidzieć taką sytuację. To niemożliwe, a jednak…

Wygrałeś, ty stary lisie, pomyślał Danny i zdawało mu się, że usłyszał śmiech duszy, kiedy wciągnął się na półkę i stanął na niej jak posąg nad doliną. Najpierw Suukmel, pomyślał. Potem Sofia Mendes. Jeśli się zgodzi, to Carlo. A potem już inni.

Ironia tego, co zamierzał zaproponować, aż kłuła w oczy, a wiedział, że nie dożyje skutków. Ale można przynajmniej zyskać na czasie. A liczył się tylko czas.


John Candotti siedział na pniu otoczony częściami zepsutej pompy, którą próbował naprawić, kiedy Danny wszedł junackim krokiem do wioski. Zbliżał się wieczór.

— Gdzie ty, do diabła, byłeś? — zawołał John na jego widok. — Sean i Joseba poszli cię szukać… Co z twoimi kolanami?

— Nic. Pośliznąłem się. Która godzina jest na „Brunie”?

John otworzył usta, zaskoczony tym pytaniem i energią, jaka tryskała z Danny’ego.

— Nie wiem. Od dawna nie patrzyłem na zegarek. — Spojrzał na słońca. — Chyba około ósmej.

Więc na pokładzie jest już po kolacji? To dobrze. Mam dla ciebie robotę — powiedział Danny, wskazując głową miejsce, gdzie spoczywał wahadłowiec. — Chcę, żebyś wywołał Fransa. Powiedz mu, żeby spróbował brandy z yasapy. — John nie ruszył się z miejsca, a jego twarz wyraźnie mówiła, że nie zamierza tego zrobić. — Mógłbym poprosić cię, żebyś mi zaufał — powiedział Danny — ale mogę też po prostu kazać ci to zrobić.

John wypuścił powietrze z płuc i odłożył uszczelkę, którą wycinał.

— Nie do nas należy dociekanie powodu — mruknął i poszedł za Żelaznym Koniem na skraj doliny, gdzie stał wahadłowiec. — Nie sądzę, żebyś zechciał mi wyjaśnić? — zapytał, kiedy weszli do środka.

— Johnny — odpowiedział Danny — mógłbym to zrobić sam, ale obiecuję ci, że będzie śmieszniej, jak ty mi pomożesz. Po prostu zasugeruj Fransowi, że po posiłku dobrze by było coś wypić, zgoda?

John zmarszczył brwi.

— Ale on powie Carlowi…

Danny wyszczerzył zęby w uśmiechu. John zacisnął usta i potrząsnął głową, ale usiadł przed konsolą i wywołał „Giordana Bruna”.

— Johnny! — krzyknął Frans parę chwil później, odrobinę za serdecznie. — Co tam u was?

— Dostaliśmy… hm… twoją wiadomość, Frans — powiedział John, niepewny, czy Carlo monitoruje transmisję. — Sandoz o to zadba. — Odkaszlnął i spojrzał na Danny’ego, a ten przynaglił go gestem. — Słuchaj, Frans, czy już próbowałeś tej brandy zyasapy?

— Skąd na to wpadłeś? — zapytał podejrzliwie Frans.

— Przypadkowe trafienie. Próbowałeś już?

— Nie.

— Bo Danny Żelazny Koń uważa, że może najwyższy czas tego spróbować. A potem powiedz szefowi, co o niej myślisz.

— Cudownie — powiedział Danny, kiedy John się rozłączył. — Teraz poczekamy z dziesięć minut.

Wystarczyło pięć.

— Miło cię słyszeć, Gianni — zaczął uprzejmie Carlo. — Chciałbym mówić z Żelaznym Koniem, jeśli łaska. — John wstał i wskazał Danny’ emu krzesło przed konsolą ze spojrzeniem, które mówiło: Radź sobie sam.

— Dobry wieczór, Carlo — przywitał go Danny przyjaznym tonem i czekał.

— Biznes to biznes — powiedział Carlo tytułem krótkiego usprawiedliwienia. — Nie masz do mnie urazy?

— Ależ skąd. To wszystko zaczyna mi się podobać — wyznał Danny poufnym tonem. — Pytanie tylko, czy chcesz teraz dyskutować o warunkach ze mną? Może wolisz znowu spróbować szczęścia z Sofią Mendes? Aha, odbyłem z nią małą pogawędkę i wygląda na to, że kilka spraw przedstawiłeś jej fałszywie, kiedy dobijałeś z nią targu. Ona tak to odczuwa. Chyba uważa, że wpuściłeś ją w kanał. — Na wskaźniku przeskakiwały sekundy, a twarz Johna Candottiego zaczęło rozjaśniać zrozumienie. — A może wrócisz na Rakhat i pohandlujesz bezpośrednio z Runami? — zapytał Danny z troską w głosie, kiedy Carlo nie odpowiadał. — Tylko pamiętaj, żeby mieć pod ręką zestaw anafilaktyczny. Oczywiście, musisz mieć nadzieję, że zdołasz wytłumaczyć jakiemuś Runao, jak go użyć, bo nas nie będzie w pobliżu, żeby ci pomóc. Twoja kolej, mistrzu.

Milczenie nie trwało długo.

— A jakie są twoje warunki? — zapytał Carlo z zadziwiającą godnością, biorąc pod uwagę fakt, że prawdopodobnie słyszał odgłosy, jakie wydawał z siebie John.

— Wyładujesz cały towar tutaj, w dolinie N’Jarr — zaczął Danny — i nie próbuj mi wciskać kitu, bo czytałem manifesty. Zatrzymujemy załogowy wahadłowiec z pełnym zapasem paliwa…

— Kosztował fortunę! — zaprotestował Carlo.

Zgadza się, ale zanim wrócisz na Ziemię, będzie starszy od większości drugich żon — oznajmił spokojnie Danny, a John zaczął odgrywać coś w rodzaju tarka zwycięstwa, którego istotnym elementem były typowo włoskie gesty wymierzone w niebo, gdzieś w kierunku trzydziestej drugiej deklinacji. — Jeszcze nie skończyłem — ciągnął Danny. — Nasz udział w handlu kawą będzie wynosił sto procent, ale jeśli chodzi o resztę, możemy być twoimi pośrednikami…

— Jaką mam gwarancję, że nie zatrzymacie bezzałogowca, kiedy wyślę wam ostatni transport? — zapytał Carlo podejrzli wie. — Możecie mnie zostawić z pustą do połowy ładownią.

— Na co dokładnie zasługujesz, ty żałosny skurwysynie — zaśpiewał John radośnie, ocierając łzy z oczu.

— Wydaje mi się, że musisz mi zaufać, mistrzu — rzekł Danny, wyciągając wygodnie swoje długie nogi, żeby się przygotować do bardzo pracowitego dnia. — Ale jeśli uważasz, że możesz uzyskać lepsze warunki gdzie indziej…

Carlo nie uważał i rozpoczęły się zażarte negocjacje.

— Mówisz poważnie? — zawołał Sandoz parę dni później, kiedy Tiyat i Kajpin wyszły z Nikiem, żeby znaleźć coś do: zjedzenia. — Danny, rezerwaty okazały się zgubą dla Indian…

— Sandoz, to nie są Stany Zjednoczone — odrzekł Kanadyjczyk stanowczym tonem — a my nie jesteśmy białymi anglosaskimi protestantami. No i mamy to za sobą, więc wiemy, jakich błędów unikać…

— I rezerwaty są lepsze od wyginięcia — zauważył Joseba z chłodną precyzją. — Według mojej oceny, wystarczy dziesięć zgonów rocznie więcej niż teraz, a za parę pokoleń cała populacja Jana’atów po prostu wymrze. Jeśli trzeba wybierać między apartheidem a zagładą…

— No i Danny dobrze zna najgorsze strony rezerwatów — wtrącił John — więc może…

— Rozpaczliwe środki w rozpaczliwej sytuacji — powiedział Sean. — Nie muszę was chyba przekonywać, że nienawidzę wszelkich segregacji, ale to jedyny sposób, by położyć kres zabijaniu. To im pozwoli zapomnieć o dawnych urazach, a przynajmniej powstrzyma gromadzenie się nowych…

Zaraz, zaraz, nie tak szybko! — zawołał Emilio, mając w głowie taki zamęt ze zmęczenia, że zapragnął, by mówili po hiszpańsku, a to już była jawna oznaka skrajnego wyczerpania. Niezliczone godziny spędzone na mechanicznej bieżni przygotowały go w jakiejś mierze do miesięcznej wędrówki przez pustkowia, ale spotkanie z Sofią zbyt wiele go kosztowało i nie spodziewał się, że natychmiast po powrocie tłum podnieconych mężczyzn otoczy go, zasypie nowinami i będzie żądał aprobaty dla jakiegoś dzikiego pomysłu. — No dobrze — powiedział w końcu, uznawszy, że wytrzyma jeszcze kilka minut. — Powiedzcie mi jeszcze raz…

— Widzę to jako terytorium politycznie niezależne — powiedział Danny. — Jana’atowie już są tutaj odizolowani… wystarczy, by rząd z południa sformalizował tę sytuację! Suukmel uważa, że byłoby to całkiem dobre rozwiązanie. Przekonała Shetriego, a teraz poszły przekonywać Athaansiego.

Kim, do cholery, jest ten Athaansi?, zastanawiał się mętnie Sandoz. Zdawał sobie sprawę, że wygląda okropnie, ale w końcu zawsze wyglądał okropnie, więc nikt już nie przywiązuje do tego wagi.

— Rozmawialiście o tym z Sofią?

— Oczywiście! — odpowiedział John, z którego wciąż tryskała radość. — Rozmawialiśmy z nią parę dni temu. Chyba nie myślisz, że siedzieliśmy tu bezczynnie, ssąc sobie kciuki, kiedy ciebie nie było…

— Powiedziała, że nagłośni ten pomysł — powiedział Danny — ale decyzję i tak podejmie parlament Runów w Gayjurze. To zajmie trochę czasu, ale…

— Teraz mamy inny problem — przerwał mu Joseba. — VaN’Jarri muszą się jakoś dowiedzieć, że wojsko się wycofuje i że mogą tu bezpiecznie wrócić. Trzeba było ustalić jakiś sygnał umowny, ale nikt o tym nie pomyślał.

Pojawił się Nico z dwoma talerzami jedzenia z wahadłowca.

— Don Emilio — powiedział cicho — myślę, że powinieneś usiąść. Jesteś głodny?

Sandoz potrząsnął głową, ale usiadł na stołku.

—…chcemy odbudować ich liczebność, to musimy zapewnić im żywność — mówił Joseba — i to dużo, ale te równiny są fabryką mięsa, a być może Runowie będą chcieli dostarczać dziczyznę w zamian za kawę lub coś innego. Możemy też znaleźć jakieś zwierzęta nadające się do udomowienia. — Nawet nie zauważył, że zaczął używać formy „my”. — Jana’towie uważają, że można wyhodować kha’ani, które będą składać jajka przez cały rok…

— A zanim to się stanie — wpadł mu w słowo John — możemy polować i przynosić coś większego…

— Mogę pomóc w polowaniach — powiedział Nico, nie bardzo rozumiejąc, o czym się dyskutuje, ale zadowolony, że teraz, kiedy Carlo ich porzucił, może służyć don Emiliowi i księżom.

— Ach, jestem tego pewny, Nico — powiedział Sean — ale ty i Sandoz wracacie na Ziemię.

Nico otworzył usta i czekał na wyjaśnienia. Sandoz spojrzał ostro na Seana, a potem wstał i odszedł kilka kroków. Kiedy się odwrócił, miał twarz, z której nic nie można było wyczytać.

— Do Neapolu jest kawał drogi, Sean.

— No cóż, chyba masz rację, mistrzu, ale już ci zabukowaliśmy przelot do domu z Carlem — powiedział Danny. — Uległ naszej perswazji i zgodził się trochę poczekać, zanim wyruszy z powrotem. Wsadzimy was na prom z ostatnim ładunkiem towarów z Rakhatu.

John szczerzył zęby w uśmiechu.

— Namówiliśmy Fransa, żeby spróbował tego szamponu z yasapy, Carlo nagle postanowił zrewidować swoje umowy. To było naprawdę zdumiewające, Emilio. Danny załatwił VaN’Jarrim wspaniałe warunki…

Sandoz pokręcił głową; jego wytrzymałość miała jednak granice, do których niebezpiecznie się zbliżał.

— Nie — powiedział bezbarwnym tonem. — Nico może wrócić, aleja dałem słowo. Powiedziałem Sofii, że będę poręczycielem Jana’atów…

Chryste, przecież nam o tym powiedziała — odezwał się Sean. — To jest kobieta, która w Belfaście czułaby się jak w domu! Twarda suka, ale można się z nią dogadać, jeśli dostanie to, czego chce. Ja będę kozłem ofiarnym, Sandoz. Ty wracasz do domu i szukasz tej słodkiej Giny i jej Celestyny. Milczenie przerwał Danny.

— Odwaliłeś już swoją robotę, mistrzu. Damy sobie radę.

— To nie wszystko — dodał podekscytowany John. — Rukuei chce z tobą lecieć na Ziemię…

— Próbowałem mu to wybić z głowy — powiedział Joseba. — Tutaj jest potrzebna każda para do rozrodu, ale okazało się, że jest wytrzebiony, więc…

Sandoz zmarszczył brwi, teraz czując już prawdziwy zamęt w głowie.

— Ale dlaczego on chce?…

— A dlaczego nie? — Sean wzruszył ramionami, wcale nie zdziwiony jeszcze jednym przykładem kapryśnych zachcianek przedstawiciela gatunku rozumnego. — Mówi, że musi zobaczyć Ziemię własnymi oczami.

Tego już było za wiele.

No puedo pensar — mruknął Emilio. Wytrzeszczył oczy i pokręcił głową. — Muszę się przespać.


Czekając na Sandoza w chacie cudzoziemców, Rukuei Kitheri krążyłponiej bez wytchnienia, zadręczając się swojąbezsilnością i płonąc nadzieją jak ciężarna kobieta, która nie wie, co nosi w swym łonie.

— Wróć z nimi — powiedział mu Izaak, a Rukuei usłyszał w tych słowach echo własnego pragnienia.

Bał się, że Sandoz się nie zgodzi. Wszyscy cudzoziemcy byli temu przeciwni, a Sandoz miał najwięcej powodów, by nienawidzić Jana’atów. Ale teraz wszystko już było inne i Rukuei od dawna zastanawiał się, jak poprosić o to człowieka, którego prawie nie znał i którego ledwo spodziewał się zrozumieć.

Powie cudzoziemcowi: Nauczyłem się, że poezja wymaga pewnej pustki, tak jak dźwięk dzwonka wymaga, by dzwonek był wydrążony. Pustka wczesnego życia mojego ojca stwarzała rezonans dla jego pieśni. Poczułem w swym sercu jego niepokój i czającą się ambicję. Poczułem w swym ciele gwałtowną obfitość, prawie seksualne uniesienie tworzenia.

Powie cudzoziemcowi: Nauczyłem się, że pustka duszy może stać się miejscem, w którym zamieszka Prawda — nawet jeśli nikt jej tam nie zapraszał, nawet jeśli będzie obrzucana obelgami i zwalczana, wypierana przez zwątpienie i niezrozumiana.

Powie cudzoziemcowi: W moim opustoszałym sercu zagościł inny ból, ale wierzę, że jest coś więcej — jakaś większa Prawda, której wszyscy jesteśmy dziedzicami, i chcę być nią napełniony!

Usłyszał kroki i zobaczył Sandoza wychodzącego zza rogu chaty; za nim szli inni, rozmawiając ze sobą. Obrócił się szybko w miejscu, pozostawiając na ziemi wachlarzowaty ślad, i zagrodził wejście do chaty.

— Słuchaj mnie, Sandoz — zaczął, odrzucając głowę do tyłu w geście wyzwania. — Chcę lecieć z tobą na H’earth. Chcę nauczyć się waszej poezji i może nauczyć was naszej…

Urwał, widząc, jak twarz Sandoza blednie.

— Don Emilio potrzebuje odpoczynku — powiedział stanowczo Nico. — Możesz z nim porozmawiać jutro.

— Czuję się świetnie — rzekł Sandoz, choć nikt o to nie pytał. — Czuję się świetnie — powtórzył.

A potem ugięły się pod nim kolana.

— Czy to normalne? — zapytała Kajpin, nadchodząc z misą pełną pędów.

Cudzoziemcy po prostu stali, gapiąc się bezmyślnie, więc usiadła obok, żeby coś zjeść. Po chwili powiedziała im:

— Bo my zwykle najpierw się kładziemy, a dopiero później zasypiamy.

Co obudziło wszystkich prócz Sandoza.


Omdlenie przeszło niepostrzeżenie w sen, który był bliski śpiączki. Zaczął płacić za tygodnie spędzone w drodze, za miesiące życia w napięciu, za lata oszołomienia i bólu. Spał przez cały dzieli i nie obudził się, gdy zapadł wieczór, a kiedy wreszcie otworzył oczy, była gwieździsta noc.

Jakie to dziwne, pomyślał, nigdy przedtem nie śniła mi się muzyka. A potem zrozumiał, że to, co słyszy, nie jest snem i że nigdy czegoś takiego nie słyszał ani na Rakhacie, ani na Ziemi.

Wstał po cichu i znalazł drogę do wyjścia, przekraczając lub obchodząc uśpione ciała księży i Nica. Na chwilę przystanął w progu, a potem ruszył dalej pomiędzy kamiennymi murami jaśniejącymi księżycowym blaskiem i migotaniem Drogi Mlecznej. Zmierzając ku źródłu owego niesamowitego dźwięku, doszedł na sam skraj wioski, gdzie zobaczył postrzępiony namiot.

W środku siedział Izaak, prawie zgięty w pół nad staroświeckim laptopem, pogrążony w ekstazie, przemieniony przez niewysłowioną harmonię, delikatną jak płatki śniegu i precyzyjną jak matematyka, ale o zdumiewającej mocy — wstrząsającą i zarazem wysublimowaną. Jakby „gwiazdy poranne dźwięczały unisono”, pomyślał Sandoz, a kiedy muzyka ucichła, pragnął już tylko jednego: żeby usłyszeć ją znowu…

— Nie przerywaj. To jest zasada — powiedział nagle Izaak. W ciszy nocy jego głos był równie twardy, płaski i monotonny jak miękka, barwna i melodyjna była ta muzyka. — Runowie doprowadzają mnie do szału.

— Tak — zgodził się Emilio, kiedy Izaak zamilkł. — Mnie też czasami doprowadzają do szału.

Izaaka to nie obchodziło.

— Każdy autystyczny jest eksperymentem — oznajmił niespodziewanie swoim martwym, wrzaskliwym głosem. — Nigdzie nie istnieje ktoś taki jak ja.

Przez chwilę przyglądał się swoim palcom, a potem rzucił krótkie spojrzenie na Sandoza. Ten, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, zapytał:

— Jesteś samotny, Izaaku?

— Nie. Jestem, kim jestem. — Odpowiedź była stanowcza i pozbawiona emocji. — Nie mogę być samotny, tak jak nie mogę mieć ogona. — Zaczął bębnić palcami po gładkiej skórze nad brodą. — Wiem, dlaczego ludzie tu przybyli. Z powodu muzyki.

Palce poruszały się coraz wolniej, aż znieruchomiały.

— Tak, to prawda — przyznał Emilio, wpadając w styl Izaaka: jedno trzysekundowe zdanie, milczenie przez trzydzieści sekund, nowe zdanie. Dłuższa pauza oznaczała: twoja kolej. — Przybyliśmy tu z powodu pieśni Hlavina Kitheriego.

— Nie tamte pieśni. — Palce znowu się poruszyły. — Mogę zapamiętać całą sekwencję DNA jako muzykę. Rozumiesz?

Nie, pomyślał Emilio, czując się bardzo głupio.

— A więc jesteś uczonym — spróbował, starając się go zrozumieć.

Izaak sięgnął ręką wyżej i zaczął sobie prostować skręcony kosmyk włosów, a potem znowu nawijać go na palec, tam i z powrotem.

— Muzyka jest tym, co myślę — powiedział w końcu.

— A więc ta muzyka jest jedną z twoich kompozycji? Jest…

— Emilio zwahał się — jest wspaniała, Izaaku.

— Nie skomponowałem jej. Odkryłem. — Izaak odwrócił się i z widocznym trudem patrzył w oczy Emilia przez całą sekundę, zanim przerwał kontakt. — Adenina, cytozyna, guanina, tymina: cztery podstawy. — Pauza. — Każdej podstawie przydzieliłem trzy tony, po jednym na każdy gatunek. Dwanaście tonów.

Zapanowało dłuższe milczenie i Emilio zrozumiał, że teraz jego kolej na jakiś wniosek.

— Więc ta muzyka mówi, jak myślisz o DNA?

Tym razem szybki potok słów.

— To jest DNA ludzi, Jana’atów i Runów. Grane razem. — Izaak zamilkł, zbierając się w sobie. — Wiele z tego to dysonansy.

— Pauza. — Zapamiętałem części, które harmonizują. — Pauza.

— Nie rozumiesz? — zapytał, biorąc milczenie Emilia za tępotę.

— To muzyka Boga. Przybyliście tu, żebym ją odnalazł. — Powiedział to bez zakłopotania, dumy czy zdziwienia. Dla niego było to proste stwierdzenie faktu. — Myślałem, że Bóg to tylko ulubiona bajka Ha’anali. Ale ta muzyka na mnie czekała.

Kosmyk prostował się i zwijał.

— Trzeba mieć wszystkie trzy sekwencje. — Znowu krótkie spojrzenie. Oczy niebieskie, jak Jimmy’ego. — Nikt inny nie mógł tego znaleźć. Tylko ja. — Głos był stanowczy, nalegający. — Teraz rozumiesz?

A więc Bóg tu był, pomyślał Emilio, oszołomiony, a ja… ja o tym nie wiedziałem.

— Tak — powiedział po chwili. — Myślę, że teraz rozumiem. Dziękuję ci.

Poczuł coś w rodzaju odrętwienia. Nie uniesienia, nie oceanicznej pogody ducha, którą kiedyś znał, dawno temu, całe życie wcześniej. Po prostu odrętwienie. Kiedy odzyskał mowę, zapytał:

— Czy inni mogliby posłuchać tej muzyki, Izaaku?

— Oczywiście. O to chodzi. — Ziewnął i wręczył laptop Emiliowi. — Obchodź się z tym ostrożnie.


Wyszedłszy z namiotu Izaaka, stał przez chwilę wpatrzony w niebo. Pogoda na Rakhacie wciąż się zmieniała i teraz Mleczna Droga szybko oddawała chmurom władzę nad nocą, ale wiedział, że kiedy niebo jest czyste, można spojrzeć w górę i bez wysiłku rozpoznać znajome wzory. Orion, Wielka Niedźwiedzica, Mała Niedźwiedzica, Plejady: arbitralne kształty narzucone przypadkowym punktom świetlnym.

— Gwiazdy wyglądają tak samo! — zawołał wiele lat temu, widząc po raz pierwszy nocne niebo Rakhatu. — Te same konstelacje! Jak to się dzieje?

— To wielka galaktyka w wielkim wszechświecie — odpowiedział mu ojciec Izaaka, śmiejąc się z niewiedzy lingwisty. — Cztery i trzy dziesiąte lat świetlnych to za mało, żeby była jakaś różnica w wyglądzie gwiazd tu i na Ziemi. Musiałbyś polecieć o wiele dalej, żeby zmienić swoją perspektywę.

Nie, Jimmy, pomyślał teraz Emilio Sandoz, patrząc w niebo, nie musiałem.

Jaki ojciec, taki syn, pomyślał później, zrozumiawszy, że Jimmy Quinn też, jak jego niezwykłe dziecko, odkrył nieziemską muzykę, która zmieniła czyjąś perspektywę. Był mu za to głęboko wdzięczny.


* * *

Emilio zbudził najpierw Johna i wyprowadził go z wioski, do miejsca, gdzie mogli słuchać muzyki zupełnie sami, gdzie mogli porozmawiać na osobności, gdzie Emilio mógł przyglądać się twarzy przyjaciela, kiedy słuchał, i dostrzec w niej odzwierciedlenie własnego zdumienia i oszołomienia.

— Mój Boże — szepnął John, kiedy ucichły ostatnie nuty. — Więc to dlatego…

— Może — odpowiedział Emilio. — Nie wiem. Tak. Chyba tak.

Ex corde volo, pomyślał. Pragnę tego z całego serca…

Jeszcze raz posłuchali muzyki, a potem przez jakiś czas wsłuchiwali się w nocne odgłosy Rakhatu, tak podobne do ziemskich: wiatr w zaroślach, poćwierkiwania i chroboty w pobliskich zielskach, odległe pohukiwania, miękki łopot skrzydeł nad głowami.

— Dawno temu, tuż po tym, jak Jimmy Quinn odebrał pierwszy fragment muzyki z Rakhatu — rzekł Emilio — znalazłem pewien wiersz.”Ani gwiazdy na niebie w zaciemnionych chmurach. Chociaż może coś błyska w wyblakłych lazurach Na podobieństwo światła, gdzieś bardzo daleko, Coś co zaledwie marzę jako nikłe echo Muzyki sfer niebiańskich pod palcem anioła”.

— Tak — powiedział cicho John. — Doskonałe. Kto to napisał?

— Edward Arlington Robinson — odrzekł Emilio, a potem dodał: — Credo.

Credo: wierzę — powtórzył John z uśmiechem. Odchylił się do tyłu, obejmując kolana rękami, czując bezbrzeżny spokój i radość. — Powiedz mi, doktorze Sandoz, czy to tytuł wiersza, czy wyznanie wiary?

Emilio spojrzał w dół; posrebrzone włosy przykryły mu oczy, kiedy zaśmiał się i pokręcił głową.

— Boże, dopomóż — powiedział w końcu. — Obawiam się… myślę… że chyba jedno i drugie.

— To dobrze. Cieszę się.

Milczeli przez jakiś czas, sam na sam ze swoimi myślami, ale potem John usiadł prosto, uderzony jakąś myślą.

— Jest taki ustęp w Księdze Wyjścia… Bóg mówi Mojżeszowi: „Żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu… Ale położę moją rękę na tobie, aż przejdę. A gdy cofnę rękę, ujrzysz Mnie z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę”. Pamiętasz to?

Emilio pokiwał głową.

— Zawsze myślałem, że to fizyczna metafora, ale… teraz się zastanawiam, czy to nie jest przypowieść o czasie? Może w ten sposób Bóg chciał nam powiedzieć, że nie jesteśmy w stanie poznać Jego zamiarów, ale po czasie… zrozumiemy. Zobaczymy, gdzie On był: zobaczymy jego plecy.

Emilio wpatrywał się w niego z martwą twarzą.

— Bracie mojego serca p wiedział w końcu. — Bez ciebie gdzie bym dzisiaj był?

John uśmiechnął się serdecznie.

— Pijany w trupa w jakimś barze?

— Albo po prostu trup. — Emilio spojrzał w bok, mrugając powiekami. Kiedy był już w stanie przemówić, głos miał spokojny.

— Twoja przyjaźń powinna być wystarczającym dowodem, że Bóg istnieje. Dziękuję ci, John. Za wszystko.

John kiwnął głową raz, a potem drugi, jakby coś potwierdzał.

— Pójdę obudzić innych — powiedział.

Загрузка...