Czasami, jeśli siedział cicho, ludzie odchodzili.
Kiedyś mieszkał tu świecki szofer. Pomieszczenie nad garażem dzieliło od domu rekolekcyjnego zaledwie kilkaset metrów, ale to wystarczało i Sandoz uznał je za swoje z taką dziką zachłannością, że aż sam był zaskoczony. Niewiele tam wniósł — aparaturę fotoniczną i dźwiękową, biurko — ale to było jego. Obnażone krokwie i bielone ściany. Dwa krzesła, stół, wąskie łóżko, kuchenka, kabina prysznicowa i toaleta za zasłoną.
Pogodził się już z tym, że nad pewnymi sprawami nie panuje. Nocne koszmary. Przekleństwo neuralgii, kiedy uszkodzone nerwy rąk wysyłały ku ramionom wiązki ognistych igieł bólu. Nie powstrzymywał się już od krótkich okrzyków, kiedy taka seria ugodziła go bez ostrzeżenia. Tutaj, w samotności, mógł uczyć się z tym żyć — przyjmować uderzenia bólu, kiedy nadchodziły, odpoczywać, kiedy się kończyły. Gdyby tylko wszyscy zostawili go w spokoju — gdyby pozwolili mu zmagać się z tym na jego własny sposób — czułby się zupełnie dobrze.
Czekał z zamkniętymi oczami, kołysząc się nad swoimi dłońmi, nasłuchując kroków oddalających się od jego drzwi. Znowu rozległo się pukanie.
— Emilio! — To był głos ojca generała i wyczuł w nim radość. — Mamy niespodziewanego gościa. Ktoś przyjechał, żeby się z tobą zobaczyć.
— Chryste… — szepnął Sandoz, wstając i chowając dłonie pod pachami.
Zszedł na dół po trzeszczących schodkach, stanął przed bocznymi drzwiami i przez chwilę starał się uspokoić oddech. Potem jednym krótkim ruchem łokcia wyjął hak z otworu we framudze drzwi i czekał w milczeniu, zgięty w pół.
— No, dobra — powiedział w końcu. — Otwarte.
Na podjeździe stałGiuliani z jakimś wysokim księdzem. Afryka Wschodnia, pomyślał Sandoz, ledwo na niego zerknąwszy, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w twarz ojca generała.
— To nie jest najlepsza pora, Vince.
— Nie — przyznał pogodnie Giuliani. — Najwyraźniej nie najlepsza.
Emilio oparł się o ścianę, nie do końca panując nad swym ciałem. No cóż, nic na to nie można poradzić. Gdyby ten Lopore zatelefonował, że przyjeżdża…
— Wybacz mi, Emilio. Zajmiemy ci tylko kilka minut. Pozwól, że ci przedstawię…
— Znasz swahili? — zapytał nagle Sandoz gościa po arabsku, i to z akcentem sudańskim, który nagle sobie przypomniał. Afrykańczyk wydał się nieco zaskoczony pytaniem, ale skinął głową. — Co jeszcze? Łacina? Angielski?
— I to, i to. I kilka innych języków.
— Świetnie. Nieźle. Nada się — powiedział Sandoz do Giulianiego. — Na razie będziesz musiał popracować sam — zwrócił się do Afrykańczyka. — Zacznij od poznania ruanja. Mamy tu program Al, [Artificial Intelligence — Sztuczna Inteligencja.] sporządzony przez Mendes. K’san na razie sobie daruj. Nie za bardzo posunąłem się z analizą formalną. A następnym razem najpierw zatelefonuj. — Zerknął na Giulianiego, który był wyraźnie zaskoczony szorstkością tej wypowiedzi. — Powiedz mu o moich rękach, Vince — mruknął usprawiedliwiająco, wycofując się do swojej samotni. — Dzisiaj obie. Nie jestem w stanie myśleć.
Nie podoba mi się, że przyłazicie tu bez zaproszenia, pomyślał. Zbierało mu się na płacz i nie był w stanie robić komuś wyrzutów. Ledwo do niego dotarło to, co teraz usłyszał.
— Modliłem się za ciebie przez pięćdziesiąt lat — powiedział Kalingemala Lopore głosem pełnym zdumienia. — Bóg ciężko cię doświadczył, ale nie zmieniłeś się aż tak, żebym nie widział, kim jesteś.
Sandoz zatrzymał się na schodach i odwrócił. Wciąż był zgarbiony, ręce miał skrzyżowane na piersi, a dłonie ukryte pod pachami, ale teraz spojrzał uważniej na kapłana stojącego obok ojca generała. Ma z sześćdziesiątkę, pomyślał, pewnie ze dwadzieścia lat młodszy od Giulianiego, i też jest taki wysoki. Hebanowoczarny i szczupły, o mocnych kościach i głęboko osadzonych, przykuwających uwagę, wielkich czarnych oczach, typowych dla mieszkańców Afryki Wschodniej, sprawiających, że tamtejsze kobiety zachowywały piękność nawet w starszym wieku. Pięćdziesiąt lat… Ile ten facet musiał wówczas mieć? Dziesięć, jedenaście?
Emilio zerknął na Giulianiego, żeby zobaczyć, czy rozumie, o co chodzi, ale ojciec generał zdawał się teraz nie zwracać na niego uwagi, będąc równie jak on zaskoczony słowami gościa.
— Czyja ciebie znam? — zapytał Emilio.
Niezwykłe oczy Afrykanina płonęły, jakby rozświetlał je wewnętrzny blask.
— Nie ma powodu, abyś mnie pamiętał, a ja nawet nie znałem twojego nazwiska. Lecz Bóg znał ciebie, kiedy jeszcze byłeś w łonie matki, jak Jeremiasza, którego również boleśnie doświadczył.
I wyciągnął do niego obie ręce.
Emilio zawahał się, po czym zszedł z powrotem ze schodów. W geście, który z bólem odczuł jako jednocześnie znajomy i obcy, złożył swoje palce, poranione i niewiarygodnie długie, w bladych, ciepłych dłoniach przybysza.
Tyle lat, myślał Lopore, sam tak wstrząśnięty, że zapomniał o tej sztucznej liczbie mnogiej, którą, po tylu wysiłkach, zdołał już opanować.
— Pamiętam jeszcze kilka magicznych sztuczek — powiedział, uśmiechając się, lecz po chwili spojrzał w dół, na jego ręce. — Takie piękno i taka sprawność zniszczone — rzekł ponuro i uniósł dłonie Sandoza do swoich warg, a potem ucałował je po kolei, jakby nieświadomie.
To musiała być, myślał później Sandoz, jakaś zmiana ciśnienia krwi, jakaś przypadkowa interakcja połączeń neuronowych, jakiś kaprys fizjologii — czy patologii — który w końcu położył kres atakowi neuralgii. Afrykanin podniósł oczy i napotkał jego oszołomione spojrzenie.
— Myślę, że ręce to nic w porównaniu z resztą.
Sandoz kiwnął głową i stał oniemiały, szukając wyjaśnienia w twarzy ojca generała.
— Emilio — rzekł Vincenzo Giuliani, przerywając to niesamowite milczenie — może zaprosisz Ojca Świętego do środka?
Sandoz wytrzeszczył oczy, po czym wymamrotał:
— Jezu…
Biskup Rzymu odrzekł z nieoczekiwanym poczuciem humoru:
— Nie, tylko papież.
Ojciec generał parsknął śmiechem i wyjaśnił rzeczowym tonem:
— Ojciec Sandoz był trochę wyłączony z życia przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
Emilio, wciąż oszołomiony, ponownie kiwnął głową i powiódł ich do swojego pokoju.
Uczciwie trzeba powiedzieć, że papież przybył sam i nie zapowiedziany, ubrany w zwykłą sutannę, a do jezuickiego domu rekolekcyjnego przyjechał najzwyklejszym fiatem i sam go prowadził. KalingemalaLopore, pierwszy od piątego stulecia afrykański papież i pierwszy w historii nowożytnej prozelita wybrany na ten najwyższy urząd kościelny, nosił teraz imię Gelazego III i rozpoczynał właśnie drugi rok swojego pontyfikatu. Do Rzymu wniósł głębokie przekonanie i dalekowzroczną wiarę w uniwersalizm Kościoła, co pozwalało mu oddzielać odwieczną prawdę od głęboko zakorzenionych obyczajów europejskich. Ignorując wymogi polityki i rygory dyplomacji, postanowił osobiście zobaczyć się z Emiliem Sandozem, jezuitą, który poznał inne dzieci Boga i który zobaczył dzieło Stworzenia na innej planecie. Kiedy już podjął decyzję, nie było w całym Watykanie takiej biurokratycznej siły, która mogłaby go od tego odwieść. Geiazy III był człowiekiem niezwykle opanowanym i pragmatycznym. Był jedynym przybyszem z zewnątrz, któremu się udało przedrzeć przez broniące dostępu do Sandoza posterunki kamorry, a dokonał tego, bo uznał za stosowne porozmawiać bezpośrednio z kuzynem ojca generała, don Domenico Giulianim, niekoronowanym królem południowych Włoch.
W pokoju Sandoza panował straszliwy bałagan. Lopore to zauważył i z rozbawieniem zgarnął ręcznik z najbliższego krzesła, rzucając go na nie posłane łóżko, po czym bezceremonialnie usiadł.
— Ja… bardzo przepraszam za to wszystko — wyjąkał Sandoz, ale papież tylko machnął ręką.
— Jedną z przyczyn, dla których uparliśmy się, żeby mieć swój własny samochód, była chęć odwiedzania ludzi bez tych wszystkich maniakalnych przygotowań — powiedział, po czym dodał namaszczonym tonem: — Stwierdzamy, że mamy serdecznie dość świeżej farby i nowych dywanów.
Zachęcił gestem Emilia, by usiadł na drugim krześle, po przeciwnej stronie stołu.
— Proszę cię — powiedział, świadomie porzucając liczbę mnogą — usiądź ze mną.
Rzucił krótkie spojrzenie na Giulianiego, który stał w kącie, tuż przy schodach. Nie chciał im przeszkadzać, ale nie miał też ochoty odejść. Zostań, mówiły oczy Ojca Świętego, zostań i wszystko zapamiętaj.
— Pochodzę ze szczepu Dodotów — powiedział papież po łacinie, w której afrykańska nazwa zabrzmiała egzotycznie, a rytmiczne, melodyjne kadencje przypominały o języku jego dzieciństwa. — To pasterze, nawet dziś. Kiedy nadeszła susza, przenieśliśmy się na północ, do naszych kuzynów, klanu Toposa, w południowym Sudanie. Był to czas wojny, a więc i głodu. Toposa nie chcieli nas przyjąć, sami bowiem nic nie mieli. Zapytaliśmy: „Dokąd mamy pójść?” Jakiś człowiek na drodze powiedział: „Na wschód stąd jest obóz dla Kikuju. Stamtąd nikogo nie wypędzają”. Była to długa wędrówka i moja młodsza siostra umarła w ramionach matki. Zobaczyłeś, że się zbliżamy. Wyszedłeś nam na spotkanie. Wziąłeś martwe dziecko z ramion mojej matki i wskazałeś miejsce, w którym mogliśmy odpocząć. Przyniosłeś nam wody, a potem coś do jedzenia. My jedliśmy, a ty kopałeś grób dla mojej siostry. Już sobie przypominasz?
— Nie. Było tyle dzieci. Tyle umarło. — Emilio spojrzał na niego ze znużeniem. — Wykopałem wiele grobów, Wasza Świątobliwość.
— Nie będziesz już więcej kopać grobów — powiedział papież, a Vincenzo Giuliani usłyszał głos proroka: zagadkowy, nieuchwytny, pewny.
Wyjątkowa chwila przeminęła i papież znowu zaczął mówić zwykłym głosem.
— Od tego czasu nie ma dnia, żebym o tobie nie myślał! Co to za człowiek, który opłakuje córkę, której nie spłodził?
Odpowiedź na to pytanie doprowadziła mnie do chrześcijaństwa, do kapłaństwa, a teraz… tutaj, do ciebie!
Odchylił się na krześle, zdumiony, że jednak spotkał tego kapłana po upływie połowy stulecia. Przez chwilę milczał, a potem ciągnął dalej łagodnym tonem, już jako kapłan, którego misja polega na godzeniu człowieka z Bogiem.
— Od tego czasu opłakiwałeś wiele innych dzieci.
— Setki. Tysiące. Tysiące dzieci zmarło przeze mnie.
— Wziąłeś wiele w swoje ramiona. Ale chodzi mi o to jedno szczególne dziecko. Powiedziano nam o nim. Możesz wymówić jej imię, żebyśmy mogli wspominać ją w modlitwie?
Mógł, ale uczynił to prawie niesłyszalnym szeptem.
— Askama, Wasza Świątobliwość.
Przez jakiś czas panowała cisza, a potem Kalingemala Lopore wyciągnął ręce ponad stolikiem, podniósł opuszczoną głowę Emilia grubymi, mocnymi palcami i otarł mu łzy. Vincenzo Giuliani zawsze uważał Emilia za ciemnoskórego, ale teraz jego twarz, ujęta tymi potężnymi brązowymi dłońmi, wydała mu się blada. W chwilę później zrozumiał, że Sandoz jest bliski omdlenia. Emilio nie znosił cudzego dotyku, brzydził go niespodziewany kontakt fizyczny. Lopore nie mógł o tym wiedzieć i Giuliani zrobił krok do przodu, aby mu to wyjaśnić, kiedy usłyszał, że papież coś mówi.
Emilio słuchał z kamienną twarzą; zdradzał go tylko szybki, płytki oddech. Giuliani nie słyszał słów, ale zobaczył, jak Sandoz marszczy czoło, odchyla się do tyłu, a potem wstaje i zaczyna krążyć po pokoju.
— Uczyniłem klasztor z mego ciała i ogród z mojej duszy, Wasza Świątobliwość — powiedział miękką, melodyjną łaciną, którą młody Vince Giuliani zawsze uwielbiał i której mu zazdrościł, kiedy byli razem w seminarium. — Kamienie murów klasztornych były mi nocami, a zaprawa murarska dniami. Rok po roku budowałem te mury. Lecz pośrodku założyłem ogród otwarty ku niebiosom i zaprosiłem Boga, by się w nim przechadzał. I Bóg przyszedł do mnie. — Sandoz odwrócił się, drżąc. — Bóg mnie napełnił, a zachwyt, jaki temu towarzyszył, miał taką moc, że zdruzgotał mury. Nie potrzebowałem już żadnych murów, Wasza Świątobliwość. Bóg był moją obroną. Mogłem patrzyć w twarz żony, której nigdy nie miałem, i kochać wszystkie żony. Mogłem patrzyć w twarz męża, którym nigdy nie byłem, i kochać wszystkich mężów. Mogłem tańczyć na weselach, ponieważ Bóg był moją miłością i wszystkie dzieci były moje.
Giuliani poczuł, że oczy napełniły mu się łzami. Tak, pomyślał. Tak.
Kiedy Emilio znowu się odwrócił i spojrzał na Kalingemalę Lopore, już nie płakał. Wrócił do stołu i złożył swoje okaleczone ręce na poobijanym blacie; jego twarz stężała w grymasie wściekłości.
— A teraz ogród jest spustoszony — wyszeptał. — Żony, mężowie i dzieci nie żyją. Nie pozostało nic prócz popiołów i kości. Gdzie był nasz Obrońca? Gdzie był Bóg, Wasza Świątobliwość? Gdzie jest Bóg teraz?
Odpowiedź nadeszła natychmiast.
— W popiołach. W kościach. W duszach zmarłych. I w tych dzieciach, które żyją dzięki tobie…
— Nikt nie żyje dzięki mnie!
— Mylisz się. Ja żyję. Są też inni.
— Przynoszę nieszczęścia. Przyniosłem na Rakhat śmierć, jak syfilis, a Bóg śmiał się, kiedy mnie gwałcono.
— Bóg płakał nad tobą. Zapłaciłeś straszliwą cenę za Jego plan, a Bóg płakał, kiedy prosił cię o to…
Sandoz krzyknął i odchylił się do tyłu, potrząsając głową.
— To najokropniejsze kłamstwo! Bóg nie prosi. Nie wyraziłem zgody. Zmarli nie wyrazili zgody. Bóg nie jest bez winy.
Bluźnierstwo zawisło w powietrzu jak dym, lecz po chwili zabrzmiały równie bluźniercze słowa Jeremiasza:
— Dopuścił, że szedłem pośród ciemności, nie światła, pogrążył mnie w mrokach jak zmarłych od wieków. Nawet gdym wołał i krzyczał — recytował Gelazy III z oczami pełnymi współczucia — odrzucał moją modlitwę! Napełnił mnie do syta goryczą. Pogrążył mnie w popiele. Porzucił mnie w rozpaczy i wystawił na pośmiewisko i potępienie.
Sandoz milczał, wpatrując się w coś, czego oni dwaj nie widzieli.
— Jestem potępiony — powiedział w końcu, zmęczony i udręczony — i nie wiem dlaczego.
Kalingemala Lopore odchylił się na krześle, długie, silne palce złożył na podołku. Jego wiara w ukryte znaczenie wydarzeń i w Boże dzieło dokonujące się w Bożym czasie była niezłomna jak granit.
— Bóg cię umiłował — rzekł. — I zobaczysz, czego naprawdę dokonałeś, kiedy powrócisz na Rakhat.
Sandoz poderwał głowę.
— Nie wrócę.
— A jeśli poprosi cię o to twój przełożony? — zapytał Lopore, unosząc brwi i zerkając na Giulianiego.
Vincenzo Giuliani, dotąd ukryty w rogu pokoju, patrzył w oczy Emilia Sandoza i stwierdził, że jest chyba po raz pierwszy od pięćdziesięciu pięciu lat głęboko przerażony. Rozłożył ramiona i potrząsnął głową, pragnąc, by Emilio uwierzył: To nie ja mu to podsunąłem.
— Non serviam — powiedział Sandoz, odwracając się od Giulianiego. — Nikt więcej mnie nie wykorzysta.
— Nawet gdybyśmy to my cię poprosili? — nalegał papież.
— Nie.
— A więc tak. Nie dla Towarzystwa. Nie dla Świętej Matki Kościoła. Dla siebie i dla Boga. Musisz tam wrócić dla siebie i dla Boga — powtórzył Gelazy III z przerażającą, niemal radosną pewnością. — Bóg czeka na ciebie w ruinach.
Vincenzo Giuliani był człowiekiem, który cenił umiar i całkowicie panował nad sobą. Przez całe dorosłe życie przebywał w towarzystwie podobnych ludzi — zrównoważonych intelektualistów i kosmopolitów. Oczywiście czytał o świętych i prorokach i sam o nich pisał, ale to… Tego już za wiele, pomyślał i zapragnął tylko jednego: ukryć się gdzieś, w jakikolwiek sposób wyłączyć się z tego, co działo się w tym pokoju, uciec przed straszną łaską Boga. „Niech Bóg do nas nie przemawia, bo pomrzemy”, pomyślał i poczuł nagłą sympatię do Izraelitów pod Synajem, do Jeremiasza wykorzystanego wbrew swojej woli, do Piotra, który próbował uciec od Chrystusa. Do Emilia.
Ale trzeba było wziąć się w garść, wyjąkać jakieś krótkie uspokajające wyjaśnienia i usprawiedliwienia, kiedy wraz z Ojcem Świętym schodził po schodach, a potem kroczył obok niego alejką w pełnym słońcu. Grzeczność wymagała zaproszenia dostojnego gościa na lunch. Długie doświadczenie pozwoliło Giulianiemu poprowadzić Jego Świątobliwość do refektarza i gawędzić po drodze o neapolitańskim domu rekolekcyjnym i architektonicznej twórczości Tristana. O, tu jest wspaniały Caravaggio, a tutaj mamy całkiem niezłego Tycjana. Trzeba było uśmiechnąć się dobrotliwie do brata Cosima, który oniemiał, widząc w swojej kuchni Namiestnika Chrystusowego dopytującego się o zupę rybną, tak zachwalaną przez ojca generała.
W końcu generał Towarzystwa Jezusowego i głowa Kościoła rzymskokatolickiego zjedli razem lunch w kuchni, przy drewnianym stole. Była anguilla in umido na toście i Lacrima Christi rocznik 49 o godnym uwagi siarczanym posmaku. Później siedzieli, popijając cappuccino i pogryzając sfogliatele, a obaj uśmiechali się w duchu, przypominając sobie, że każdego z nich nazywano Czarnym Papieżem: jednego z powodu jezuickiej sutanny, a drugiego z powodu hebanowej skóry. Nie było mowy o Sandozie czy o Rakhacie. Rozmawiali o drugich wykopaliskach w Pompejach, które właśnie miały się rozpocząć, skoro Wezuwiusz najwidoczniej uznał, że Neapolowi wystarczy już ta lekcja pokory, którą ostatnio otrzymał. Gawędzili o wspólnych znajomych, o watykańskich politykach i o meczach szachowych. Giuliani pogłębił w sobie szacunek do tego człowieka, który przybył do Stolicy Świętej z zewnątrz i zręcznie wiódł tę starożytną instytucję ku zmianom, ocenianym przez ojca generała jako mądre i budzące nadzieję.
Potem obaj poszli wolnym krokiem do papieskiego fiata; ich długie cienie marszczyły się na nierównym bruku dziedzińca. Zasiadłszy za kierownicą, Kalingemala Lopore sięgnął do stacyjki, ale nagle zawahał się i cofnął ciemną rękę. Opuścił szybę i przez chwilę wpatrywał się przed siebie, zanim przemówił.
— To chyba wielka szkoda — powiedział spokojnie — że wciąż istnieje rozdźwięk między Watykanem i zakonem, który ma za sobą tak długą i chwalebną historię służby naszym poprzednikom.
Giuliani zesztywniał.
— Tak, Wasza Świątobliwość — odrzekł bezbarwnym tonem, choć serce biło mu gwałtownie.
Właśnie z tego powodu, między innymi, posłał Gelazemu III transkrypcje raportów z Rakhatu i swoje własne streszczenie opowieści Sandoza. Przez pięćset lat wierność papiestwu była podstawą całej działalności jezuitów, ale kiedy Ignacy Loyola zakładał Towarzystwo Jezusowe, kładł nacisk na żołnierską dialektykę posłuszeństwa i inicjatywy. Modlitwa i cierpliwość — i nieubłagany nacisk w kierunku uznanym przez jezuitów za właściwy — raz po raz przynosiły spodziewane owoce. Mimo to od samego początku jezuici propagowali edukację i aktywizm społeczny, niekiedy graniczące z rewolucyjnością; starcia z Watykanem nie były rzadkie, niektóre nawet miały bardzo poważne skutki.
— Bywały momenty, kiedy wydawało się to nieuniknione, ale oczywiście…
— Wszystko się zmienia — przerwał mu wesoło Gelazy z jakąś wielkoświatową niefrasobliwością. — Księża diecezjalni mogą się już żenić. Wybiera się papieża z Ugandy! Kto prócz Boga wie, co może się wydarzyć w przyszłości?
Giuliani uniósł wysoko brwi.
— Prorocy?
Papież pokiwał głową, wydymając wargi.
— Raczej przypadkowi analitycy giełdowi. — Giuliani, całkowicie zaskoczony, roześmiał się i pokręcił głową, a potem uświadomił sobie, że bardzo lubi tego człowieka. — Dzieli nas nie przyszłość, ale przeszłość — powiedział papież do generała jezuitów, przełamując wieloletnie milczenie w sprawie klina, który rozszczepił Kościół na dwie części.
— Wasza Świątobliwość, jesteśmy gotowi uznać, że samo przeludnienie nie jest jedyną przyczyną nędzy i niedoli… — zaczął Giuliani.
— Zarozumiałe oligarchie — przerwał mu Gelazy. — Etniczne paranoje. Fanaberyjne systemy gospodarcze. Utrzymujący się wciąż zwyczaj traktowania kobiet jak psy…
Giuliani zaczerpnął powietrza i zatrzymał je na chwilę w płucach, zanim przystąpił do oznajmienia stanowiska Towarzystwa Jezusowego, które zarazem było jego własną opinią.
— Żadna prezerwatywa nie zapobiegnie głupocie, żadna pigułka czy zastrzyk nie powstrzymają żądzy, chciwości czy próżności. Istnieją jednak ludzkie i rozsądne sposoby złagodzenia warunków, które prowadzą do nędzy.
— My sami przeżyliśmy śmierć siostry złożonej w ofierze na ołtarzu Malthusa. W przeciwieństwie do naszych uczonych i świętych poprzedników, nie jesteśmy w stanie dostrzec świadectwa najświętszej woli Bożej w kontrolowaniu zaludnienia ziemi przez wojnę, głód i choroby. Prostemu człowiekowi wydają się ślepe i brutalne.
— I nieodpowiednie do tego celu, jeśli już o to chodzi. Podobnie jak samokontrola i powstrzymywanie się od stosunków seksualnych — zauważył Giuliani. — Towarzystwo prosi jedynie, by Kościół, nasza Święta Matka, wziął pod uwagę ludzką naturę, jak czyni to każda kochająca matka. Zdolność myślenia i planowania z pewnością jest darem Bożym, który może być używany w sposób odpowiedzialny. Nie ma nic złego w pragnieniu, by każde narodzone dziecko było tak czule powitane jak Dzieciątko Jezus.
— Nie ma mowy o tolerowaniu aborcji — oświadczył stanowczo Lopore.
— A jednak święty Ignacy doradzał nam, byśmy nigdy nie ustanawiali reguł tak sztywnych, by nie pozostawało miejsca na wyjątki.
— Nie możemy też godzić się na systemy kontroli narodzin tak nieugięte i okrutne jak ten, który istnieje na Rakhacie — ciągnął Gelazy.
— Droga środka zawsze jest najtrudniejsza, Wasza Świątobliwość.
— A ekstrefnizm jest najprostszy, ale… Ecclesia semper reformandal — zawołał papież z nagłym wigorem. — Przestudiowaliśmy propozycje jezuitów, a także braci z Kościoła Wschodniego. Naszym celem jest dobro człowieka! Problem w tym, jak to osiągnąć… Sądzimy, że trzeba będzie ponownie zdefiniować naturalne i sztuczne metody kontroli narodzin. Sahlins… czytałeś go? Sahlins napisał, że „natura” jest definiowana kulturowo, zatem to, co sztuczne, też jest definiowane kulturowo.
Ręka opadła, starter zamruczał, papież był gotów do odjazdu. Ale po chwili spojrzenie tych czarnych oczu znowu spoczęło na twarzy Vincenza Giulianiego.
— Myśleć. Planować. A jednak… cóż za niezwykłe dzieci rodzą się z tych nie planowanych, niechcianych, wzgardzonych!
— Mówiono nam, że Emilio Sandoz jest nieślubnym dzieckiem urodzonym i wychowanym w slumsach.
— Twarde to słowa, Wasza Świątobliwość. — Podsunięte zapewne przez watykańskich polityków, snujących się wokół tronu Piotrowego, zwłaszcza kiedy opustoszał po wygnanych jezuickich poprzednikach. — Ale technicznie poprawne, jak rozumiem. — Pomyślał przez chwilę. — Przychodzi na myśl Księga Liczb, jedenaście, dwadzieścia trzy. I niewiarygodne dziecko Sary. I Elżbiety. Nawet Matki Bożej! Myślę, że jeśli Bóg chce, by narodziło się niezwykłe dziecko, możemy Mu zaufać, że sam jakoś do tego doprowadzi.
W nieruchomej czarnej twarzy zapłonęły ciemne oczy.
— Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej rozmowy. Może ojciec odwiedzi nas w przyszłości?
— Jestem pewny, że mój sekretarz może to uzgodnić z biurem Waszej Świątobliwości.
Papież pochylił głowę i podniósł rękę w geście błogosławieństwa. Zanim podniósł zaciemnioną szybę fiata i wyjechał na starą, wyłożoną kamieniami drogę wiodącą do autostrady, powtórzył:
— Sandoz musi tam wrócić.