12. WIOSKA KASHAN: 2046 czasu ziemskiego

— Supaari przywiódł kogoś do domu! — zawołała radośnie Kinsa, kiedy barka przycumowała na krótko do kashańskiej przystani.

Położona na stromym zboczu wioska oddalona była od Kirabai o niecały dzień podróży, którą Supaari odbył, drzemiąc na nagrzanym od słodca pokładzie barki, niczego nie planując, o niczym nie myśląc, trzymając w objęciach Ha’analę i gawędząc z Kinsą i innymi Runami. Wyładowując niewielki bagaż, patrzył, jak Runowie wylęgają ze swoich wykutych w skale domów, a potem pędzą jak górski potok po skalistych ścieżkach ku brzegowi rzeki.

Sipaj, Kinsa: martwili się o ciebie — powiedział dziewczynie, zanim wymienił pożegnalne okrzyki z pilotem, a barka zniknęła za południowym zakolem rzeki.

To wokół niego stłoczyli się VaKashani, kołysząc się na boki i trzymając kwilące dzieci.

Sipaj, Supaari — mówili jeden przez drugiego — nie jesteś tu bezpieczny.

Z trudem udało mu się zapanować nad ich bezładną gadaniną i namówić, by zebrali się w największym pomieszczeniu, gdzie mógłby ich wysłuchać.

Sipaj, VaKashani — zapewniał ich — wszystko będzie dobrze. Nie ma o co robić takiego fierno.

Mylił się co do jednego i drugiego.

Obwieszczenie dotarło do Kirabai w kilka godzin po jego odjeździe, kiedy naprawiono uszkodzone przez burzę radio. Rząd inbrokarski ogłosił go renegatem. Hlavin Kitheri, obecnie Najdonioślejszy Dziedzic, wydał wyrok śmierci na Supaariego za wymordowanie całej rodziny Kitherich i jakiegoś Ira’ila Vry, o którym Supaari nigdy nie słyszał. W Kashanie pojawił się już łowca głów.

Sipaj, Supaari — powiedział jeden ze starszych — mamka Paąuarin przesłała nam wiadomość. Opłaciła posłańca, korzystając z twoich pieniędzy.

— Więc wiedzieliśmy, po co przybył łowca — powiedziała jakaś kobieta, a potem wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego.

Sipaj, Supaari. Paąuarin też już nie żyje. Oczywiście, pomyślał, zamykając oczy. Wiedziała, że ja tego nie zrobiłem. Zresztą… cóż warte jest świadectwo Runki!

— Dopadł ją łowca — powiedział ktoś. — Ale widział to jej posłaniec i przybiegł do nas. — I znowu wybuchły krzyki i zawodzenia. — Nie jesteś tu bezpieczny!

Sipaj, VaKashani! Ktoś musi pomyśleć! — uciszał ich Supaari, tuląc uszy.

Ha’anala była głodna, ale przerażona Kinsa nie zwracała na to uwagi, kołysząc się apatycznie.

— Kinsa — powiedział, kładąc tępe pazury na jej głowie — wynieś stąd dziecko i nakarm je. W moim bagażu znajdziesz coś do zjedzenia.

Odwrócił się do starszyzny wioskowej i zapytał:

— Ten łowca, który tu przybył… gdzie jest teraz?

Zapadło dziwne milczenie, które w końcu przerwała młoda kobieta, Djalao VaKashan.

— Ktoś go zabił.

Gdyby nagle zaśpiewała, nie zdumiałby się bardziej. Popatrzył po ich twarzach, dostrzegł pełne zakłopotania potwierdzenie w ich ciałach i pomyślał: Ten świat oszalał.

Djanada mówią, że musi być równowaga — powiedziała Djalao, prostując uszy. Miała około siedemnastu lat. Wyższa nawet od Supaariego i równie jak on silnie zbudowana. Ale bez pazurów. Jak ona zdołała… — Urodzenie za urodzenie — mówiła. — Życie za życie. Śmierć za śmierć. Ktoś zrównoważył Paquarin.

Osunął się ciężko na ogon jak pijak. Słyszał już o czymś takim: o innych Runach, którzy ośmielili się zabijać Jana’atów nawet po wyrżnięciu większości rebeliantów. Ale tutaj? W Kashanie?

Pogrążył się w rozmyślaniach. Dobrze wiedzieli, że handluje z Kashanem i Lanjeri. Żadne z południowych miasteczek nie jest bezpiecznym schronieniem. Widziano go na barce, więc porty rzeczne będą strzeżone. Strzępy jego pościeli porozsyłają po wszystkich punktach kontrolnych: jego zapach będzie znany wszędzie.

Sipaj, Supaari — usłyszał czyjś głos. Podniósł głowę i poznał Manuzhaiego, którego nie widział od czasu śmierci jego córki Askamy. — Czy nie możesz zostać hasta’akalą!

Sipaj, Manuzhai — odpowiedział spokojnie. — Komuś jest przykro z powodu twojej straty.

Uszy Manuzhaiego opadły obojętnie. Supaari zwrócił się do innych; widział, jak wzdrygają się na myśl o zrobieniu mu hasta ‘akali.

— Nikt nie weźmie tego jednego jako hasta’akalę — powiedział. — Kiedy kogoś uczyniono Założycielem, oddał wszystko, co miał, aby wyposażyć nową linię rodową. Teraz nie ma już nic, by wynagrodzić poręczyciela.

— Więc my za ciebie poręczymy — zawołał ktoś, a wszyscy podchwycili to z entuzjazmem.

Mieli najlepsze zamiary. Ktoś, kto wpadł w tarapaty, mógł oddać swój majątek i tytuły za nietykalność, jeśli udało mu się znaleźć kogoś, kto by go uznał za zależnego od siebie i umożliwił rezygnację z publicznych zasiłków. W zamian za mieszkanie i jedzenie hasta’akala przekazywał wszystko, co posiadał, poręczycielowi, godził się też na obcięcie pazurów, co było gwarancją, że nigdy nie stanie się kłusującym VaHaptaą.

Supaari wstał, żeby wszyscy go widzieli.

— Ktoś wyjaśni. Poręczyciel musi zapewnić swojemu hasta ‘akali codzienne pożywienie. Wy nie jesteście w stanie wyżywić tego jednego — powiedział tak łagodnie, jak potrafił.

Zrozumieli. Runowie nie mieli dostępu do państwowych zapasów mięsa i, oczywiście, nie mieli prawa polować. Rozległo się tępe postukiwanie ogonami w posadzkę, wyrażające rozczarowanie i żal.

Sipaj, Supaari — odezwał się Manuzhai po długim milczeniu — możemy cię wyżywić. Ktoś jest gotów. Czyjaś żona i dziecko nie żyją. Ktoś woli być twój niż jakiegoś obcego.

Inni natychmiast to podchwycili.

Sipaj, Supaari, możemy uczynić cię hasta’akalą.

— VaKashani mogą być twoimi poręczycielami.

— Ten ktoś też jest gotów.

— Wyżywimy cię.

Do końca swoich dni Supaari będzie pamiętał to wrażenie drgania gruntu pod jego stopami, jakby wioskę nawiedziło małe trzęsienie ziemi. Przez chwilę było tak realne, że rozejrzał się wokoło, zdumiony, iż Runowie nie wybiegają z kamiennej chaty, aby uciec przed rychłą lawiną.

A później pomyślał: Dlaczego nie? Od niepamiętnych czasów Runowie byli hodowani, by służyć Jana’atom za życia i karmić ich swym ciałem po śmierci. Manuzhai wyraźnie bał się samotności. Jeśli Runao nie chce żyć… Znowu poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Nawet teraz zjadłby zapasy, które przywiózł ze sobą z Kirabai, nie zastanawiając się ani chwili, co zjada! Ale to nie byli… tacy jak oni. Nigdy nie brał mięsa z wiosek, z którymi handlował, ani ze swojego domostwa. Nigdy nie zabił swojej zwierzyny. Był mieszkańcem miasta! Jego mięso pochodziło z uboju i nigdy się nad tym nie zastanawiał… Nie było w tym nic złego; było to całkowicie naturalne. Wszystko umiera. Byłoby marnotrawstwem, gdyby…

Tacy jak oni.

Wyszedł z sali zgromadzeń na taras, gdzie kamienne zbocze opadało stromo ku rzece, spojrzał w dal i zakwiliłby jak dziecko, gdyby był sam. Nie, pomyślał, patrząc za siebie na VaKashanich, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu. Lepiej umrzeć z głodu. Wreszcie zrozumiał, dlaczego Sandoz, o którym wiedział, że jest mięsożercą, upierał się, by jeść to samo, co Runowie. No cóż, ja nie mogę jeść tego, co jedzą Runowie, pomyślał ze złością. I nie będę żywił się padliną!

Pozostawało tylko jedno honorowe wyjście dla niego i jego córki. Jaskinia ze snu, pomyślał i ujrzał samego siebie, zagubionego, z dzieckiem w ramionach.

Kiedy przemówił, ton jego głosu był stanowczy.

Sipaj, VaKashani, ten ktoś nie może przyjąć waszej propozycji.

— Dlaczego nie? — rozległy się okrzyki.

Wzruszył ramionami; nauczył się tego od Sandoza, cudzoziemca, który znalazł się w sytuacji bez wyjścia i zupełnie dla niego niezrozumiałej. Runowie byli praktyczni, więc postanowił skupić się na samych faktach.

— Gdyby ten ktoś się zgodził, musiałby dać sobie zrobić hasta”akałę. Ten ktoś nie mógłby… wziąć mięsa, nawet gdyby ofiarowano mu je tak wspaniałomyślnie.

Odpowiedział mu Manuzhai.

Sipaj, Supaari, możemy zrobić ci hasta ‘akalę, a Djalao może brać mięso dla ciebie. Ona wie jak. Inni mogą się nauczyć!

Ponownie wybuchły radosne okrzyki zgody, VaKashani cisnęli się, by poklepać go po plecach, zapewnić o swoim poparciu, uradowani, że znaleźli rozwiązanie jego problemów, szczęśliwi, że mogą pomóc temu jana’atanskiemu kupcowi, który zawsze był wobec nich uprzejmy i uczciwy. Trudno było im się oprzeć. Lecz później jego spojrzenie natrafiło na oczy Djalao, stojącej w oddaleniu od innych.

— Lepiej umrzeć w słusznej sprawie — powiedziała, patrząc na niego jak łowca, ale wydawało się, że oferuje śmierć samemu Supaariemu, a nie Manuzhaiemu.

Inni przyjęli to oświadczenie z entuzjazmem. Żaden VaRakhati — czy to Runa, czy Jana’ata — nigdy by nie powiedział: „Lepiej żyć”.

Supaari odwrócił głowę, nie mogąc znieść spojrzenia Djalao. Zgodził się rozważyć ich propozycję i rano podjąć decyzję.


Noże Runów zrobione były z wulkanicznego szkliwa, ostrzejsze od najtwardszej stali, z krawędzią tnącą tak doskonale obtłuczoną i wygładzoną, że Supaari prawie by jej nie poczuł. Wystarczy parę szybkich, zgrabnych cięć poprzez fałdy skóry pomiędzy jego krótkimi, umięśnionymi palcami, a opadłyby swobodnie, prawie bez upływu krwi. Przyzwyczaił się już do pewnego ograniczenia sprawności rąk, od kiedy odgryzł sobie pazury kilka dni temu. Spodziewał się, że jego ręce będą jeszcze bardziej niezdarne, ale przecież zawsze miał Runów, którzy zajmowali się jego ubraniem, pisali za niego, otwierali przed nim drzwi, pielęgnowali mu futro i przygotowywali pokarm.

Którzy byli jego pokarmem.

Sama hasta’akala była procedurą trywialną, ale kiedy się pomyślało o jej trwałych skutkach… O nieodwracalnej zmianie statusu społecznego! Dotychczas Supaari zawsze był przekonany, że potrafi pokonać każdą przeciwność i zamienić na swoją korzyść, ale gdyby zgodził się na hasta ‘akalę, musiałby po raz pierwszy w życiu przyznać się do porażki. Byłby na zawsze napiętnowany jako zależny… od Runów? I choć zrozumiał, że zawsze był uzależniony od Runów — teraz trudno mu się było z tym pogodzić.

Prócz Sandoza Supaari nigdy nie znał żadnego hasta’akali. Kiedy znajdowali poręczyciela, rząd przestawał się nimi interesować i nic nie przeszkadzało im w wywędrowaniu z kraju, chyba tylko wstyd. Teraz zrozumiał, dlaczego Jana’atowie, którzy poddali się tej procedurze, najczęściej opuszczali społeczeństwo, izolując się jak kobiety, nienawidząc cudzych spojrzeń. Jeśli chodzi o niego, to z trudem zniósł ten jeden wieczór wśród podnieconych Runów, snujących bezładne plany co do sposobu opiekowania się nim i rozprawiających, w jakiej kolejności Djalao będzie zarzynać starszych…

Tej nocy, w trakcie nie kończących się bolesnych rozmyślań, których nie przerwał dobroczynny sen, zdał sobie sprawę, że VaKashani mieli najlepsze intencje, ale ich pomysł był po prostu niewykonalny. Gdyby wspólnota wioskowa karmiła jego i Ha’analę, nie mogłaby oddać swojego kontyngentu państwu. Wspólnota Runów jako sponsor hasta ‘akali — tego jeszcze nie było!

Runao zarzynający innego Runao — to mogłoby się okazać sprzeczne z prawem. Nie wiadomo, jak by to potraktował sąd. A nawet gdyby sąd uznał legalność takiej umowy, Hlavin Kitheri z pewnością unieważniłby ją swoim dekretem.

O wschodzie pierwszego słońca postanowił wy wędrować na jakieś pustkowie i umrzeć tam razem z dzieckiem.

Sipaj, VaKashani! — zawołał, kiedy Runowie powstali, a on sam odzyskał już pełnię wzroku. — Nie jesteście bezpieczni, póki ten ktoś jest między wami. Ten ktoś może być tylko zagrożeniem dla Kashanu i dla jego mieszkańców. Ktoś zabierze Ha’analę i odejdzie, aby zapewnić wam bezpieczeństwo.

Nie pozwolili mu tak od razu odejść; byli Runami i wszystko, co robili, wymagało jednomyślności. Dyskusja ciągnęła się w nieskończoność, a Supaari niepokoił się coraz bardziej, teraz już naprawdę przerażony tym, co może się stać, jeśli znajdzie go tutaj łowca.

Wkońcu to Djalao opuściła ogon i powiedziała beznamiętnym tonem:

— Zaprowadźcie go do Trucha Sai.

Загрузка...