6. NEAPOL: wrzesień 2060

Emilio Sandoz zdołał się uspokoić po wizycie papieża dopiero po paru godzinach. Zaledwie usnął, poderwał się na łóżku, słysząc pukanie.

— Boże! Co znowu? — krzyknął, opadając z powrotem na poduszkę. Wyczerpany, zamknął oczy i zawołał: — Odejdź!

— Mam nadzieję, że rozmawiasz z Bogiem — odezwał się znajomy głos — ponieważ nie zamierzam wracać do Chicago.

— John? — Sandoz wyskoczył z łóżka i otworzył łokciami wysokie, drewniane żaluzje. — Candotti! — krzyknął, zdumiony, wychylając się przez okno mansardy. — Myślałem, że po zakończeniu przesłuchań odesłano cię do domu!

— Odesłano, ale ściągnięto z powrotem.

John Candotti stał na podjeździe, szczerząc do niego zęby. W długich kościstych rękach trzymał jakieś tekturowe pudło. W świetle późnego popołudnia jego wystający spod na pół łysej czaszki rzymski nos rzucał ostry cień niby zegar słoneczny.

— Co z tobą? Czy muszę zostać papieżem, żebyś mnie zaprosił do środka?

Sandoz oparł łokcie na parapecie; jego pozbawione nerwów, długie palce zwisały z okna jak pędy bluszczu sta’aka.

— Właź na górę — westchnął z teatralną rezygnacją. — Drzwi są otwarte.

— Wielki El Kahuna mówi mi, że szukasz asystenta i dopiero co przeprowadziłeś rozmowę kwalifikacyjną z Ojcem Świętym!

— zawołał John, wspinając się po schodach i garbiąc w drzwiach, które Emilio, niższy od niego o głowę i ramiona, uważał dotąd za wysokie. — Miłe mieszkanko, Sandoz. I takie schludne.

— Dzięki, że zwróciłeś na to uwagę — rzekł Emilio, a jego angielski nagle zabrzmiał bardziej jak w ustach mieszkańca Long Island niż Puerto Rico. Pochylił się nad stolikiem, zakładając protezy. — A teraz pewnie chlaśniesz mnie brzytwą i wlejesz do rany trochę soku cytrynowego?

— Billy Crystal. Princess Bride — zgadł natychmiast John, kładąc pudło w kącie pokoju. — Człowieku, brakuje ci nowego materiału. Czy obejrzałeś którąś z tych komedii, które ci polecałem?

Tak. Podobała mi się ta holenderska, East ofEdam. Najlepsza. No Sign of Life też była dobra. W tych nowszych nie łapię dowcipu. W każdym razie — zawołał z oburzeniem — niby skąd mogłem wiedzieć, że to papież?! Jakieś wapniaki zjawiają się pod moim domem…

— Gdybyś posłuchał moich rad — powiedział John tonem rozdrażnionego ojca duchownego kleryków — połapałbyś się w tych żartach i rozpoznałbyś tego pieprzonego papieża! — Sandoz zignorował go, podobnie jak ignorował czterdziestoletnią dziurę w swojej znajomości historii współczesnej. Z początku był zbyt słaby i chory, a teraz po prostu miał to wszystko w nosie. — Czy do ciebie w ogóle dociera, jak ważny jest sam fakt, że Gelazy nas odwiedził? Mówiłem ci, że już czas, byś się trochę zainteresował tym, co dzieje się naokoło! Ale czy ty mnie kiedykolwiek posłuchałeś? Nigdy!

I nawet teraz mnie nie słuchasz, zdał sobie sprawę John, obserwując go. W ciągu ostatnich dwu miesięcy Emilio zrobił znaczne postępy w samodzielnym zakładaniu protez, ale ta czynność wciąż wymagała od niego sporej koncentracji.

—…a Giuliani po prostu sobie stoi i patrzy, jak ja ładuję się w gówno! — mruczał pod nosem Sandoz, wpychając po kolei ręce w otwarte protezy, a później kołysząc wychudzonymi przedramionami, żeby dźwignie zaskoczyły. Rozległo się ciche furkotanie, kiedy płaskie uchwyty i elektroniczne czujniki zacisnęły się na jego palcach, przegubach i przedramionach. Wyprostował się. — Marzę o tym, żeby pewnego dnia przyłoić temu skurczybykowi.

— Powodzenia — powiedział John. — Osobiście uważam, że Kubańczycy mają większą szansę na zwycięstwo w mistrzostwach świata.

Usiedli przy stole — Sandoz na krześle tuż przy kuchni, a John naprzeciwko, tam, gdzie siedział papież — i zaczęli się przerzucać kawałkami dialogów z East ofEdain, Back Streets i filmów ze starą Mimi Jensen. John rozglądał się po pokoju — rozgrzebane łóżko, skarpetki na podłodze, brudne naczynia w zlewie — a potem przyjrzał się podejrzliwie rozczochranemu i nie ogolonemu Sandozowi. Emilio zwykle dbał o swój wygląd; czarnosrebrne włosy miał wyszczotkowane, brodę konkwistadora krótko przystrzyżoną, ubranie bez najmniejszej plamki. John spodziewał się, że jego nowe mieszkanie będzie idealnie wysprzątane.

— Każde duchowe oświecenie zaczyna się od schludnie posłanego łóżka — wyrecytował Candotti, rozkładając ramiona, aby wskazać na bałagan w całym pokoju. Zmarszczył brwi. — Wyglądasz okropnie. Kiedy ostatnio spałeś?

— Z piętnaście minut temu. Potem przyszedł jakiś upierdliwy kumpel i wyrwał mnie ze snu. Chcesz kawy czy czegoś innego?

Wstał i poszedł do kuchni, otworzył kredens i wyjął puszkę z kawą, stojąc plecami do Johna i udając, że jest bardzo zajęty.

— Nie. Usiądź. Nie zmieniaj tematu. Kiedy naprawdę spałeś, zanim przyszedłem?

— Pamięć jest zawodna. — Sandoz odłożył puszkę z kawą, trzasnął drzwiczkami kredensu i wrócił, by ponownie opaść na krzesło. — Nie matkuj mi, John. Nie znoszę tego.

— Giuliani mówił, że te ręce wciąż cię piekielnie bolą — powiedział John, nie zrażony uwagą Emilia. — Nie rozumiem. Przecież są już wyleczone! — zawołał, wskazując na nie oskarżycielskim gestem. — Dlaczego wciąż bolą?

— Z tego, co mi mówili, wynika, że martwe nerwy wyprowadzają mój system nerwowy z równowagi — odpowiedział Sandoz z jadowitym ożywieniem. — Mój mózg jest trochę wkurwiony, bo od dawna nie miał wiadomości od moich rąk. Myśli, że mogą mieć jakieś kłopoty, więc zwraca mi uwagę na tę sytuację, a robi to zupełnie tak samo jak upierdliwy kumpel! — Popatrzył przez chwilę przez okno, aby się uspokoić, a potem zerknął na Johna, który był przyzwyczajony do takich wybuchów i nie robiły na nim wrażenia. — Wybacz mi, stary. Ten ból mnie wykańcza, rozumiesz? Przychodzi i mija, ale czasami…

John odczekał chwilę, a potem skończył za niego zdanie:

— Czasami boisz się, że już nigdy nie minie.

Emilio nie przytaknął, ale i nie zaprzeczył.

— Zbawcza moc cierpienia jest, przynajmniej z mojego doświadczenia, bardzo przesadzona.

— Tak, dla mnie to też zbyt franciszkańskie — zgodził się John. Emilio roześmiał się, a John wiedział, że jeśli rozśmieszy Sandoza, ma już połowę roboty za sobą. — Jak długo tym razem? — zapytał.

Sandoz zbył to pytanie wzruszeniem ramion i odwrócił wzrok.

— Jak pracuję, jest lepiej. Skoncentrowanie się na czymś zwykle pomaga. — Zerknął na Johna. — Teraz jest okay.

— Tyle że masz wszystkiego dość. Dobra. Pozwolę ci trochę odpocząć. — Trzasnął rękami o uda i wstał, ale zamiast wyjść, podszedł do analizatora dźwięku ustawionego pod szczytową ścianą, naprzeciw schodów. Zaciekawiony, obejrzał go uważnie, a potem rzucił zdawkowo: — Po prostu chciałem spotkać się z moim nowym szefem… chyba że już zatrudniłeś papieża?

Sandoz zamknął oczy i obrócił się na krześle, żeby spojrzeć na Johna przez ramię.

— Że niby co?

John odwrócił się, szczerząc zęby, ale uśmiech zamarł, kiedy zobaczył twarz Emilia.

— Powiedziałeś, że chcesz kogoś, kto mówi po węgiersku. I po angielsku albo po łacinie. Albo po hiszpańsku. Moja łacina jest całkiem kiepska — dodał, tracąc odwagę. — Ale jestem równy gość. No i cały należę do ciebie. Jeśli mnie chcesz, Żartujesz — powiedział Emilio bezbarwnym tonem. — John, nie ładuj mi kitu.

— Masz do wyboru szesnaście języków, a używasz slangu?

— Słuchaj, Emilio, nie jestem lingwistą, ale radzę sobie nieźle z systemami i szybko się uczę. Rodzice mojej mamy pochodzili z Budapesztu. Babcia Toth opiekowała się mną po szkole. Po węgiersku mówię lepiej niż po angielsku. W ojczyźnie babcia była poetką i…

Sandoz kręcił głową, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać.

— John, John. Nie musisz mnie przekonywać. Tylko… — Tylko że tak mu Candottiego brakowało. Tylko że tak potrzebował pomocy, a nie mógł się przemóc, by o nią poprosić, tak mu było potrzebne towarzystwo kogoś bliskiego, a bał się nowych przyjaźni. Ojciec John Candotti, kapłan, który potrafił wybaczać, usłyszał wszystko, a jednak ani nim nie pogardzał, ani się nad nim nie litował. Głos Emilia był miłosiernie spokojny, kiedy w końcu znalazł właściwe słowo. — Byłem pewny, że to jakaś pułapka.

Widzisz, ja zapomniałem, jak to jest, kiedy się otrzymuje dobrą wiadomość.

— Nie ma żadnej pułapki — oświadczył John z żarliwym przekonaniem, bo życie nie nauczyło go przygotowywać się na niespodziewany cios. Ruszył ku schodom. — Kiedy mogę zacząć?

— Natychmiast, jeśli o mnie chodzi. Ale używaj systemu bibliotecznego, dobrą? Idę do łóżka — odpowiedział Sandoz, ziewając potężnie. — Jeśli w październiku wciąż będę spał, na co mam wielką nadzieję, pozwalam ci się obudzić. A tymczasem możesz zacząć od instruktażowego programu nauki języka ruanja. Giuliani ma hasła dostępu. Z k’sanem poczekaj na mnie. To kurewski język, John.

Położył lewą rękę na stole, kołysząc ramieniem, aby rozewrzeć uchwyty protez, lecz po chwili znieruchomiał, uderzony jakąś myślą.

— Jezu… Giuliani wysyła cię z następną grupą?

Zapanowało długie milczenie.

— Tak — odpowiedział w końcu John. — Na to wygląda.

— I chcesz tam lecieć?

John pokiwał głową, oczy miał poważne.

— Tak, chcę.

Otrząsnąwszy się z oszołomienia, Emilio opadł na oparcie krzesła i z przesadną afektacją zacytował świętego Ignacego:

— „Gotów natychmiast wyruszyć, gdy usłyszy polecenie, w pancerzu dobrze zapiętym…”

— Gdybym umarł na Rakhacie — powiedział uroczystym tonem John — proszę tylko, by moje ciało powróciło na Ziemię i zostało pogrzebane w Chicago, gdzie będę mógł nadal uczestniczyć…

—…w polityce Partii Demokratów! — skończył za niego Emilio. Zarechotał i pokręcił głową. — Przynajmniej już wiesz, że nie wolno jeść mięsa. No i kawał chłopa z ciebie. Możesz mieć szanse w walce, jeśli spodobasz się jakiemuś nędznemu Jana’acie.

— Myślę, że Giuliani też jest tego zdania. Jakbym się trochę nadął, to moglibyśmy razem stworzyć niezłą pierwszoligową drużynę. Inni to też nie ułomki.

— A więc już ich poznałeś?

— Tylko naszych, cywilów nie — odpowiedział John, siadając z powrotem przy stole. — Ojcem przełożonym jest facet, który się nazywa Danny Żelazny Koń…

— Lakota? — zapytał Sandoz.

— Częściowo… bo, jak mówi, płynie w nim również krew francuska i szwedzka. Jest na to trochę uczulony. Prawdę mówiąc, indiańska krew przestała zasilać jego rodzinę przed czterema pokoleniami i facet ma serdecznie dość ludzi, którzy się spodziewają, że będzie nosił pióropusz i mówił ściągając wyrazy.

— Wiele księżyców iść Choktaw… — zaintonował Emilio.

— W każdym razie wychował się na przedmieściach Winnipeg, a wielki wzrost odziedziczył po Szwedach. Ale wygląda, jakby dopiero co zszedł z Czarnych Wzgórz, więc bez przerwy mu dopieprzają. — John skrzywił się. — Ja sam prawie natychmiast dałem plamę, opowiadając mu o facecie, którego poznałem w Pine Ridge. Od razu mi przyłożył… „Posłuchaj, mistrzu, nie noszę warkoczyków i nie maluję sobie twarzy. Nie jestem pijakiem i nigdy nie nocowałem w przytułku”.

Sandoz zagwizdał i wytrzeszczył oczy.

— No, no… rzeczy wiście jest uczulony. A więc kim jest?

— Z tego, co słyszałem, jest jednym z najbystrzej szych uczonych-polityków w Towarzystwie, a jak wiesz, tych nam nie brakuje. Krążyły pogłoski, że szykuje się na generała, ale kiedy Giuliani zaproponował mu wycieczkę na Rakhat, Danny bez mrugnięcia okiem zrezygnował z pełnej profesury na Gregorianum. Pali się do tego.

— A inni?

— Jest chemik z Belfastu… ma sprawdzić te nanoprogramowe syntezy, których dokonują na Rakhacie. Widziałem się z nim w zeszłym tygodniu, choć trudno dorwać tych facetów, bo Giuliani zafundował im ostre przeszkolenie. W każdym razie… uważaj, nazywa się… Sean Fein. — Sandoz spojrzał na niego pytająco. — Zastanów się — zachęcił go John.

— Żartujesz — powiedział po chwili Sandoz.

— On nie, ale jego rodzice. Tatuś był…

— Żydem — dokończył Sandoz.

— Bingo. A jego matka była w…

— Sean Fein, Sinn Fein — zgadł natychmiast Emilio. — Może to i dowcip, ale trochę kulawy.

— Taak. Zapytałem Seana, czy coś pomoże, jak mu powiem, że w liceum miałem kumpla, który się nazywał Jack Goff. Odpowiedział tylko: „To nie przypadek”. Najbardziej ponury Irlandczyk, jakiego poznałem w życiu… Młodszy ode mnie, ale zachowuje się, jakby miał setkę na karku.

— To mi wygląda na dość zabawną drużynę — zauważył sucho Emilio. — Giuliani mówił, że wysyła czterech. Kim jest ten czwarty?

— Och, będziesz zachwycony… Chciałeś kogoś, kto mówi po baskijsku, prawda?

— Ten język nazywa się euskara — poprawił go Sandoz. — Chciałem po prostu mieć ludzi obeznanych z naprawdę różnymi strukturami gramatycznymi…

— Jak zwał, tak zwał. — John wzruszył ramionami. — No więc ten facet wchodzi… olbrzymi gość, z najgrubszymi włosami, jakie widziałem w życiu… a ja sobie myślę: no, to jest dopiero zawodnik! A on mówi coś kompletnie niezrozumiałego, z tyloma spółgłoskami, że mnie zatkało. Nie wiedziałem, czy mu powiedzieć „Cześć!”, czy mu przyłożyć! O, masz, napisał to. — John wyciągnął z kieszeni kawałek papieru. — Jak to się, do cholery, czyta?

Emilio ujął kartkę prawą ręką, wciąż uzbrojoną w protezę, i zaczął ją przybliżać i oddalać na długość ramienia.

— To jak gra na puzonie! Już nie widzę takich małych liter stwierdził pogodnie, ale później złapał odpowiednią odległość.

— Joseba Gastainazatorre Urizarbarrena.

— Duża rzecz — mruknął John.

— Mówią, że kiedyś diabeł próbował nauczyć się języka Basków — powiedział Sandoz. — Dał sobie z tym spokój po trzech miesiącach, nauczywszy się tylko dwóch słów. Oba były przekleństwami, i to hiszpańskimi.

— Więc jak my, zwykli śmiertelnicy, będziemy go nazywać?

— Joe Alfabet? — zaproponował Emilio, ziewając i odpinając drugą protezę. — Pierwsze imię to coś takiego jak Jos. To łatwe: Ho-se-ba.

John powtórzył to parę razy i w końcu uznał, że da sobie z tym radę, jeśli nikt nie będzie od niego żądał wymówienia całego nazwiska.

— W każdym razie jest ekologiem. Wygląda na równego gościa. Dzięki Ci, Panie, za Twe drobne łaski… Jeezu… wybacz mi, stary! Zupełnie zapomniałem, że jesteś cholernie zmęczony!

— zawołał, kiedy Emilio ziewnął po raz trzeci w ciągu trzech minut. — Okay, już idę! Odpocznij sobie., Zobaczymy się jutro — powiedział, idąc w kierunku łóżka. — I… John… bardzo się cieszę, że tu jesteś.

Candotti kiwnął głową, uradowany, i wstał, żeby odejść, ale zatrzymał się na szczycie schodów i obejrzał przez ramię. Emilio, zbyt zmęczony, by się rozebrać, zwalił się jak kłoda na łóżko.

— Hej, nie zamierzasz mnie zapytać, co jest w tym pudle?

Emilio nie otworzył oczu.

— John, powiedz mi, co jest w tym pudle? — zapytał posłusznie, a potem mruknął: — Chociaż gówno mnie to obchodzi.

— Listy. I tylko te na papierze. Dlaczego nigdy nie sprawdzasz swojego e-mailu?

— Bo wszyscy, których znałem, są martwi. — Otworzył oczy. — Więc kto, do cholery, ma do mnie pisać? — zapytał, a w jego głosie zabrzmiało prawdziwe zdumienie. — Och, John, to pewnie same miłosne listy z męskich klasztorów!

Candotti prychnął, wyraźnie zaszokowany tym pomysłem, ale Sandoz dźwignął się na łokciach, pobudzony jego absurdalnością; przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby go opuściło całe zmęczenie.

— Mój kochany Emilio…

Opadł z powrotem na poduszkę i zaczął płynnie improwizować w stylu więziennych listów, nie unikając obscenicznych zwrotów, które zaparły Johnowi dech w piersiach. W końcu, kiedy Emilio wyczerpał siły i temat, Candotti otarł oczy rękawem i ponownie złapał oddech, po czym zawołał:

— Co za cynizm! Masz wielu przyjaciół, Emilio!

— Wybacz mi, John. Cynizm i plugawy język to moje jedyne występne rozrywki. Wszystko inne wymaga energii lub pieniędzy.

Candotti znowu się roześmiał i poradził mu, żeby odmówił dwie cząstki różańca, prosząc o szczególnie malownicze nieczyste myśli. Potem pomachałmu i zaczął schodzić po schodach. Był już prawie za drzwiami, kiedy usłyszał swoje imię. Trzymając rękę na klamce i wciąż szczerząc zęby w uśmiechu, odwrócił się, by spojrzeć w kierunku mansardy Sandoza.

— Tak?

— John… zrób mi przysługę.

— No jasne. Wszystko, co zechcesz.

— Ja… Będę miał do podpisania parę dokumentów. Ja odchodzę, John. Porzucam Towarzystwo.

A to skurczybyk, rąbnął mnie z zaskoczenia, pomyślał Candotti i wyrżnął głową we framugę drzwi. W chwilę później znowu usłyszał głos Sandoza, cichy i niepewny:

— Mógłbyś mi dopasować jakieś pióro, żebym mógł je trzymać? Tak jak zrobiłeś mi tę brzytwę, pamiętasz?

John wspiął się już na kilka stopni, ale zatrzymał się, podobnie jak Sandoz nie chcąc prowadzić tej rozmowy twarzą w twarz.

— Emilio. Posłuchaj… W porządku, rozumiem, chyba nikt inny tego nie rozumie. Ale… czy jesteś pewny? To znaczy…

— Jestem pewny. Właśnie postanowiłem. — Candotti czekał. — Dźwigam już dość gówna, John. Nie chcę do tego dodawać oszustwa. Nikt nie może nienawidzić tak, jak ja nienawidzę, i twierdzić, że jest księdzem. To nieuczciwe. — John usiadł na schodach i zaczął trzeć twarz rękami. — Myślę… może coś w rodzaju wspornika, który by utrzymywał pióro pod właściwym kątem. Te nowe protezy są całkiem niezłe, ale wciąż brakuje mi precyzji, kiedy coś trzymam.

— Dobra. Nie ma problemu. Coś wymyślę.

John wstał i jeszcze raz zszedł na sam dół, czując się o dziesięć lat starszy niż przed pięcioma minutami. Kiedy już wlókł się do głównego budynku, usłyszał głos Emilia, dobiegający z okna mansardy:

— Dzięki, John.

Pomachał ręką, nawet się nie odwracając, bo wiedział, że Emilio i tak go nie widzi.

— Jasne. To twoja gra — szepnął i poczuł niemiłe łaskotanie na twarzy, kiedy wiatr znad Zatoki Neapolitańskiej osuszył mu łzy.

Загрузка...