11. NEAPOL: październik-grudzień 2060

— Nie kłócę się, ojcze generale — powiedział Daniel Żelazny Koń. — Po prostu nie mam pojęcia, jak ojciec go przekona, żeby wrócił. Jego nie zmusi do tego nawet laserowe działo!

— Sandoz to mój problem — odpowiedział Vincenzo Giuliani przełożonemu drugiej misji na Rakhat. — Ty zajmij się resztą.

Resztą problemów czy resztą załogi, zastanawiał się Danny, opuszczając gabinet Giulianiego. Idąc długim korytarzem do biblioteki i słysząc echo własnych kroków, parsknął: To jedno i to samo.

Odkładając na razie na bok sprawę udziału Sandoza, Danny nie był do końca pewny żadnego z ludzi, z którymi miał ryzykować życie. Wszyscy byli bardzo inteligentni i wszyscy byli wielcy — to jedno było pewne. Przez ostatni rok Daniel Beauvais Żelazny Koń, Sean Fein i Joseba Urizarbarrena pracowali razem nad: sprawnościami, od których na Rakhacie mogło zależeć ich życie: nad procedurami komunikacyjnymi, udzielaniem pierwszej pomocy, sztuką przetrwania, określaniem położenia, a nawet nauką pilotażu, tak żeby każdy z nich mógł, w razie nagłej potrzeby, pilotować wahadłowiec. Każdy znał już dokładnie dzienne raporty i prace naukowe z pierwszej wyprawy. Każdy przerobił samodzielnie początki języka ruanja, posługując się opracowanym przez Sofię Mendes systemem Al, a teraz miał w Neapolu, pod kierownictwem Sandoza, przejść kurs dla zaawansowanych i poznać podstawy drugiego języka Rakhatu, k’sanu. Joseba odznaczał się wyjątkową rzetelnością i był ekologiem; nietrudno było zrozumieć, dlaczego znalazł się w załodze. Natomiast bez względu na to, ile mogła zarobić Firma na zapoznaniu się z rakhatańską nanotechniką, Sean Fein był przysłowiowym wrzodem na tyłku i Danny potrafił wymienić ze stu innych ludzi, którzy nadawali się lepiej od niego. Za to John Candotti był naprawdę wspaniałym facetem o niesamowitych zdolnościach manualnych, tyle że nie miał żadnego doświadczenia naukowego, a jego wyniki w szkoleniu pozostawiały wiele do życzenia.

Bez wątpienia ojciec generał miał swoje powody — zwykle przynajmniej trzy dla każdego posunięcia. „Mam być laską w ręku starca”, recytował w duchu Danny, kiedy czuł, że niczego nie rozumie, ale oczy miał otwarte, poszukując wskazówek do rozwiązania tych zagadek, w miarę jak on sam i reszta załogi przyzwyczajali się do codziennej rutyny szkolenia.

Przedpołudnia spędzali na nauce języka, natomiast popołudnia i wieczory na dalszym studiowaniu raportów z pierwszej wyprawy. Robili to pod kierownictwem Sandoza i właśnie podczas tych sesji Danny zaczął rozumieć, dlaczego Giuliani upierał się, by i jego zabrać. Danny znał już dobrze raporty, ale raz po raz łapał się na całkowicie mylnej interpretacji poszczególnych wydarzeń, a wówczas pamięć i wiedza Sandoza okazywały się nieocenione. Zdarzały się jednak dni, w których Sandoz z jakichś powodów był niezdolny do normalnej pracy, a pytania o Jana’atów wyzwalały w nim bardzo silne emocje.

— Obrazy z przeszłości, depresje, bóle głowy, nocne koszmary… klasyczne objawy — relacjonował Danny ojcu generałowi pod koniec listopada. — Współczuję mu, ojcze, naprawdę! Nie zmienia, to jednak faktu, że w tym stanie Sandoz nie jest zdolny do podjęcia trudów wyprawy, nawet jeślibyśmy go przekonali, żeby się zgodził.

Przychodzi do siebie — odpowiedział ostrożnie Giuliani. — W ciągu ostatnich paru miesięcy poczynił duże postępy, zarówno w sferze naukowej, jak i emocjonalnej. W końcu zrozumie. Jest jedyną osobą, która już tam była i ma odpowiednie doświadczenie. Zna języki, zna tamtych, zna się na ich polityce. Jego udział w wyprawie znacznie zwiększy szansę jej powodzenia.

— Ci, których znał, będą już martwi, kiedy tam dotrzemy. Polityka się zmienia. Będziemy znać języki i wszystkie podstawowe dane. Nie jest nam potrzebny…

— Ocali wam życie, Danny — upierał się Giuliani. — No i nie ma innego sposobu, by uporał się z tym, co się stało — dodał. — Musi tam wrócić, choćby tylko dla swojego dobra.


— Nie, nawet gdybyś błagał mnie na klęczkach — powtarzał Emilio Sandoz za każdym razem. — Wyszkolę tych ludzi. Odpowiem na każde ich pytanie. Zrobię wszystko, by im pomóc. Ale nie wrócę tam.

Nie cofnął też swojej decyzji o porzuceniu Towarzystwa Jezusowego, chociaż nie było to dla niego łatwe. Rezygnacja to sprawa jego sumienia, więc procedura administracyjna powinna być uproszczona, ale kiedy podpisał odpowiednie dokumenty — „EJ. Sandoz” — i wysłał je do rzymskiego biura ojca generała, wróciły po kilku tygodniach z adnotacją, że wymagany jest podpis z pełnymi imionami. Tak więc jeszcze raz wziął pióro, które Giną przyniosła mu w pewien piątek, przystosowane dla osób o ograniczonej sprawności, i spędzał wieczory na mozolnym ćwiczeniu. Minął miesiąc, a nowy komplet dokumentów jeszcze nie nadszedł z Rzymu.

Uznał te opóźniające manewry Giulianiego za żałosne, później za irytujące i w końcu wysłał list do Johannesa Voelkera, w którym prosił go, by powiadomił ojca generała, że dopóki nie przyślą mu dokumentów, będzie zbyt chory, aby dalej pracować. Następnego ranka Vincenzo Giuliani przywiózł mu papiery osobiście.

Spotkanie miało miejsce w neapolitańskim biurze ojca generała i było krótkie, ale pełne napięcia. Później Sandoz poszedł do biblioteki, postał tam nieruchomo, póki nie zwrócił na siebie uwagi wszystkich czterech kolegów i warknął:

— W moim mieszkaniu. Za dziesięć minut.


* * *

— Ktoś inny załatwił mi pióro — powiedział Candottiemu Sandoz, ciskając plik papierów na drewniany stół, przy którym John siedział z Dannym Żelaznym Koniem. Na dole każdej kartki widniał czytelny, pełny podpis: „Emilio Jose Sandoz”. — Jeśli nie chciałeś maczać w tym rąk, John, mogłeś być na tyle uczciwy, by mi to powiedzieć.

Do tej pory Sean Fein przyglądał się fotonicznemu wyposażeniu pracowni Sandoza, lecz teraz spojrzał na Candottiego, podobnie jak Joseba Urizarbarrena, wsparty o niską ściankę oddzielającą pokój od schodów do garażu. Danny Żelazny Koń również zerknął na Johna, ale nic nie powiedział, obserwując Sandoza krążącego niespokojnie po pokoju.

John wbił spojrzenie w leżące na stole papiery.

— Po prostu nie byłem w stanie…

— Zapomnij o tym — warknął Sandoz. — Panowie, dziś o dziewiątej rano przestałem być jezuitą. Poinformowano mnie, że choć mogę opuścić Towarzystwo… czy Korporację, jakkolwiek to dzisiaj nazywacie, kapłanem jestem na wieki. Poza przypadkami zagrożenia, nie mogę jednak spełniać posług kapłańskich, chyba że zostanę inkardynowany przez biskupa do jakiejś diecezji. Nie będę się o to starał — powiedział, omiatając ich spojrzeniem. — Tak więc mój status to vagus, ksiądz bez upoważnienia i władzy kapłańskiej.

— Z technicznego punktu widzenia od kasaty wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji — zauważył pogodnie Danny. — Oczywiście definicję pojęcia „zagrożenia” traktujemy niekiedy bardzo elastycznie. Jakie są twoje plany?

Świnka morska, obudzona krokami Emilia, zaczęła chrapliwie pogwizdywać. Poszedł do kuchni i znalazł kawałek marchewki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi.

— Zostanę tutaj, dopóki nie spłacę wszystkich długów — powiedział, wrzucając marchewkę do klatki.

Żelazny Koń uśmiechnął się kwaśno.

— Niech zgadnę. Czyżby stary miał dokładną listę wszystkich wydatków, na jakie naraziłeś nas od pierwszego dnia formacji? Chyba przesadzasz, mistrzu.

— Za protezy też nie może żądać — dodał Sean. — Firma dba o ubezpieczenia. Masz pokrycie.

Sandoz zatrzymał się i przez chwilę popatrzył na Danny’ego, a potem na Seana.

— Dzięki. Johannes Voelker zapoznał mnie z moimi prawami. — John Candotti wyprostował się nieco na te słowa, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Sandoz mówił już dalej: — Są jednak pewne nadzwyczajne zobowiązania, za które czuję się odpowiedzialny. Zamierzam się z nich wywiązać. Może to zająć trochę czasu, ale mam rentę i wynegocjowałem pensję równą poborom profesora lingwistyki naFordham, przynajmniej na czas trwania tego projektu.

— A więc zostajesz, przynajmniej przez jakiś czas. To dobrze — zauważył Joseba, wyraźnie zadowolony, ale nie ruszył się z miejsca.

Danny Żelazny Koń też usadowił się wygodniej na drewnianym krześle.

— A co po projekcie k’san? — zapytał. — Nie możesz się wiecznie ukrywać, szefie.

— Nie. Nie mogę. — Zapanowało milczenie. — Może po odwaleniu tej roboty przejadę się do Neapolu i zwołam konferencję prasową. Wyznam wszystko. Oświadczę, że jadłem niemowlęta! Może będę miał szczęście i zlinczują mnie.

— Emilio, proszę… — zaczął John, ale Sandoz zignorował go i wyprostował się dumnie; w końcu płynęła w nim hiszpańska krew.

— Panowie — powiedział z emfazą — muszę wam oznajmić, że nie tylko przestaję być aktywnym kapłanem. Jestem apostatą. Jeśli w tych okolicznościach nie chcecie się ze mną wiązać, to…

Danny Żelazny Koń wzruszył ramionami.

— Dla mnie to bez różnicy. Jestem tu, żeby nauczyć się języków.

Spojrzał po wszystkich, którzy przytaknęli milcząco, a potem ponownie utkwił oczy w Sandozie. Dostrzegł lekkie rozluźnienie, może nawet lekkie westchnienie ulgi. Sandoz stał przez chwilę nieruchomo, a potem usiadł na skraju łóżka, wpatrując się gdzieś wdał.

— Fajne ciuchy — powiedział w końcu Danny.

Sandoz, całkowicie zaskoczony, wybuchnął zduszonym śmiechem i spojrzał w dół: niebieskie dżinsy, biała koszula w wąskie niebieskie paski. Nic czarnego.

— Wybrała mi to signora Giuliani — powiedział z zażenowaniem. — Wszystko jest chyba trochę za duże, ale ona twierdzi, że teraz taka moda.

— Tak, wszystko musi być za duże — odezwał się John, rad ze zmiany tematu. Było oczywiste, że na Sandozie i tak wszystko wisiałoby jak na strachu na wróble. Zawsze był niski i drobny, teraz jednak wyglądał jak widmo: prawie tak źle, jak po wyjściu ze szpitala.

Żelazny Koń, najwyraźniej podążając tym samym tokiem myśli, zauważył:

— Ale tak naprawdę mógłbyś trochę przytyć, mistrzu.

— Odwal się — warknął Emilio, wstając. — No dobra. Koniec przerwy. Mam robotę.

Podszedł do ściany urządzeń do analizy dźwięków, dając im do zrozumienia, żeby sobie poszli. Joseba wstał, Sean ruszył ku schodom. John również wstał, ale Danny Żelazny Koń nadal rozpierał się na krześle, z rękami założonymi za głowę.

— Sandoz, założę się, że ważę o jedną nogę więcej od ciebie — powiedział, mierząc Emilia od stóp do głów swoimi czarnymi, chytrymi oczkami. — Czy ty w ogóle coś jesz?

John próbował dać mu znać gestami, by przestał okazywać swoje zatroskanie, ale Sandoz okręcił się na pięcie i rzekł dobitnie:

— Tak. Jem. Ojcze Żelazny Koniu, jesteś tutaj, aby studiować ruanja i k’san. Nie pracujesz jako pielęgniarka.

— Zgadza się, bo nie jestem zainteresowany tą posadą — oświadczył pogodnie Danny. — Ale jeśli jesz i wyglądasz tak, jak wyglądasz, to zastanawiam się, czy wiesz, na co umarł D.W. Yarbrough na Rakhacie. Annę Edwards nigdy nie rozwiązała tej zagadki przed jego i swoją śmiercią, prawda?

— Jezu, Danny! — wybuchnął Sean.

Joseba wytrzeszczył oczy, a John zawołał:

— Na miłość boską, Danny! Co ty próbujesz osiągnąć, do cholery?

— Niczego nie próbuję osiągnąć! Po prostu mówię, że…

— Odbyłem kilkumiesięczną kwarantannę — powiedział Sandoz z pobladłą twarzą. — Nie wypuściliby mnie, gdyby coś znaleźli. To chyba jasne, nie?

— Ależ oczywiście — przyznał skwapliwie John, rzucając mordercze spojrzenie na Danny’ego. — Przeszedłeś przez wszystkie testy, jakie zna nauka, Emilio. Nie wypuściliby cię, gdyby istniała możliwość, że przywlokłeś stamtąd coś niebezpiecznego.

Danny wzruszył ramionami, wstał i machnął ręką.

— Ależ oczywiście, Candotti ma rację. To nie mogło być to samo. Zapomnij o tym.

Lecz było już za późno. Sandoz wciągnął łapczywie powietrze, kiedy to do niego dotarło.

— O Boże, Celestina i… O Boże, John. Jeśli coś stamtąd przywlokłem, jeśli ona zachoruje…

— Och, nie! — jęknął John. — Emilio, nikt nie jest chory!

— Błagam cię, nie rób tego znowu!

Ale zanim zdążył przemierzyć pokój, Sandoz zamknął się już całkowicie w sobie i nikt nie mógł na to nic poradzić. Trzeba to było przeczekać. Joseba i Sean kręcili się niespokojnie, Żelazny Koń tkwił nieruchomo w krześle.

— Ja po prostu… nie chcę… nie chcę, żeby ktokolwiek… znowu umarł przeze mnie — mówił Sandoz, szlochając. — John, jeśli Celestina…

— Przestań wygadywać takie rzeczy — żachnął się John, klękając przy nim i rzucając wściekłe spojrzenia Danny’emu. — Nawet o tym nie myśl. Okay. Wiem. Och, Boże… wiem! Ale przecież nikt nie umiera! Uspokójmy się, dobrze? Posłuchaj. Emilio! Słuchasz? Gdybyś coś miał, Ed Behr albo ja dawno byśmy to złapali, prawda? Albo ktoś ze szpitala, w którym cię trzymali, prawda? Prawda? Emilio, nikt nie choruje!

Sandoz wziął głęboki oddech, próbując odzyskać spokój i zdolność myślenia.

— Miał okropną biegunkę. Mówię o D.W. Naprawdę okropną. Annę powiedziała, że jak przy bengalskiej cholerze. Mówił, że wszystko ma metaliczny posmak. Ja nie mam takich objawów.

— Przecież to zupełnie co innego — powiedział John. — Emilio, nie jesteś chory! Jesteś po prostu wychudzony.

Joseba i Sean spojrzeli po sobie, wytrzeszczając oczy, a potem wypuścili powietrze, które trzymali w płucach od dobrych kilkunastu sekund, które wydawały się im minutami. Odzyskawszy zdolność poruszania się, Joseba znalazł szklankę i przyniósł trochę wody; Sean zaczął się rozglądać za serwetkami i w końcu wręczył Sandozowi kawał papieru toaletowego. Emilio wydmuchał niezręcznie nos, odetchnął głęboko i wstał, korzystając z pomocy Johna. Znękany i wyczerpany, podszedł do stołu, usiadł ciężko naprzeciw Danny’ego i zwiesił głowę. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. John Candotti obmyślał w duchu jadowity list do ojca generała na temat swojego brata w Chrystusie, Daniela Żelaznego Konia, który sprawiał wrażenie, jakby nie był ani zaskoczony, ani przejęty reakcją, jaką wywołał, i który obserwował załamanie się Sandoza z chłodnym zainteresowaniem inżyniera obserwującego zawalenie się mostu.

— Bez urazy, mistrzu — zwrócił się Danny do Emilia — ale jeszcze nigdy nie wiedziałem Indianina, który by tak zbladł. — John przeraził się, ale ku jego zdumieniu Emilio parsknął śmiechem i wyprostował się, kręcąc głową. — Wybacz mi, Sandoz. Naprawdę, wybacz mi — powiedział cicho Danny.

To nawet zabrzmiało całkiem szczerze, zauważył John. Emilio kiwnął głową, najwyraźniej przyjmując przeprosiny. John odetchnął z ulgą i postanowił wykorzystać moment. Poszedł do kuchni i zaczął otwierać drzwiczki szafek.

— Ty po prostu za mało jesz, w tym cały problem. Sam zobacz, co tutaj masz… kawę, ryż i czerwoną fasolę. To wszystko!

Sandoz wyprostował się, utrzymując nadwerężoną godność jak płaszcz z gronostajów.

— Lubię fasolę i ryż.

— Zaiste — powiedział Sean — iterazniemusiszjużichsam zbierać z pola, prawda?

Wiesz, co ci powiem? — odezwał się Danny. — Gdybyś zmuszał kogoś do żywienia się tylko tym, oskarżono by cię o pogwałcenie praw człowieka.

— Ta świnka morska odżywia się lepiej od ciebie — rzekł Joseba, założywszy ręce na piersi. — Wcale nie jesteś chory. To tylko twoja żałosna kuchnia.

— Byli pewni, że niczego nie przywlokłem — powiedział Sandoz, do siebie i do innych.

— Byli pewni — potwierdził łagodnie Żelazny Koń. — Już ci lepiej? Może chcesz jeszcze trochę wody?

Joseba wziął szklankę i napełnił ją w milczeniu.

— Tak. Nie. Już mi lepiej. — Emilio wciąż wstrząśnięty, otarł twarz rękawem, odzyskując nad sobą kontrolę. — Jezu. To wszystko dlatego, że…

— Dlatego, że drażni cię myśl o rezygnacji — wpadł mu w słowo Sean, patrząc na Żelaznego Konia twardymi niebieskimi oczami. — A na to pojawia się Danny z pomysłem, że mogłeś zarazić się jakimś gównem. Niepokoiłeś się o tę dziewczynkę, to wszystko.

Żelazny Koń wzruszył ramionami i dobrodusznie oznajmił, że nazywa się „Wielki Wódz Gówniany Mózg”. John, który obserwował ten występ ze wzrastającą podejrzliwością, skrzyżował ręce na piersi i milczał. Gówniany mózg, pomyślał. Trafił w dziesiątkę.

— Candotti, znasz się na kuchni włoskiej? — zapytał Żelazny Koń z rozbrajającym uśmiechem.

John kiwnął głową, nie racząc się uśmiechnąć.

— Tak, potrafię coś niecoś upichcić.

— No więc! Sandoz, jeśli potrafisz ugotować fasolę i ryż, to dasz sobie radę z makaronem. Lubisz makaron z serem? To ci da parę kilogramów. Makaron i ser wynaleziono tu, w Neapolu. I pizzę. Wiedziałeś o tym? — Emilio potrząsnął głową. Żelazny Koń wstał i ruszył ku schodom. — Nie wiesz, co to jest dobre żarcie, jeśli nie jadłeś neapolitariskiego makaronu z serem. Prawda, Candotti? Wiecie co? Wy, chłopcy, zacznijcie gotować wodę, ja przyniosę coś z refektarza, a potem nauczymy Sandoza przyrządzać przyzwoite jedzenie.

I z zaskakującą, jak na jego wzrost, szybkością przemknął obok Joseby i zbiegł po schodach.


— Jest rozbity jak butelka whisky uderzająca o bruk przed Hotelem Bella — powiedział wieczorem Daniel Żelazny Koń. — Mówię ci, będzie tam tylko ciężarem. Wyłączy się w złym momencie i ktoś przypłaci to życiem! Wykorzystajmy tego biednego skurczybyka jako źródło informacji, a potem dajmy mu spokój, niech się pasie.

— Danny, już to przerabialiśmy. Nie możemy sobie na to pozwolić. Jego wiedza kosztowała nas miliardy, życie trzech kapłanów i trzech świeckich, nie wspominając o fatalnej opinii, jaką zyskało Towarzystwo.

— I tak już siedzieliśmy po uszy w gównie, kiedy to wybuchło. Problem raczej w tym, ile to kosztowało Sandoza?

— Wszystko — odrzekł Vincenzo Giuliani z chłodną precyzją, ale nie odwrócił się od gotyckiego okna swego gabinetu. Wpatrując się w ciemność albo może w swoje odbicie w szybie, dodał: — Nie musisz mi o tym przypominać, ojcze Żelazny Koniu. — Odszedł od okna i stanął za swoim lśniącym, orzechowym biurkiem, ale nie usiadł. — Bez względu na to, co o tym myślimy, Ojciec Święty nalega, aby Sandoz wrócił na Rakhat — powiedział tonem, który dawał do zrozumienia, że jego własna opinia nie ma tu żadnego znaczenia. — Jego Świątobliwość wskazuje na fakt, że w ciągu ostatnich czterdziestu lat aż sześć statków kosmicznych próbowało dolecieć na Rakhat, a udało się to tylko dwóm, bezpośrednio związanym z osobą Emilia Sandoza. Gelazy III widzi w tym działanie Opatrzności.

Żelazny Koń siedział przed nim, wyciągnąwszy nogi w wysokich butach. W olbrzymiej, ciężkiej dłoni trzymał kryształową szklankę o grubym dnie i obserwował, jak ojciec generał przemierzą gabinet, krocząc bezszelestnie po bezcennych orientalnych dywanach, z których każdy miał kilkaset lat.

— Więc co Jego Świątobliwość proponuje? — zapytał. — Mamy sobie postawić Sandoza na pulpicie sterowniczym jak plastikowego Jezusa, żeby strzegł nas przed kolizją z międzygwiezdnymi śmieciami? Może złożymy jego drobne kostki razem z ptasimi piórami w torbie lekarskiej, w nadziei że uchroni to statek od rozpadnięcia się na kawałki?

— Skończyłeś? — zapytał Giuliani, przerywając swój obchód gabinetu. Żelazny Koń kiwnął głową, bynajmniej nie zakłopotany i nie okazując skruchy. — Papież wierzy, że Sandoz musi wrócić na Rakhat, żeby się dowiedzieć, dlaczego właśnie on został tam wysłany za pierwszym razem. Wierzy, że Emilio Sandoz jest szczególnie umiłowany przez Boga.

Danny skrzywił się sceptycznie.

— Jak powiedziała święta Teresa: Jeśli Bóg tak traktuje swoich przyjaciół, trudno się dziwić, że ma ich tak niewielu. — Podniósł szklankę na wysokość oczu i przez chwilę kontemplował jej zawartość, poczym wypił ostatni łyk słodowej whisky, pozostawiając, jak zwykle, trochę alkoholu na dnie, zanim odstawił szklankę na stolik.

— Znakomity trunek. Podziwiam twój smak — zauważył, ale jego następne słowa były twarde, precyzyjne i nie pozostawiające miejsca na kompromis. — Sandoz jest fizycznie osłabiony, emocjonalnie niezrównoważony i umysłowo nieodpowiedzialny. Nie jest w tej misji potrzebny i nie chcę go mieć wśród załogi.

— Danny, to największy twardziel, jakiego znam. Szkoda, że go nie poznałeś rok temu, tylko przed paroma miesiącami. Gdybyś wiedział… — Urwał, zdumiony, że wdał się w taką rozmowę.

— Sandoz będzie członkiem tej wyprawy, ojcze Żelazny Koniu. Causa finita. Sprawa zakończona.

Ruszył ku drzwiom, ale Żelazny Koń nadal tkwił w fotelu, nieruchomy jak jeden z Wielkich Tetonów z zachodniej Dakoty.

— Tak bardzo go nienawidzisz? — zapytał z przesadną ciekawością, kiedy Giuliani dotknął klamki. — A może aż tak się go boisz, że nie chcesz z nim przebywać na jednej planecie?

Ojciec generał otworzył lekko usta, zbyt zdumiony, by wyjść.

— Nie. To nie to. — Żelazny Koń zastanawiał się przez chwilę, po czym jego twarz rozjaśniła się, nabierając pewności. — Wysłanie Sandoza z powrotem na Rakhat to cena za zniesienie Kasaty, tak? Wystarczy, że zadowolimy papieża? Wystarczy, że wsadzimy jakiegoś biednego, kompletnie rozbitego eksjezuitę na pokład następnego statku kosmicznego i bez względu na to, co z tego wyniknie, synowie marnotrawni powrócą na łono Piotra przy dźwięku watykańskich dzwonów i anielskich chórów wyśpiewujących hosanna! — Zacmokał z podziwu. — Dominikanie się wściekną. To wspaniały układ, ojcze generale. — Uśmiechnął się zjadliwie jak wilk pod koniec ciężkiej zimy. — No, teraz rozumiem, tym razem to ty będziesz tworzył historię.

To był chyba chwilowy kaprys, pomyślał Giuliani, stojąc przy drzwiach, żeby umieszczać domowe urządzenia fotoniczne w stylizowanych na ludowe sosnowych meblach z żelaznymi zawiasami; na zewnątrz ciepło i przytulnie, a w środku szybkie procesory.

— Jesteś skurczybykiem pierwszej klasy, Danny — powiedział łagodnym tonem, wychodząc z gabinetu. — Liczę na to.

Daniel Żelazny Koń siedział w fotelu, słuchając oddalających się kroków. Potem wstał i wziął szklankę z ciężkiej, srebrnej tacy, po raz pierwszy w życiu wypijając ją do dna, podczas gdy zagadkowy śmiech Vincenza Giulianiego odbijał się echem po kamiennym korytarzu.

Загрузка...