30. MIASTO INBROKAR: 2072 czasu ziemskiego

Są teraz za nowymi murami — zameldowała Taksayu, a jej słowa odbiły się głuchym echem po kamiennej gardzieli wieży na dziedzińcu ambasady.

— A mój pan i małżonek? — zawołała z dołu Suukmel Chirot u Vaadai, spoglądając na obute stopy Taksayu. — A Najdonioślejszy? Widzisz ich?

— Tam! — zawołała po chwili Taksayu, wskazując ręką na południe, gdzie połyskiwały zbroje. — Najdonioślejszy ma złoty napierśnik i złotą osłonę ogona. I… tak, srebrne naramienniki i płytki na lędźwiach. Ambasador przy jego lewym boku, cały w srebrze. Są na czele, za nimi szlachetnie urodzeni.

— A tamci? — zapytała Suukmel, patrząc na swoją ruńską… No właśnie, kim ona dla mnie jest, pomyślała. Już nie służącą. Często towarzyszką. Może sprzymierzeńcem? W k’sanie nie było odpowiedniego słowa. — Ilu ich jest?

Tak wielu, myślała Taksayu, czując zakazany dreszcz dumy. Jest nas tak wielu! Jak to opisać tej kobiecie, która zawsze kryła się poza zasłonami lektyki lub murami swojej posiadłości? Całe życie pani Suukmel polegało na rozpatrywaniu subtelnych struktur władzy i pokrewieństwa, na lawirowaniu w delikatnej sieci jana’atańskiej polityki, ale to, co Taksayu teraz widziała, nie było abstrakcją. To była rzeczywista potęga.

— Rebelianci są tak liczni jak włosy na ciele — powiedziała. — Jak liście marhlara. Pani, trudno ich zliczyć.

— Wchodzę na górę — oświadczyła Suukmel.

Teraz, kiedy zabrakło energii zasilającej system radiowy, miastem rządziły tylko pogłoski i Suukmel łaknęła informacji. Nie zważając na protesty Taksayu, zmusiła się do wspięcia po wewnętrznej spirali schodków, by zobaczyć to na własne oczy, ale kiedy stanęła u boku Runki i uniosła woal, zachwiała się.

— Jesteś chora? — krzyknęła Taksayu, chwytając ją za ramiona w obawie, że jej pani upadnie.

Nie! Tak! Nie jestem… — Suukmel zarzuciła woal i zamknęła oczy. Barwy wszystkiego, co znajdowało się w odległości nie większej od długości sali bankietowej, zamazywały się w plamy. — Objaśnij mi to — powiedziała, odzyskując spokój. Znowu uniosła woal. — Powiedz mi, co widzę. Wszystko miesza mi się przed oczami., Taksayu zrobiła, co mogła, wskazując obiekty znane Suukmel ze słyszenia. Budynki wyglądały jak zabawki, a drzewa a ‘aja, podobne do tych, które ocieniały dziedziniec ambasady, wydawały się gałązkami lub sadzonkami albo w ogóle nie można ich było wyłowić z tej plątaniny kształtów. Runowie byli plamkami, węzełkami w pozbawionym desenia dywanie. Bezsensowna mieszanina barw i kształtów powodowała u niej mdłości. Po chwili poddała się i wróciła na dół.

To małe kamienne pomieszczenie na parterze wieży było jej ostatnią twierdzą, ostatnim schronieniem, bo cała ambasada pełna była uchodźców. Idąc za przykładem Hlavina Kitheriego, Ma Gurah Vaadai przyjmował ich tylu, ilu mógł wyżywić, ale to Suukmel musiała żyć na co dzień z konsekwencjami tej wspaniałomyślności. Dokonano uboju wszystkich Runów poza służbą osobistą; ci, którzy pozostali, byli tak obciążeni pracą, iż trudno się było dziwić, że tak wielu uciekło z miasta, by przyłączyć się do rebeliantów. Nawet śmiałe reformy Najdonioślejszego nie przygotowały jana’atańskich kobiet do życia pod jednym dachem z obcymi. Nikt już nie wiedział, kto rządzi, kto jest wyższy, a kto niższy rangą. Kłótnie wybuchały raz po raz, zbyt często kończąc się poharatanymi twarzami i krwawiącymi brzuchami…

— To musi być ten cudzoziemiec, Fia! — krzyknęłaTaksayu, wyciągając rękę ponad kamiennym obramowaniem wieży.

— Naprawdę? — wydyszała Suukmel, wracając do schodków i spoglądając w górę z naprężonym gardłem. — Jak to wygląda?

— Jest bardzo małe… jak dziecko! Jak to oddycha? Nie ma nosa! I ogona. — Taksayu wzdrygnęła się. — Musi być okaleczone. Włosy ma tylko na części głowy. — Taksayu poczuła obrzydzenie, kiedy pomyślała, że Najdonioślejszy mógł pokryć takie dziwactwo. — To rzeczywiście potwór — powiedziała — jak zawsze powtarzał nasz pan.

— Widzisz tego drugiego? — zawołała Suukmel.

Nikt już nie wymawiał imienia zdrajcy. Istnienie Supaariego VaGayjura zostało wymazane z pamięci, jego cały klan wymordowano dawno temu. Dzisiaj umrze z rąk Hlavina Kitheriego, pomyślała Suukmel. Runowie mówią, że jego córka uciekła, więc zostaje tylko ten potwór, Fia, który nie będzie żył wiecznie. A potem, pomyślała Suukmel, oddamy rebeliantom południe i pozostawimy ich własnemu losowi. Najdonioślejszy zbuduje nowe miasta i zabierze tych wszystkich obcych z naszej posiadłości. Może będziemy biedni i głodni, tak, na pewno, ale jeszcze powróci piękno i cywilizacja, nauka i pieśni…

— Tam! Teraz wystąpił Bezimienny. Jest bez zbroi — dodała Taksayu po chwili, ściszając głos, żeby nowiny nie rozniosły się wśród tych, którzy nie powinni ich znać. To straszliwa obraza dla Najdonioślejszego, pojawiać się na polu bitwy bez zbroi. To tak, jakby się mówiło: Zbroja nie będzie mi potrzebna.

Zabrzmiał hymn bitewny, grzmiący chór głosów Jana’atów przygotowujących się na śmierć lub zwycięstwo. Zwykle występowali po tym jeden po drugim wojownicy, stosownie do rangi, aby zmierzyć się z wojownikami wystawionymi przez stronę przeciwną. Dzisiaj to przygotowanie było czysto ceremonialne. Był tylko jeden wojownik, który mógł stanąć do boju. Obie strony uzgodniły, że będzie to pojedynek między dwoma przeciwnikami — między Najdonioślejszym i Bezimiennym — a jego wynik miał być uznany przez wszystkich.

— I będzie po wszystkim — szepnęła Suukmel, opierając się o zimną ścianę wieży.

Starała się nie dostrzegać rozpaczy w tych słowach.


— Suupari, on ma na sobie zbroję — powiedziała Sofia.

— Ale ja nie mam, więc będzie musiał ją zdjąć — odrzekł Suupari; oczy miał twarde jak szaroniebieskie kamyki na dnie spokojnego jeziora. — Byłoby oznaką tchórzostwa stawać do walki w zbroi, kiedy przeciwnik jej nie ma. Kitheri nie może sobie pozwolić na to, by uznano go za tchórza.

— To bez różnicy — powiedziała z rezygnacją Djalao stojąca obok Sofii. — W zbroi czy bez zbroi, wynik będzie ten sam.

— Nie doszłoby do tego, gdyby pozwolili Runom odejść! — krzyknęła Puska. — Nie mogą zwyciężyć. Dlaczego nie pozwolili Runom odejść?

A potem, posłuszny jakiemuś wewnętrznemu poczuciu czasu, Supaari odwrócił się bez słowa i zaczął zmierzać na pole bitwy.

— Niepotrzebnie się poświęcasz! — zawołała za nim Djalao głosem pełnym gniewu.

Puska zaszlochała głośno, ale Sofia warknęła:

— Nie osłabiaj go!

Patrzyła, jak Supaari schodzi samotnie ze wzgórza, a jego postać zamazywała się coraz bardziej i nie sprawiały tego łzy, po prostu Sofia była krótkowidzem.


Miał to być pierwszy od czterech pokoleń pojedynek na szczeblu państwowym i trzeba było połączonych wysiłków wszystkich pozostałych jeszcze w Inbrokarze ruńskich specjalistek od ceremoniału, by go godnie zainscenizować. Tym razem dały z siebie wszystko, czując, że to wymarzona sposobność, by godnie zakończyć życie.

Takie kobiety od samego dzieciństwa czerpały radość z widoku swoich panów stosownie ubranych i stosownie przyozdobionych. Misternie splecione warkoczyki musiały spoczywać wdzięcznie na ramionach, klejnoty połyskiwać we właściwych miejscach, osadzone w odpowiedniej oprawie. Największą satysfakcję sprawiało im przeświadczenie, że przygotowały swojego pana na jakieś ważne spotkanie w taki sposób, by nie narazić ani jego, ani osoby, z którą miał się spotkać, na obrazę — chyba że świadomie. Przed wojną każdą z nich wypytywano o radę, czasem całymi godzinami, a kiedy jej udzieliła, przyjmowano ją bez zastrzeżeń. Były żywymi skarbnicami wiedzy o jana’atańskiej genealogii, znając dobrze przeszłe dokonania, obecne zasługi i rangę każdego klanu. Były nieocenione w podpowiadaniu rozwiązań zbędnych konfliktów lub wzniecaniu dyskusji, które ich panowie mogli obrócić na własną korzyść. Często żyły dłużej od innych Runów, bo wyszkolenie ich następczyń wymagało wiele czasu, ale chętnie znosiły udręki i ograniczenia wieku starczego, choć wiedziały, że i tak, kiedy nadejdzie pora, ich twarde, łykowate mięso zostanie zjedzone przez Jana’atów niższej rangi. Ich funkcjonowanie było fundamentem, na którym wspierała się rakhatańska cywilizacja.

Na zatłoczonych ulicach i w zapełnionych uchodźcami posiadłościach ostatnich kilku miast ich wiedza była teraz jeszcze bardziej niezbędna niż kiedykolwiek — tylu było tu obcych, tyle klanów i rodzin stłoczonych razem! Wygłodniali, przerażeni i oszołomieni Jana’atowie łatwo wybuchali gniewem, rozrywając bez ostrzeżenia gardła ruńskim odźwiernym, którzy wzbraniali im wejścia do miasta. Postawiono więc u wrót mistrzynie ceremoniału, by wysłuchiwały opowieści o dawnych przymierzach i koligacjach i decydowały, kto zostanie wpuszczony. Do obrony Inbrokaru wybierały tylko najlepszych Jana’atów, z najstarszych klanów; innych wysyłały dalej na północ, by radzili sobie sami.

Teraz, zerkając przez dolinę na wielotysięczną hordę pobratymców, krzątały się wśród swoich panów, dbając o ich godny wygląd, sprawdzając, czy proporce i insygnia są we właściwych miejscach, ustawiając wojowników zgodnie z ich rangą i przygotowując się, wraz ze swymi panami, do oglądania spektaklu walki. Lecz kiedy ucichł jana’atański hymn bitewny i nadszedł czas, by go odśpiewali przeciwnicy, z ust rebeliantów uleciały pod niebo tylko obelgi, kalając odwieczne harmonie dysonansami powtarzających się, monotonnych krzyków.

Mistrzynie ceremonii zignorowały wrzaskliwe obelgi, rzucane pod ich adresem przez pobratymców zgromadzonych na wzgórzu. Całe życie poświęciły majestatycznemu baletowi rang, godności i szacunku. Ich zawód miał wygasnąć, ale te kobiety pragnęły opuścić królestwo światła i ruchu ze świadomością, że spełniały swój obowiązek do samego końca.


Wewnątrz murów bardziej praktycznie nastawieni do życia Runowie przygotowali się na ten dzień zupełnie inaczej. Robili to już od lat, a i teraz nie zaprzestali przygotowań. Wierność weszła im w krew, a jeśli ich wierność nagradzana była łaskawością, a nawet choćby tylko przyzwoitym traktowaniem, nie widzieli powodu, by porzucać swoje rodziny.

Spoglądali więc na północ i zastanawiali się, czy wysoko w górach śnieg już stopniał, pakowali ukrytą żywność i dzielili się pogłoskami.

— W górach jest bezpiecznie.

— Jest z nimi ten ich cudzoziemiec.

— Nikogo nie wypędzą.


Hlavin Kitheri, trzymając muskularne ramiona z dala od swego napiętego ciała, poczuł błogosławioną lekkość, kiedy zdjęto mu z ramion szatę, ciężką i sztywną od złotych haftów i lśniących klejnotów. Nie był wysoki ani młody, ale często polował i brał udział w zapasach, i teraz oddychał swobodnie, kiedy odpięto mu zbroję i złożono schludnie na ziemi. Nie zwracał uwagi na swoją świtę. Skupił się na kroku, budowie i zapachu przeciwnika idącego ku niemu z południa, uzbrojonego tylko w to, w co ich obu wyposażyła natura: chwytne stopy, maczugowate ręce z ostrymi pazurami, potężne ogony, szczęki zdolne rozerwać przeciwnikowi lub zwierzynie gardło aż do kręgosłupa.

Nie widzieli się od wielu lat, ale wciąż pamiętał twarz Supaariego. Kitheri zauważył, że jego były szwagier jest wyższy i ma większy zasięg ramion, ale mocno się postarzał. Szczękę pokrywała mu szara sierść, policzki miał zapadnięte — najwidoczniej brakowało mu zębów. I był wychudzony: widać było żebra, a ogon nie prężył się już tak jak dawniej. Prawe kolano nieco sztywne i… niepewność biodra przy każdym ruchu. Mięśnie piersi osłabione długimi bliznami biegnącymi przez lewe ramię.

Zapowiada się nie walka, ale egzekucja, pomyślał Kitheri. Szkoda, bo jesteśmy z tej samej gliny. Obaj próbowaliśmy zmienić świat od gleby po obłoki, a nasze życia od kości do sierści. Ja walczę o przyszłość, o życie dzieci, które dopiero się narodzą. On też walczy o życie dzieci, ale nie o przyszłość, tylko o przeszłość — pragnie się zemścić, odpłacić za stare krzywdy, wyplenić ze świata pozostałości dawnej hańby. Żaden z nas nie dożyje skutków tego, czego dokonał, ale element tragedii zawsze sprzyja dobrej poezji… Uśmiechnął się i pomyślał: Kto to wyśpiewa?

Niedługo spadnie deszcz, pomyślał, patrząc na gromadzące się na zachodzie chmury burzowe i wsłuchując w nabrzmiewający mocą hymn bitewny. A potem wiatr powiał od południa, przynosząc szydercze okrzyki Runów. Czy powie coś?, zastanawiał się Kitheri, kiedy Supaari zatrzymał się w niewielkiej odległości od niego. Co ktoś taki może mieć do powiedzenia w takiej chwili?

Prawdopodobnie nic, przecież jest kupcem, nie poetą. I rzeczywiście: Supaari bez słowa ugiął nogi w kolanach, gotów do walki, ale utykanie mówiło wiele o złym stanie jego prawej nogi. Wobec tego Hlavin Kitheri też milczał, zbliżając się do niego giętkim, pełnym świadomego wdzięku krokiem.

W chwili, gdy Najdonioślejszy znalazł się już w jego zasięgu, Supaari przerzucił ciężar całego ciała na lewą nogę i ogon, chwycił Kitheriego za kostkę i błyskawicznie cofnął się, powalając przeciwnika na ziemię. Kitheri zdołał się uwolnić z jego uścisku, a potem jednym, płynnym ruchem przekoziołkował przez głowę i chlasnął ogonem. Supaari zrobił unik, ale cios trafił go poniżej ucha. Siła uderzenia nie była aż tak duża, by go powalić, ale poczuł je boleśnie i cofnął się, by zebrać siły.

Teraz już obaj bardziej ostrożni, krążyli wokół siebie z lekko ugiętymi, rozpostartymi rękami, a ich głośne, chrapliwe oddechy zagłuszały dobiegające z oddali wrzaski i ryki. Supaari bez ostrzeżenia wyrzucił prawą nogę, ale zamiast uderzyć Kitheriego w piersi, wspierając się na ogonie, wykorzystał impet, by ugodzić go poniżej kolana. Był to zręczny atak i w tym momencie mógł rozstrzygnąć walkę na swoją korzy ść, gdyby sam zdołał utrzymać równowagę. Stracił przewagę, kiedy obaj runęli na ziemię.

Rad z tego, że walka nie okazała się bezładną wymianą ciosów, jak się obawiał, Najdonioślejszy przetoczył się na grzbiet i błyskawicznie powstał, szczerząc zęby w uśmiechu. Z niebiańskich, fioletowych oczu promieniował groźny spokój, ciało było całkowicie posłuszne jego woli.

— Jesteś lepszy, niż się spodziewałem — powiedział swemu byłemu szwagrowi bez cienia ironii. — To ci nie pomoże, ale umrzesz z godnością.

Jedyną odpowiedzią był ostry, pouczający zapach wściekłości, a następny atak okazał się już bardziej skuteczny. Wspierając się na ogonie, Supaari wystrzelił obie chwytne stopy, zamykając w stalowym uścisku ręce Kitheriego. Mimo wysiłków Najdonioślejszy nie zdołał ich wyrwać, więc użył całej siły nóg, bioder i lędźwi. Przewrócili się obaj, napinając mięśnie i dysząc ciężko. Upadek rozerwał uchwyt Supaariego, a Kitheri natychmiast to wykorzystał, obejmując tułów przeciwnika ramionami.

Supaari odrzucił głowę do tyłu, by dosięgnąć gardła Kitheriego zębami. Kitheri ujrzał wyraźnie tuż przed sobą delikatne żyłki w jego oczach i krótką sierść pokrywającą szczęki. Oczarowany, nawet nie próbował uwolnić się od zębów, które wgryzły się w grubą skórę poniżej jego szyi, ale zamknął oczy, pragnąc całym sobą przeżyć tę wspaniałą chwilę. Czuł urywany, gorący oddech Supaariego, poznał, co jego przeciwnik jadł i pił w ostatnim dniu swego życia. Wsłuchując się w dudnienie ogonów, walących o ziemię w poszukiwaniu punktu oparcia, usłyszał — jak gwałciciel — ciche burczenia i kwilenia wewnątrz ciała ofiary poddawanego ostatecznej, krytycznej próbie.

Potem wygiął się w półksiężyc. Wpierając obie stopy w piersi Supaariego, napiął się i wyprostował ciało jak łuk w chwili zwolnienia cięciwy. Prawie nie odczuł bólu, gdy zęby Supaariego cofnęły się gwałtownie, wyrywając mu z gardła kawał mięsa. Dźwigając się na nogi, znalazł w sobie dość wyszukanej wspai niałomyślności, by wydyszeć:

— Przyjmij moją pierwszą krew, przeciwniku!

I znowu krążyli wokół siebie na ugiętych nogach, i jeszcze trzykrotnie zwierali się w walce, czując w piersiach nieznośny ciężar i głośno łapiąc w nie powietrze; żaden nie był już młody, i a pojedynek okazał się trudniejszy i dłuższy, niż obaj sądzili.

Brocząc krwią, czując, że siły go opuszczają, Kitheri zaatakował ponownie, łamiąc rytm kolejności, tym razem wykorzystując krótszy zasięg swoich rąk. Zamarkował niski cios z nogi, z półobrotu, a potem nagle zamienił ten ruch na błyskawiczny wypad, uderzając Supaariego ramieniem w piersi, pomiędzy rękami zgiętymi w obronie. Supaari zareagował natychmiast, prawie automatycznie, zaciskając ręce na plecach Najdonioślejszego. Był to fatalny błąd.

Ich oczy spotkały się po raz ostatni w tym śmiertelnym zwarciu; potem Kitheri błyskawicznie szarpnął pazurami w górę i odskoczył do tyłu. Rozłożywszy ramiona w ekstazie, wyśpiewał triumfalnie do hordy zgromadzonej przed nim na wzgórzu:

— Oto sztuka umierania!


Supaari nie upadł natychmiast ani nie spojrzał w dół, by zobaczyć, co mu się stało. Odwrócił się i zrobił kilka kroków, a wówczas wnętrzności wylały mu się z brzucha na ziemię. Przez jedną straszliwą chwilę Sofii wydawało się, że Supaari je przekroczy, ale on tylko zachwiał się i powoli osunął na kolana. Wstrzymała oddech, nie chciała już napełnić płuc powietrzem, nie chciała, by jej życie trwało dalej, skoro jego nie będzie.

— On mnie zabije, Fia — powiedział jej tego ranka, głosem tak chłodnym jak wiatr, który przynosił czystą, przejrzystą woń górskiego śniegu i zapowiedź burz. — Kitheri od dzieciństwa ćwiczył się w sztuce walki. Zabije mnie.

Siedział naprzeciw niej, otoczony armią, którą oboje pomogli stworzyć Djalao, teraz powiększoną o inbrokarskich Runów. Sofia nic nie odpowiedziała, skupiając się na nieodczuwaniu niczego. Była to dawna umiejętność; dzięki niej przetrwała wojnę, która zakończyła jej dzieciństwo. Teraz, kiedy życie znowu pogrążyło się w wojnie, ta umiejętność stała się jej drugą naturą. W pewien sposób Supaari i tak już ją opuścił. Rzadko się widywali w ciągu ostatnich lat, walcząc na różnych frontach. O czym mogli ze sobą rozmawiać, odkąd dzieci odeszły? Tylko o wojnie.

Supaariego wypełniała stopniowo jakaś przedziwna, święta pustka, jakby każdy nowy sukces Runów wydzierał w jego duszy jakąś nową przestrzeń, jakby ich powodzenia i kompetencje uzmysłowiły mu całkowitą zbędność własnego gatunku.

— Oni nas już nie potrzebują — powiedział jej kiedyś z jakąś ulotną satysfakcją. — Może nigdy nas nie potrzebowali.

Kiedy więc Supaari oznajmił, że umrze, Sofia po prostu podniosła się na kolana i wyciągnęła do niego ramiona. Pochylił się ku niej i oparł czoło na jej piersiach.

— On mnie zabije — powtórzył, tak cicho, że bardziej odczuła ten głos w piersiach, niż dosłyszała — ale nie sprawię mojemu ludowi zawodu, umrę z honorem.

Teraz, wpatrując się z oddali w to rozerwane, wypatroszone ciało, Sofia powiedziała:

— Dobrze walczyłeś.

Unosząc twarz ku skłębionym chmurom, usłyszała pierwsze krople, a poczuła je na skórze dopiero po chwili, kiedy ich spokojną pieśń zagłuszyły wycia i wrzaski ruńskich żołnierzy dających upust swojej rozpaczy, swojemu poczuciu straszliwego zawodu, swojej bezsilnej wściekłości na tych przeklętych, upartych djanada, którzy wciąż ośmielali się odmawiać Runom władzy, potęgi i sprawiedliwości.

Uzbrojona piechota zwaliła się w dół po zboczu wzgórza, omijając Sofię jak rzeka skałę, wypełniając równinę, a potem wlewając się do miasta przez główną bramę. Mięso zbuntowane, mięso urągające swoim panom, mięso walczące, pomyślała Sofia. Mięso wołające pełnym głosem.

Stała tak długo, patrząc na to wszystko, a później sama zaczęła schodzić po stratowanym zboczu, czując w nozdrzach ostry zapach zmiażdżonych roślin, słysząc sporadyczne eksplozje i krzyki przerażenia i triumfu, zagłuszane rykiem wiatru i płomieni, zbyt potężnych, by je mógł ugasić deszcz.

Ciała Supaariego i Kitheriego leżały obok siebie pośrodku równiny, zmiażdżone stopami hordy: zjednoczone w śmierci.

Była za słaba, by wyprostować Supaariemu członki i nie mogła się przemóc, by wepchnąć wnętrzności do brzucha, więc dała sobie z tym spokój. Usiadła przy jego głowie i zaczęła gładzić aksamitne futro na jego policzkach, wyczuwając, jak ciało stygnie. Spłacała straszliwy dług miłości.


— Chcę umrzeć — powtórzyła Suukmel z tępym uporem, kiedy Taksayu ciągnęła ją dalej. — Pozwól mi umrzeć.

— Nie — odpowiedziała jej po raz kolejny ruńska przyjaciółka. — Pomyśl o dzieciach.

— Lepiej umrzeć.

Lecz Taksayu i inne Runki nie ustępowały, okrutne w swoim pragnieniu zaprowadzenia garstki uciekinierów w jakieś bezpieczne miejsce. Każda niosła jakieś jana’atańskie niemowlę, wlokła za sobą dziecko lub popychała jakąś kobietę, więc Suukmel szła dalej, tępo stawiając stopę za stopą, krok za krokiem, jak bicie serca, które nie chce przestać bić, aż zaczęło zamierać światło i jej ciało, nieprzywykłe do takich trudów, a wówczas osunęła się na ziemię. Ulga była krótka. W jej pole widzenia wkroczyły miękkie, dziecięce pantofle, postrzępione i zakrwawione po wielu godzinach marszu po kamienistym gruncie. Otępiała ze zmęczenia, Suukmel spojrzała w górę i zobaczyła kamienną twarz swojego pasierba, Rukuei, pierworodnego syna Najdonioślejszego, który zaledwie kilka godzin temu skończył dwanaście lat.

Rukuei, którego twarde, fioletowe oczy widziały, jak horda rozrywa na strzępy ciało czterdziestego ósmego Najdonioślejszego, który na zawsze zachowa w pamięci widok płonącego miasta i równiny pokrytej poczerniałymi od zaschniętej krwi trupami Jana’atów. Nauczyciele, poeci i bajarze, inżynierowie, geografowie i przyrodnicy, wspaniali atleci, których sam krok był dziełem sztuki. Filozofowie i archiwiści, finansiści i znawcy prawa. Dostojnicy państwowi i muzycy, chłopcy, młodzieńcy i starcy.

Wszyscy pozostawieni na tej posępnej równinie, by ich ciała i rozkładały się powoli w deszczu.

— Mój ojciec darzył cię szacunkiem — powiedział swojej macosze Rukuei. — Bądź jego godna, kobieto. Powstań i żyj dalej.

Więc powstała i powlokła się dalej na północ, pozostawiając na kamieniach szkarłatne ślady, tuż obok śladów dwunastoletniego mężczyzny.


Wiele dni później, już po pierwszym śniegu, zobaczyli potwora. Usadowiony na dwóch kościstych nogach, był całkowicie nagi i pozbawiony owłosienia, prócz brody, grzywy i zagadkowych kępek futra w kilku miejscach. Nad głową trzymał parasol z postrzępionej niebieskiej tkaniny. Nawet na widok czegoś tak dziwacznego żaden z uciekinierów nie przemówił. Potwór też milczał. Po prostu stał na ich drodze.

Nagle pojawił się jakiś Jana’ata. Wielu Runów odzyskało zdolność ruchu i zasłoniło swoich podopiecznych własnymi ciałami. Kiedy spostrzegli, że Jana’ata jest nieuzbrojony, a na plecach niesie małe dziecko, popatrzyli po sobie zmieszani, nie wiedząc już, kto jest groźny, a komu można zaufać.

— Jestem Shetri Laaks! — zawołał Jana’ ata. — Wy wszyscy jesteście tutaj, bo Runowie postanowili uratować Jana’atom życie. Dlatego ja i moja żona Ha’anala oferujemy wam jedzenie i schronienie do czasu, kiedy wzmocnicie się na tyle, by podjąć następną decyzję. To jest mój szwagier, Izaak. Jak widzicie, jest cudzoziemcem, ale z jego strony nic wam nie grozi. Moja żona wyjaśni wam zasady życia w naszej osadzie. Jeśli będziecie ich przestrzegać, możecie z nami zamieszkać tak jak inni. Wszyscy, Runowie i Jana’atowie.

Gdzieś ze środka ciasno zbitej grupki oszołomionych kobiet rozległ się głos:

— Twój szwagier! Więc ożeniłeś się z cudzoziemką?…

Lecz zanim Shetri odpowiedział, wystąpił Rukuei.

— Widzę twarz tchórza, który żyje, podczas gdy wojownicy gniją! — zawołał. — Czuję smród kogoś, kto żywi się łajnem!

— Och, ale zmarli nie mają ochoty na nic, nawet na łajno — odrzekł Shetri, nie chcąc dać się wciągnąć w bójkę z wyczerpanym młodzikiem. Widział już takie agresywne przerażenie u wielu chłopców, którzy nie mogli przeboleć śmierci ojców, wujów, braci i wstydzili się, że sami żyją. — Obawiam się, panie, że w walce okazałbym zbyt mało zdecydowania, ajeszcze mniej sprawności. Postanowiłem więc, że nie będę żył kosztem czyjegoś życia — powiedział, spoglądając na Taksayu i inne Runki, zanim jego wzrok ponownie spoczął na chłopcu — nawet własnego. Jeśli uznasz, że moje towarzystwo ci nie odpowiada, kiedy już się najesz i odpoczniesz w moim domostwie, będziesz mógł, odchodząc, uwolnić się od niego.

Zbity z tropu łagodnością odpowiedzi, Rukuei oniemiał. Shetri zauważył również, że chłopiec chwieje się ze zmęczenia, a stopy ma poranione. Obraziłby go jednak, oferując mu pomoc, więc po prostu powiedział:

— Pozwólcie, że pokażę wam drogę.

Wtedy wystąpiła kobieta w średnim wieku i dotknęła jego ramienia.

— Jakie śliczne dziecko — powiedziała, starając się, by jej głos nie zadrżał, kiedy spojrzała na niemowlę na plecach Shetriego. — Ma takie cudowne oczy.

— Tak — zgodził się Shetri, dobrze wiedząc, że kobieta zastanawia się nad genealogicznymi możliwościami.

Wzięła oddech, dochodząc do nieuniknionego wniosku.

— To cecha rodzinna, odziedziczona zapewne po matce? — zapytała spoza woalu z wybornej tkaniny, teraz podartego i wystrzępionego.

— Tak — powtórzył Shetri, przygotowując się na jej atak. Ale kobieta przemówiła do chłopca, który przed chwilą prowokował Shetriego.

— Rukuei — powiedziała, odnajdując w sobie ukryte resztki oficjalności — wygląda na to, że bogowie przywiedli cię do… rodziny. Myślę, że matka tego dziecka jest twoją bliską kuzynką poprzez linię twojego ojca. — Wyprostowała się i zwróciła ponownie do Shetriego. — Jestem Suukmel Chirot u Vaadai, a to mój pasierb, Rukuei Kitheri. — Widoczne zdumienie Shetriego pozwoliło jej na chwilę odzyskać godność, ale Suukmel była realistką. — Twoje zaproszenie jest przejawem wielkiej łaskawości. Jesteśmy twoimi dłużnikami, ja i mój pasierb… Nie — poprawiła się, wyciągając rękę do Taksayu. — My wszyscy przyjmiemy z wdzięcznością twoją gościnność, bez względu na warunki, jakie postawisz.

— Nie będzie żadnych długów, pani, ani żadnych warunków — odpowiedział Shetri, odrywając spojrzenie od chłopca, w którym dopiero teraz dostrzegł młodą męską wersję swojej żony. — Raczej pewna umowa, jeśli zgodzicie się pozostać wśród nas.

— Czy oni śpiewają? — zapytał Izaak płaskim, bezbarwnym tonem, tak bardzo kłócącym się z jego czystym śpiewem.

Suukmel spojrzała pytająco na Shetriego.

— Mój szwagier uwielbia muzykę — wyjaśnił krótko Shetri, wiedząc, że jest za bardzo zmęczona, by przyjąć więcej wyjaśnień.

Suukmel jednak odpowiedziała Izaakowi.

— Rukuei zna wiele pieśni. Został wykształcony na poetę. I wojownika — dodała, by zaspokoić jego dumę.

Izaak nie patrzył na nikogo.

— Zostanie — powiedział.

Загрузка...