37. DOLINA N’JARR: październik 2078 czasu ziemskiego

Ha’anala miała tej nocy dwa sny. Jej trzecie dziecko — to bezimienne, które urodziło się martwe — pojawiło się w drzwiach, małe i pomarszczone, ale radosne, z łobuzerskim uśmiechem. „Gdzie byłeś?”, krzyknęła Ha’anala na jego widok. „Już prawie pora; czerwonego światła! Nie powinieneś być tak długo poza domem!” A dziecko odpowiedziało: „Nie powinnaś martwić się o mnie!”

Przebudziła się na krótko, czując ucisk w brzuchu, ale odwiedziny syna we śnie natchnęły ją otuchą i znowu zapadła w głęboki sen, jak jej się to często zdarzało podczas tej ciąży. W drugim śnie też było dziecko, ale tym razem przeżyła na nowo ostatnie minuty życia Urkinala i obudziła się z przerażeniem, wciąż słysząc świsty i szmery w jego maleńkich płucach.

Suukmel, która wprowadziła się do niej, kiedy Shetri odszedł, też się obudziła.

— Już czas? — zapytała spokojnie w bladym świetle świtu.

— Nie — szepnęła Ha’anala. — Miałam sen.

Usiadła ostrożnie, nie chcąc obudzić śpiącej obok niej Sofi’ali.

Jeszcze jeden szary dzień, pomyślała, wyglądając przez szpary między kamieniami. W osadzie było wciąż cicho.

— Dzieci znowu mnie odwiedziły.

— Ktoś powinien zawiązać ci wstążki na ramionach — powiedziała Suukmel, śmiejąc się z tego przesądu.

Ale Ha’anala wzdrygnęła się, nie tylko z zimna, ale i na wspomnienie tych małych, świszczących piersi.

— Wolałabym, żeby Shetri tu był. Czy Ma był z tobą, kiedy rodziłaś swoje córki?

— Och, nie — odpowiedziała Suukmel, wstając i zabierając się do porannych czynności. — Ma nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Poród? Nie, to by było nie na miejscu. Kobiety z mojej kasty zawsze były same… no, niezupełnie, bo miałyśmy Runki. Mężczyźni nie mieli nic wspólnego z kobietami i porodem, poza spowodowaniem tego wydarzenia. I wcale bym nie chciała mieć widzów.

— Ja też nie chcę widzów, ja chcę towarzystwa!

Ha’anala podciągnęła się na łokciach i oparła plecami o zwinięte posłanie swojego męża. Czuła dziwny niepokój, mimo że I dopiero co otrzymała od Shetriego dobre wiadomości za pośrednictwem „Bruna”. On i inni czują się dobrze i przybędą dzisiaj I z cudzoziemcami niezwykłym pojazdem, który przeniesie ich do domu szybko i w sposób trudny do wykrycia.

— Nawet gdyby Shetri nie mógł znieść widoku porodu, to byłoby mi lżej…

Urwała, twarz jej zamarła. Nareszcie!, pomyślała, witając falę skurczu, przetaczającą się od góry do dołu. Kiedy ponownie otworzyła oczy, Suukmel przyglądała się jej ze zrozumieniem.

— Jeszcze nie mów nikomu — poprosiła ją Ha’anala, zerkając znacząco na Sofi’alę, która zaczynała się wiercić. — Potrzebuję towarzystwa, nie fierna.

— Jestem głodna! — zawołała Sofi’ala płaczliwym głosem, choć oczy miała wciąż zamknięte. Tak było dzień w dzień w tej porze roku.

— Twój ojciec przyniesie wiele wspaniałych rzeczy do jedzenia — powiedziała Suukmel dziewczynce i uśmiechnęła się smutno, kiedy wielkie lawendowe oczy otworzyły się na te słowa. Teraz słychać już było odgłosy budzenia się sąsiadów i poczuły zapach dymu z ognisk rozpalanych przez Runów. — Wkrótce tu będzie, a tymczasem może byś poszła do paleniska Biao-Tol i zobaczyła, co tam się gotuje?

— Poczekaj… — krzyknęła Ha’anala, kiedy Sofi’ala wybiegła, żeby, przyłączyć się do innych dzieci, które spędzały poranki, myszkując po wiosce, zaglądając do garnków, polując na najobfitsze lub najsmaczniejsze śniadanie. — Sipaj, Sofi’ala!

— Bądź grzeczna! — Suukmel zacmokała na te słowa, ale Ha’anala nie dała się uciszyć. — Jest nieznośna! I nie znoszę, jak próbuje rozkazywać wszystkim dzieciom!

— Widzisz w niej samą siebie — powiedziała Suukmel. — Nie sądź jej za surowo. To naturalne, że próbuje innymi rządzić.

Wypróżnianie się też jest naturalne — odparła Ha’anala — ale nikt tego nie robi wszędzie i w każdej chwili, kiedy tylko poczuje potrzebę.

— Ale opierają się jej nawet dzieci Runów! To dobra szkoła — przekonywała ją Suukmel. — Wszystkie nabierają sił. Spędziły poranek na takich przekomarzaniach, znajdując w tym radość, ale wciąż miały na uwadze tempo i siłę skurczów.

— Teraz powinny być częstsze i silniejsze — powiedziała Ha’anala, kiedy wzeszły już wszystkie trzy słońca; najjaśniejsze przebijało przez chmury nad głową jak płaski, biały dysk.

— Już niedługo — zgodziła się Suukmel, ale ona też była trochę zaniepokojona, patrząc, jak Ha’ anala zwija się w kłębek w swoim gnieździe i pogrąża w milczeniu.

Tymczasem Sofi’ala domyśliła się już, co się dzieje, więc Suukmel zajęła się pocieszaniem jej i witaniem gości, którzy zaczęli się schodzić, słysząc lamenty dziewczynki. Jana’atowie wycofywali się po przekazaniu najlepszych życzeń, ale dom wkrótce zapełnił się Runami, którzy wnieśli entuzjazm, otuchę i jedzenie dla wszystkich, razem z ciepłem swych ciał i szczerym współczuciem. Podobnie jak oni, Ha’anala też uważała, że poród jest znakomitą okazją do świętowania i cieszyła się z ich towarzystwa, więc Suukmel ich nie wyganiała.

Skurcze nie powtarzały się częściej, ale były za to coraz silniejsze, co Ha’anala powitała z zadowoleniem, dzielnie znosząc ból. W samym środku ożywionej dyskusji nad sposobami przyspieszenia akcji wbiegł chłopiec, krzycząc, że zobaczył latającą maszynę i wkrótce wszyscy usłyszeli jej przerażający ryk, więc dom opustoszał w jednej chwili, bo wszyscy pobiegli, by zobaczyć to zdumiewające zjawisko.

— Leć… zobacz, jak to wygląda! — zawołała Ha’anala do Suukmel. — Opowiesz mi wszystko, jak wrócisz! Nic mi się nie stanie, ale przyślij mi tu Shetriego!

— Zrób to, zrób tamto — mruczała Suukmel pod nosem, spiesząc na lądowisko wyznaczone na skraju doliny. — Zupełnie jakbym słyszała Sofi’alę!

Ha’anala, w końcu sama, zażywała spokoju, trochę zaskoczona tym, jak bardzo czuje się zmęczona, choć wszystko wskazywało, że do porodu jeszcze daleko. Usłyszała, jak ryk silników nagle zamilkł, potem dobiegła ją wrzawa podnieconych głosów. Wydawało się jej, że upłynęło wiele dni, zanim wreszcie zobaczyła Shetriego. Chciała go zapytać o tyle rzeczy, ale zdołała tylko powiedzieć:

— Komuś jest zimno.

Shetri pobiegł do drzwi i zawołał, że potrzebuje pomocy. Wkrótce Ha’analę dźwignięto na nogi i chociaż co jakiś czas przystawała i zginała się w pół, kiedy chwytały ją kurcze, zdołała jakoś dojść do miejsca, gdzie rozpalono kilka ognisk i pieczono dziczyznę, i to w zdumiewających ilościach. Uradowana z tego spontanicznego święta, szukała wzrokiem w tłumie cudzoziemców. Jeden był prawie tak mały jak Sofia, inni wzrostu Izaaka, ale nie tak wysmukli jak on. Ciemni i jaśni, z brodami i bez, z grzywami i bez grzyw. A te języki! Szlachetny k’san i ruanja wieśniaków, i h‘inglisz — cudowna mieszanina rozradowanych głosów, języków, powitań, opowieści, porad kucharskich… Przypomniała sobie, że ona też mówiła taką mieszaniną języków, kiedy po raz pierwszy spotkała Shetriego.

— Są tacy różni! — krzyknęła. — To cudowne! Cudowne!

Ciesząc się ciepłem i perspektywą pogodzenia z południem, uklękła ciężko na ziemi, prąc z całej siły, pewna, że jej dziecko powinno przyjść na świat właśnie teraz, pośród tego blasku i śmiechu. Poczuła jednak tak ostry ból, że aż krzyknęła, co uciszyło wszystkich, tak że słychać było tylko syk tłuszczu spadającego do ognia i daleki trel jakiejś p’rkry. Kiedy odzyskała oddech, roześmiała się krótko i zapewniła wszystkich:

— Już więcej nie będę tego próbować!

I znowu rozbrzmiały rozmowy i śmiechy, ale wyczuła bijący od Shetriego niepokój, co ją zmartwiło.

— Opowiedz mi o twojej podróży! — poprosiła go czule, ale był za bardzo wystraszony i wymówił się, że musi pomóc cudzoziemcom rozdzielić mięso; przysłał jej Rukueiego, aby usiadł przy niej jak ruński małżonek. Przyszła też Suukmel, a potem Tiyat ze swoim najmłodszym dzieckiem na plecach. Ha’anala oparła się wygodnie o brzuch Rukueiego, a on objął ją czule ramionami, a nogi oplótł swymi nogami i zaśpiewał pieśń o swojej wyprawie w rozkołysanym rytmie długiego marszu. Zasłuchała się, szczerze zaciekawiona jego przygodami, śmiejąc się, kiedy Rukuei odegrał krótką komedię swojej sromotnej porażki w starciu z małym cudzoziemcem Sandozem.

— Małe istoty mogą być zaskakująco potężne — zauważyła Ha’anala, pochylając się, by ścisnąć swój nabrzmiały brzuch między piersiami i nogami, zadowolona, że nawet teraz może i z siebie wykrzesać trochę humoru. Usłyszawszy swoje imię, Sandoz podszedł do nich, robiąc ukłon, zamiast podać ręce. Kiedy mu przedstawiono Ha’analę i Suukmel, usiadł tak, by widzieć wszystkich: milczący, skulony, ij kołysząc się lekko, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Jego) poza bardzo przypominała pozycję Ha’ anali, kiedy czuła skurcze, więc jej pierwsze słowa do niego brzmiały:

— To śmieszne, ale chyba nie jesteś w ciąży?

Wytrzeszczył na nią oczy, wzdrygnął się, ale po chwili odpowiedział z uśmiechem, najwidoczniej rozbawiony jej uwagą:

— Gdybym był, musielibyśmy stworzyć zupełnie nową religię. — Nie zrozumiała jego słów, ale podobał się jej jego uśmiech. Miał oczy takie jak SoiTala, brązowe i małe, ale ciepłe, nie kamienne. — Pani, jaki język najbardziej ci odpowiada? — zapytał.

— Ruanja to język uczuć, angielski nauki… I dowcipów.

— K’san to język polityki i poezji — ciągnęła Ha’anala, przerywając na krótko, kiedy nadchodziła fala skurczu. — Hebrajski to język modlitwy.

Przez jakiś czas przyglądali się w milczeniu, jak Runowie krzątają się przy ogniskach, przypiekając na patykach warzywa, które teraz jedli również Jana’atowie.

— Marzyliśmy o tym — powiedziała Suukmel, uśmiechając się do Tiyat i wyciągając chwytną nogę, by złapać za kostkę najpierw Rukueiego, a potem Ha’analę.

— O czym? — zapytał Sandoz. — O dobrym jedzeniu?

Zastanowiła się przez chwilę, zanim uznała, że to ironia.

— Tak — zgodziła się chętnie, a potem zatoczyła ręką łuk. — Ale i o tym: o nas wszystkich razem.

— Czyjeś oczy czują się dobrze, kiedy na to patrzą — powiedziała Tiyat. Spojrzała w dół, na swojego śpiącego synka, a potem na wszystkich, którzy otaczali Ha’analę. — Trzy rodzaje są lepsze odjednego!

— Sandoz, opowiedz mi o twoich towarzyszach — poprosiła Ha’anala w języku polityki.

Najpierw wskazał na tego z nagą czaszką i odpowiedział jej w języku uczuć.

— Djon ma zręczne ręce, jak Runao, i szczodre serce. Popatrz teraz na jego twarz, a dowiesz się, jak wyglądają ludzie, kiedy się z czegoś cieszą. Ktoś myśli: Największą przyjemność sprawia Djonowi pomaganie innym. Ma talent do przyjaźni. — Zamilkł na chwilę, a potem przeszedł na k’san. — Myślę, że on nie potrafi kłamać.

— A ten obok niego? — zapytała Ha’anala, zerkając na Suukmel, która przysłuchiwała się z uwagą.

Tym razem odpowiedział jej po hebrajsku.

— Ma na imię Szaan. Patrzy na wszystko bardzo trzeźwo i wszystko dostrzega. — Spojrzał po innych i zrozumiał, że tylko Ha’anala mówi po hebrajsku, więc przeszedł na k’san. — Czasami trzeba wysłuchać gorzkiej prawdy. Szaan jest twardy, nie oszczędza innych. Ale to, co mówi, jest ważne. — Wskazał na Josebę i uprościł jego imię. — Hosei też patrzy trzeźwo, ale jest subtelny. Kiedy Hosei mówi, słucham uważnie.

— A ten czarnowłosy? — zapytała Suukmel, kiedy Ha’anala umilkła, walcząc z kolejnym skurczem.

Sandoz wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

— Dani — powiedział, a oni czekali, jaki język wybierze. — On może się okazać bardzo pożyteczny dla was — powiedział, używając k’sanu. — Pochodzi z ludu, który przeżył to, co teraz przeżywają Jana’atowie i bardzo chce wam pomóc. Ale u niego czasami ideały są ważniejsze od etyki.

— Co sprawia, że może być niebezpieczny — powiedziała Suukmel.

— Tak — przyznał Sandoz.

— A ten, który śpiewa? — zapytała Ha’anala. — On chyba też jest trochę jak Jana’ata. Jest poetą?

Sandoz uśmiechnął się.

— Nie, nie jest poetą — odpowiedział w języku Runów. — Nico ceni jednak poezję i zdobi ją swoim głosem. — Spojrzał na Tiyat, ostrożnie dobierając słowa. — Nico jest podobny do Runao z wioski, którym może łatwo pokierować ktoś silny. — Zrobił pauzę, a troje Jana’atów wymieniło spojrzenia. — Nico może być zagrożeniem, ale teraz mu ufam. W każdym razie i tak z wami nie zostanie. Jest członkiem grupy kupców, która chce tylko zrobić interesy na południu i wracać. Inni chcą tu pozostać, aby wam pomagać i uczyć się od was, jeśli się zgodzicie.

— A ty, Sandoz? — zapytał Rukuei. — Zostaniesz czy wrócisz?

Nie odpowiedział, bo Ha’anala zamknęła oczy, pochyliła się nad swoim brzuchem i tym razem wydała zduszony okrzyk, który ściągnął do jej boku Shetriego. Kiedy odzyskała oddech, powiedziała:

— Będzie dobrze. Nie boję się.


Wraz z jasnością dnia ustąpiły bóle, przyczajając się gdzieś w pobliżu. Jej uwaga migotała jak ogień, który ją grzał i który rozjaśniał noc, ale nadal przysłuchiwała się rozmowom wokół siebie, nie mogąc się nadziwić głosowi Sandoza tak różnemu od głosu Izaaka — nie krzykliwemu i urywanemu, ale miękkiemu i melodyjnemu, o tonie wznoszącym się i opadającym, o kadencjach zróżnicowanych i płynnych. Już dawno zapomniała, że ludzie mogą mówić w taki sposób i ze smutkiem pomyślała o latach, które minęły, odkąd po raz ostatni słyszała głos Sofii.

Ogarnięta żalem, bolała nad przeszłością, ale i nad przyszłością, której nie pozna, poczuła bowiem, że umrze — a nie było to rozumowe pogodzenie się z teoretyczną prawdą o śmiertelności, ale fizyczna pewność, że śmierć przyjdzie po nią raczej wcześniej niż później. Ku swojemu zaskoczeniu zasnęła, budzona na krótko falami skurczów, świadoma, że za każdym razem, kiedy powraca do świata żywych, czerpie z coraz mniejszych zasobów energii. Raz odzyskała w pełni świadomość w ciemności i powiedziała:

— Kiedy odejdę, oddajcie dzieci mojej matce. — Zapadła cisza, a potem rozległy się pocieszające pomruki, ale ona dodała: — Zróbcie, jak mówię. Przypomnijcie jej o Abrahamie. Z powodu dziesięciu… — I urwała, tracąc świadomość.

O świcie ściągnęło ją z powrotem na świat warknięcie jej męża. Była już w domu, ale nie czuła zimna, bo leżała przykryta kocami, jakich nigdy jeszcze nie widziała. Nie poruszając się, mogła spojrzeć przez drzwi, na widmowy krajobraz złagodzony mgłą.

— Nie! Nie pozwolę na to! — upierał się Shetri. — Jak można nawet pomyśleć o czymś takim!

— Więc poddajesz się? — usłyszała pytanie cudzoziemca; jego chrapliwy, oskarżycielski szept słychać było dobrze w nieruchomym powietrzu wczesnego świtu. — Przecież nie musisz tracić ich obojga…

— Przestań! — krzyknął Shetri, odwracając się od Szaana i tuląc uszy. — Nie chcę o tym słyszeć!

Zamknąwszy oczy, Ha’anala słuchała, jak Rukuei wyjaśnia, dlaczego ona musi umrzeć. Docierały do niej tylko strzępy jego słów.

— Nie ma na to rady… konieczne… uchronić przyszłe pokolenia od cierpienia… większe dobro…

Ha’anala nie rozpoznała kolejnego głosu, ale to mógł być Hosei.

— To nie jest żadna wada wrodzona, tylko słabość wynikająca z głodowania!

Shetri, chyba masz rację, że Ha’anala wkrótce umrze — powiedział łagodnie Sandoz. — Myślę, że Szaan się myli. To, czego on chciałby spróbować, może zabić Ha’analę. Nikt z nas nie jest specjalistą… nie wiemy, jak to zrobić w taki sposób, żeby również matce uratować życie, aHa’analajest teraz tak osłabiona, że na pewno by tego nie przeżyła. Przykro mi. Bardzo mi przykro. Ale… wśród nas, kiedy tak się dzieje, dziecko czasami jeszcze żyje przez jakiś czas, kiedy matka już umrze. Proszę cię… Jeśli na to pozwolisz, może będziemy mogli uratować przynajmniej dziecko.

— Jak? — zawołała Ha’anala mocnym głosem. — Jak uratujecie dziecko?

Ujrzała w drzwiach małą sylwetkę cudzoziemca, czarną na tle szarości, a po chwili był już u jej boku, klęcząc, z tymi dziwnymi urządzeniami na rękach, które złożył na udach.

Sipaj, Ha’anala, ktoś myśli, że kiedy odejdziesz, dziecko będzie jeszcze żyło przez parę chwil. Można by było wtedy rozciąć ci brzuch i wyjąć dziecko.

— Profanacja — syknął Shetri, stając nad nimi, wysoki i sztywny. — Nie, nie, nie! Jeśli… Nie chcę tego dziecka! Nie teraz, nie w ten sposób! Ha’analo, błagam…

— Uratuj, co możesz — powiedziała. — Słyszysz, Shetri?

— Uratuj, co możesz!

Ale nie chciał się zgodzić, więc zaczęła się z nim sprzeczać Suukmel, a potem zapłakała Sofi’ala, a cudzoziemcy…

Nagle Ha’anala poznała, jak to jest być Izaakiem; jak mieć w sobie muzykę, którą zagłusza hałas na zewnątrz.

— Wynoś się, Shetri — powiedziała słabym głosem, zbyt wyczerpana, by tolerować fierno choć chwilę dłużej, zbyt zmęczona, by ją było stać na grzeczność. — Wy wszyscy! Zostawcie mnie w spokoju!

Ale wyciągnęła rękę i ścisnęła pazurami ramię Sandoza, i przytrzymała go mocno.

— Ty nie — powiedziała. — Ty zostań.

A kiedy zostali sami, powiedziała językiem modlitwy:

— Uratuj, co możesz.

Przez następne dziewięć godzin robił wszystko, o co go poprosiła, próbując dodać jej otuchy. Upewniona, że jest nadzieja na uratowanie dziecka, Ha’anala odzyskała siły i Emilio uwierzył, że może jednak da sobie rade sama. Wyrzucając sobie, że uległ panice, zastanawiał się ponuro, czy uda mu się kiedykolwiek usprawiedliwić przed Shetrim, który i tak był przerażony, bo przecież stracił już wcześniej dwoje dzieci.

Ale skurcze wciąż się powtarzały z tą samą częstotliwością, a nic nie wskazywało, by poród się zaczynał. Teraz Ha’anala najbardziej uskarżała się na pragnienie, ale nie była w stanie utrzymać w sobie żadnego płynu. Wyjrzał z kamiennej chaty, by poprosić o lód, ale okazało się, że mały lodowiec, który uformował się między dwoma szczytami nad doliną, był za daleko, by można było z niego skorzystać. John pobiegł do wahadłowca i w swoich rzeczach znalazł starą, miękką koszulę; zamoczywszy ją w wodzie, dał Emiliowi, który przyłożył Ha’anali do ust zwiniętą na kształt sutka tkaninę. Wessała trochę płynu i nie zwymiotowała, więc Emilio moczył raz po raz koszulę i poił ją w ten sposób, aż zaspokoiła pragnienie.

— Ktoś lubi dźwięk twojego głosu — powiedziała mu, nie otwierając oczu. — Mów do mnie.

— O czym?

— O czymkolwiek. Zabierz mnie gdzieś. Opowiedz mi o swoim domu. O ludziach, których tam pozostawiłeś.

Więc opowiedział jej o Ginie i o Celestinie, a potem milczeli przez jakiś czas, najpierw śmiejąc się z rozbrykanych dziewczynek, a później czekając, aż minie kolejna fala skurczów.

— Celestina. Piękne imię — powiedziała Ha’anala, kiedy ból minął. — Jak muzyka.

— Imię pochodzi od słowa oznaczającego niebo, ale jest też podobne do instrumentu muzycznego-, który brzmi jak chór srebrnych dzwonków. Sipaj, Ha’anala, jak będziemy nazywać to dziecko?

— O tym musi zadecydować Shetri. Opowiedz mi o Sofii, kiedy była młoda. — Widząc, że się waha, otworzyła oczy i powiedziała: — Więc nie mów. Żadnych trudnych rzeczy! Tylko łatwe, dopóki nie nadejdzie to najtrudniejsze. Co kochałeś, jak byłeś dzieckiem?

Pomyślał ze wstydem, że sprawił zawód i jej, i Sofii, ale natychmiast zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie w La Perlą, wspominając dawne pasje i uniesienia: twardy trzask piłki uderzającej w znoszoną rękawicę, szybki przerzut łukiem do drugiej bazy, podkręcony rzut do pierwszej. Niewiele z tego rozumiała, ale znała radość ruchu i powiedziała mu to w krótkich, urywanych zdaniach.

Przyłożył jej do warg mokrą koszulę.

— A teraz muzyka — poprosiła, kiedy już mogła mówić. — Może wasz Nico zaśpiewa…

I Nico śpiewał, siedząc w ukośnych promieniach wpadających do chaty przez otwarte drzwi: arie, neapolitańskie pieśni miłosne, hymny religijne, których się nauczył w sierocińcu. Wyciszona, zaspokoiwszy pragnienie, Ha’anala znowu poprosiła, aby dzieci oddano jej matce, a potem zasnęła. Nico śpiewał dalej. Emilio, zmęczony, też się zdrzemnął, a obudziła go pieśń, która wydała mu się najpiękniejsza spośród tych, które kiedykolwiek słyszał. Niemiecka, pomyślał, ale zrozumiał tylko kilka słów. Ach, to nieważne, uznał, czując, jak go napełnia bezmierny spokój. Melodia była wszystkim: łagodna i pogodna, szybująca miękko jak dusza ulatująca ku niebu, posłuszna jakiemuś tajemnemu prawu…

VaN’Jarri też się zasłuchali. Dzieci tuliły się do rodziców, wszyscy wiedzieli, że zbliża się czas. Otworzywszy oczy, Emilio zobaczył, jak jej piersi zamierają po ostatnim tchnieniu. Odrzucił koce i uważnie zbadał brzuch: dostrzegł słaby ruch i pomyślał: Wciąż żyje, wciąż żyje. Nico podał mu nóż.

Widział, jakby z dużej odległości, własne, pozbawione czucia ręce, dokonujące cięcia szybko i stanowczo. Od wielu godzin z lękiem myślał o tej chwili, obawiając się, że cięcie będzie zbyt głębokie lub że zadrży mu ręka. Teraz spłynęła na niego jakaś niewypowiedziana łaska. Czuł się oczyszczony, uwolniony od wszelkich innych myśli i celów, gdy to ciało otwierało się pod nim, warstwa po warstwie, rozkwitające, połyskujące, jak czerwona róża o świcie, z płatkami skąpanymi w rosie.

— Już — powiedział cicho, przecinając błonę owodniową. — Nico, wyjmij dziecko.

Olbrzym zrobił, co mu kazano; śniada twarz pobladła, gdy w mrocznej chacie rozległ się ten straszny dźwięk, ssący i wilgotny — odgłos ciała odrywanego od ciała. I zamarł w bezruchu, podtrzymując swoimi grubymi paluchami kruche ciało noworodka, jakby było z cienkiego szkła.

John stał już w drzwiach, gotów oczyścić dziecko i oddać je ojcu, ale kiedy spojrzał na to mokre futerko parujące w dłoniach Nica, odrzucił głowę do tyłu i krzyknął:

— Martwe!

Nico wybuchnął płaczem, a z zewnątrz dobiegł głośny lament. Sandoz wypadł z chaty jak szaleniec i wyszeptał błagalnym tonem:

— O Boże, nie. Nie tym razem…

Nagle wyrwał niemowlę z rąk Nica i opadł z nim na ziemię, wspierając się kolanach i łokciach. Maleńkie ciałko było tuż pod nim, tak blisko, że czuł jeszcze ciepło łona jego matki. Odessał błonę i płyn z nozdrzy i wypluł, a potem podłożył swoją zrujnowaną rękę pod główkę, drugą zacisnął mały, krótki pyszczek i ponownie objął wargami nos. Tym razem tchnął łagodnie i odczekał, znowu tchnął łagodnie i odczekał, i powtarzał to raz po raz, czując, jak narasta w nim ślepa wściekłość. W końcu poczuł, jak ktoś odciąga go za ramiona, ale wyrwał się niecierpliwie z uścisku tych rąk i znowu powrócił do upartych prób tchnięcia życia w nieruchome, wilgotne ciałko, aż John, tym razem szorstko, oderwał go od niego, wołając głosem rozdygotanym od łkania:

— Emilio, przestań! Możesz już przestać!

Emilio, pokonany, przysiadł na piętach i wydał z siebie krótki, rozpaczliwy krzyk. I zrozumiał dopiero wtedy, kiedy ów krzyk, wydarty z jego gardła, dołączył się do ostrego, cienkiego pisku noworodka.

Teraz wszystko utonęło w ogólnej wrzawie zdumienia i radości. Zwinne dłonie Runów uniosły niemowlę, a Emilio patrzył, oniemiały, jak je oczyszczają i zawijają w ręcznie tkane pieluchy, a potem podają sobie z rąk do rąk. Siedział tak długo, umazany krwią, czując w sobie pustkę. Potem dźwignął się na nogi i stał, chwiejąc się lekko i poszukując wzrokiem Shetriego Laaksa.

Bał się, że ojciec przeklnie to dziecko, pogrążony w żalu po stracie żony. Lecz Shetri tulił już niemowlę do piersi, niepomny niczego, wpatrzony w nie i kołyszący je lekko, by przestało krzyczeć.

Emilio Sandoz odwrócił się i wszedł z powrotem do kamiennej chaty, gdzie go powitały żałosne zwłoki kobiety, o której w ogólnej radości zapomniano tak samo jak o nim. Palimy naszych zmarłych, powiedział Rukuei. Kiedy? Dwa dni temu?

Trzy? Więc jednak papież miał rację, pomyślał obojętnie. Nie trzeba kopać grobu… Wyzuty z uczuć, usiadł ciężko przy tym, co tak niedawno było Ha’analą. Jeśli komuś potrzebny dowód na istnienie duszy, pomyślał, to niech spojrzy na ciało tuż po śmierci, niech zobaczy tę straszliwą pustkę.

Nieproszony i nieoczekiwany, spłynął na niego bezbrzeżny spokój, wzbudzony muzyką i śmiercią, i ową pozbawioną cieni miłością, jaką czuje się tylko w chwili czyichś narodzin. Znowu poczuł, jak pochłania go potężna fala odpływu, ale tym razem walczył z nią, jak człowiek spychany przez prąd na otwarte morze. Złożywszy głowę w dłonie, pozwolił, by jej ciężar naparł na protezy, po raz pierwszy w życiu pragnąc fizycznego bólu, nad którym by mógł zapanować, aby zapomnieć o tym, nad czym zapanować nie mógł.

Był to błąd. Łzy, które trysnęły z jego oczu, gdy ból rozdarł mu ciało, spowodowały obfite krwawienie z, ran jego duszy. Zatracił się w tym płaczu, nie czując już nic, prócz tej świeżej rany. Lecz tym razem nie opłakiwał swego zgwałconego ciała ani zdruzgotanej miłości: opłakiwał zmarłych, nieodwracalne zło, bezbrzeżny smutek ostatecznej utraty. Opłakiwał Ha’analę. Opłakiwał wszystko, co utracił Shetri i to, co sam utracił — Ginę, Celestinę i życie, jakie mogli spędzić razem. Sofię, Jimmy’ego, Marca, D.W., Annę i George’a. Swoich rodziców, brata. Płakał nad samym sobą.

Powoli uspokoił się i położył obok Ha’anali, czując się pusty jak jej ciało.

— Boże — powtarzał szeptem, aż ogarnęło go znużenie. — Boże.

— Sandoz! Wybacz mi. — Danny zawahał się, ale po chwili znowu nim potrząsnął. — Wybacz mi. Czekaliśmy długo, a to jest ważne.

Sandoz rozejrzał się, oszołomiony; ledwie widział przez opuchnięte powieki. Otrząsnął się ze snu i zobaczył, że ciała Ha’anali już nie ma. W chacie byli sami jezuici.

— Dobrze się czujesz? — zapytał John, krzywiąc się na myśl o głupocie tego pytania, kiedy Emilio wymijająco wzruszył ramionami. — Słuchaj, jest coś, co powinieneś zobaczyć — dodał i wręczył mu swój laptop.

Frans Vanderhelst przesłał do jego skrzynki zestaw danych, licząc, że John sam zrozumie ich znaczenie. Przypadek konfliktu lojalności, uznał John, z narastającym niepokojem przyglądając się obrazom i gorączkowo starając się je zinterpretować. Najwyraźniej Frans obserwował to od pewnego czasu i zapewne sam się zastanawiał, co z tym począć. Dobry najemnik nie ma zbyt wiele swobody działania, dowodził Carlo, ale w końcu Frans zrobił, co mógł…

— Jezu — szepnął Emilio, przeglądając obrazy. — Można ocenić ich liczebność?

— Sądzę, że główny trzon liczy ponad trzydzieści tysięcy — odpowiedział Joseba.

Joseba szybko pożegnał się z długo noszonym w sobie obrazem spokojnych, dobrotliwych i rozdyskutowanych Runów, kiedy przyglądając się oznaczeniom dat i godzin na poszczególnych obrazach, stanął wobec faktów — rzeczywistej armii, która podbiła Rakhat równie szybko, a z większą skutecznością, jak Aleksander Macedoński podbił znany sobie świat.

— To wygląda jak lekka jazda w awangardzie — powiedział Danny, sięgając ręką ponad ramieniem Sandoza, by wskazać punkt na ekranie. — A tam oddziały pancerne, o jakieś dwa dni marszu za nią. To obraz sprzed czterech dni. Widzisz, jest jaśniejszy? Odbieramy połysk metalu.

— Jest też obraz w podczerwieni, ukazujący kolejne duże zgrupowanie za nimi — powiedział Joseba. — Popatrz na następny.

Sandoz wpatrzył się w ekran, a potem spojrzał w górę, na ich zaniepokojone twarze.

— Artyleria — potwierdził Sean. — I zmierzają prosto ku nam.

— Przecież jak lądowaliśmy, przebijaliśmy się przez pokrywę chmur, a John nie przekroczył bariery dźwięku! — zawołał Emilio. — W jaki sposób nas zlokalizowali?

Odpowiedział mu Danny.

— Nie mam pewności, ale coś podejrzewam.

Emilio pomyślał przez chwilę, a potem zamknął oczy.

— Carlo nas sprzedał. To on przekazał im współrzędne.

— Na to wygląda.

Nico stał tuż za drzwiami.

— Więc signora nie musi czekać, aż przyprowadzimy jej Izaaka — powiedział. — Sama po niego idzie.

— Nie musiała zabierać ze sobą całej armii — zauważył Sean cierpkim tonem, pochylając się na laptopem obok Joseby.

— Sandoz, jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć — odezwał się Danny Żelazny Koń. — Kiedy zgubliśmy was trzech, Sofia Mendes przysięgła, że wytropi legowiska tych przeklętych djanada i skończy z nimi raz na zawsze.

— Tak. I nie musiała długo ich przekonywać — powiedział Sandoz. Wieczny pokój, bezpieczne granice, jasna przyszłość dla Runów… Otarł twarz ramionami, wszyscy powstali. Przez chwilę, w tym ciasnym, kamiennym pomieszczeniu, otoczony potężnymi ciałami swoich towarzyszy, poczuł, że traci kontakt z rzeczywistością, ale natychmiast otrząsnął się i wrócił do teraźniejszości, a ta nie była wcale wesoła. — Musimy ostrzec VaN’Jarrich — powiedział. — Chyba się stąd ewakuują. Może powinni przenieść się do osady Athaansiego? Skupić się w jednej dolinie i zorganizować obronę?

Danny potrząsnął głową.

— Ryby w beczce, kiedy podciągną tu artylerię.

— Małe, rozproszone grupy mają większą szansę, że ich nie wykryją — powiedział Joseba — ale grozi im śmierć z głodu i zimna.

— Sześć albo pół tuzina — mruknął John. — Każde rozwiązanie jest równie złe.

— Decyzja nie do nas należy, prawda? — powiedział Sean.

— My im podamy fakty, a oni muszą coś z nimi zrobić. — A kiedy inni wzruszyli ramionami, godząc się z tym argumentem, ruszył do drzwi, dając znak głową Josebie. — Chodź, chłopie. Musimy wyjść i ogłosić dobrą nowinę.

— Ciekaw jestem, co Carlo za nas dostał — powiedział John, kiedy Sean i Joseba przeszli obok Nica i opuścili chatę.

— Możność wycofania się w odpowiednim czasie — powiedział Emilio, przeglądając obrazy przesłane przez Fransa. — Popatrz na to. Ładują towar. Carlo zamierza napełnić luk i wracać do domu. Wysyłał prom do Agardi… Co? Już trzy razy… — Urwał, a potem jęknął: — Och, mój Boże…

— Co? — zapytał John, przerażony. — Co jest w Agardi?

— Wytwórnie amunicji? Czy on…

— Nie. Nic z tych rzeczy. Tam są destylarnie — powiedział cicho Sandoz, patrząc na Danny’ego i Johna.

— Destylarnie? — powtórzył John. — Więc on ładuje na „Bruna”…

— Brandy z yasapy — dokończył Danny.

Sandoz pokiwał głową, a Danny westchnął, kręcąc głową.

— A więc to tak? — krzyknął John, wyrzucając ręce do góry.

— Carlo sprzedaje nas, kupuje rakhatańską brandy i wraca do domu bogatszy od Billa Gatesa!

Wściekły, opadł na ścianę naprzeciwko drzwi i osunął się po niej, siadając na ziemi i opierając plecami o zimne kamienie.

— A jednak — powiedział Emilio łagodnym tonem — wygląda na to, że jest jakaś sprawiedliwość we wszechświecie. — Stał w otworze wejściowym, światło z zewnątrz rozpaliło mu włosy, tak że nie widzieli jego twarzy. — Widzicie… nigdy nie miałem sposobności powiedzenia tego Carlowi, ale ta brandy jest…

Danny otworzył szeroko oczy i wstrzymał oddech.

— Okropna? — zapytał z nadzieją w głosie.

— Powiedz, że tak — błagał John, wstając i podchodząc do Danny’ego. — Emilio, powiedz, że jest okropna! Skłam, jeśli musisz, ale powiedz mi, że to najgorszy trunek spośród tych, które piłeś w życiu.

Z nieprzytomnym wyrazem twarzy, z anielskim uśmiechem w oczach, Sandoz powiedział, cedząc słowa:

— Smakuje po prostu… jak… mydło.


Gdyby go kto zapytał, Emilio Sandoz potrafiłby wyjaśnić ten półhisteryczny śmiech, który pokonał żal, ból i rozpacz, ale nikt go nie słyszał. Kiedy wyszedł z chaty Ha’anali, ewakuacja osady już trwała — rodzice zbierali dzieci, wiązali toboły, sprzeczali się i krzyczeli, podejmując pochopne decyzje, zmieniając je, starając się nie wpaść w panikę. Pośrodku tego całego zamieszania była wysepka spokoju i ku niej ruszył, pewien, że spotka tam Suukmel Chirot u Vaadai przy wciąż dymiącym stosie Ha’anali.

Osunął się przy niej na kolana.

— Sprowadziliśmy na was kłopoty — powiedział. — Przykro mi z tego powodu.

— Chciałeś dobrze — odpowiedziała. — I dzięki tobie jest nowe życie.

— Nie pakujesz się? — zapytał.

— Jak widzisz — odrzekła pogodnie, ignorując zgiełk wokół nich.

— Szlachetna Suukmel, wysłuchaj mnie: nie jesteś tu już bezpieczna.

— Odkryłam, że bezpieczeństwo to pojęcie względne. — Podniosła rękę, jakby chciała zaciągnąć woal na głowę, ale powstrzymała się w połowie gestu. — Zostaję — powiedziała stanowczym tonem. — Postanowiłam, że jeśli cudzoziemka Sofia przybędzie do doliny N’Jarr, porozmawiam z nią. Mamy ze sobą coś wspólnego. — Uniosła nieco wargi, a w jej oczach mignęło rozbawienie. — A jakie są twoje plany?

— Bardzo podobne do twoich — odpowiedział. — Wybieram się na południe, żeby porozmawiać z Sofią.

Загрузка...