18. „GIORDANO BRUNO”: 2061–2062 czasu ziemskiego

— Naprawdę, Sandoz, myślałem, że takie fochy są poniżej twojej godności — powiedział Garlo Giuliani z chłodnym rozbawieniem, obserwując, jakNicod’Angeli sprawdza wyniki analizy krwi przed ponownym podłączeniem aparatury. — To twoja wina i dobrze o tym wiesz. Daliśmy ci szansę przyłączenia się do nas na ochotnika, a ty z niej nie skorzystałeś. I co ci to dało? Sińce i zakażenie pęcherza.

Opierając się z wytwornym wdziękiem o dźwiękoszczelną przegrodę, Carlo obserwował nieruchomą, posępną twarz Sandoza. Nie dostrzegł rozluźnienia, charakterystycznego dla śpiączki czy snu.

— Lubisz operę, Sandoz? — zapytał Carlo, kiedy Nico, nucąc pod nosem Nessun donna, zaczął obmywać gąbką nieruchome ciało. — Większość neapolitańczyków ubóstwia operę. Kochamy namiętności, konflikty, życie całą gębą. — Odczekał chwilę, wpatrując się w zamknięte oczy Sandoza, podczas gdy Nico unosił bezwładne kończyny chorego, wycierając mu z łagodną wprawą pachy i lędźwia. — Giną nie znosiła opery. Mówiła, że to pretensjonalne bzdury. Powinieneś być mi wdzięczny, Sandoz. Przecież to zwykła kura domowa! Umarłbyś z nudów przy jej boku. Długo byś nie wytrzymał tej zatęchłej domowej atmosferki, makaronu i tycia. Jesteśmy stworzeni do większych rzeczy, ty i ja.

Skończywszy obmywanie całego ciała, Nico odłożył ręcznik i przykrył Sandoza na kilka minut prześcieradłem, aby przed ponownym umocowaniem elektrod skóra wchłonęła wilgoć. Carlo czekał spokojnie, a kiedy zobaczył na monitorze serca regularną, zębatą linię, przemówił ponownie.

— Mamy ze sobą wiele wspólnego, Sandoz… i wcale mi nie chodzi o korzystanie z ciała Giny. — Uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy wykres na monitorze gwałtownie drgnął, a jego linia straciła swą regularność. — Mnie też ojciec cholernie lekceważył. Wiesz, jak mnie nazywał? Cio-Cio-San! To oczywiście aluzja do Madame Butterfly. Tak mi dokuczał, bo byłem trochę roztrzepany, wciąż brałem się za co innego. Gardził mną od dnia urodzenia. Widział we mnie tylko świadectwo niewierności swojej żony. Z tobą było tak samo, prawda? Tyle że między nami jest pewna różnica, bo moją matkę oskarżał niesłusznie. Ale mojemu tacie łatwiej było uwierzyć, że nie jestem jego synem, niż pogodzić się z tym, że nie jestem nim.

Ponieważ Nico, wielbiciel Belliniego, nie potrafił pracować bez śpiewu, przeszedł teraz do Normy: Meprotegge, me difende…

— Zawsze byłem we wszystkim dobry — stwierdził Carlo bez fałszywej skromności. — Nauczyciele bili się o mnie! Każdy chciał, żebym został jego ulubieńcem… przyszłym inżynierem” biologiem, pilotem. A ja miałem ich wszystkich w nosie. No więc oskarżali mnie o niestałość i niewierność, ze złości, że nie chciałem zostać ich akolitą. Boja, Sandoz, nie jestem niczyim uczniem. Moje życie to moje życie i nikogo nie naśladuję.

Nico zaczął wymieniać worek z moczem, wciśnięty między łóżko a ścianę przegrody. Był jednak osobą skrupulatną i robiącą wszystko metodycznie, w ustalonej kolejności, więc nauczył się już wykonywać tę czynność tak, by uniknąć zbędnych kłopotów.

— Wiem, co sobie o mnie myślisz, Sandoz — ciągnął Carlo spokojnie. — Złudzenia wielkości. Ludzie tacy jak ty i mój ojciec są dobrzy tylko na jakimś wąskim polu. Od młodości skupiacie się na jednej rzeczy, osiągacie sporo bardzo szybko i gardzicie tymi, którzy nie są na coś ukierunkowani od samego początku. Mój ojciec, na przykład, miał w kieszeni cały Neapol, zanim doszedł do trzydziestki. Imponujące, prawda? Przed czterdziestką miał już pod kontrolą osiemnaście procent krajowej produkcji całych Włoch, z rocznym zyskiem większym od Fiata. W wieku czterdziestu dwóch lat, a więc zaledwie rok więcej niż ja mam obecnie, Domenico Giuliani był władcą imperium, którego macki sięgały do całej Europy, Południowej Afryki, Bliskiego Wschodu, Karaibów i obu Ameryk. Takiego imperium nie miał nawet Aleksander Macedoński. Ojciec przypominał mi o tym prawie codziennie przy śniadaniu.

Zamilkł na chwilę, a potem wyprostował się i wzruszył ramionami.

— Ale prawdziwa wielkość polega na tym, by utrafić w swoją epokę. Wszechstronność, Sandoz, może być prawdziwą zaletą!

Jeśli chodzi o mnie, to dobrze bym się czuł w czasach Renesansu. Książę wśród kupców! Ktoś, kto potrafi ułożyć pieśń, toczyć wojnę, zbudować katapultę i znakomicie tańczyć. Nawet mój ojciec musiał przyznać, że to przedsięwzięcie wymaga talentu w wielu dziedzinach. Polityka, finanse, inżynieria…

Odśpiewawszy kilka partii chóralnych i dwie arie, Nico spojrzał na swego padrone.

— Dobra robota — pochwalił go Carlo. — Możesz odejść, Nico. — Poczekał, aż Nico opuści przedział medyczny, a wówczas podszedł do łóżka. — Widzisz, Sandoz? Znając twoje słabości i mocne strony, znalazłem ci naprawdę wspaniałą pielęgniarkę. Może nie świadczy aż tak rozkosznych usługjak Gina, ale zna się na swojej robocie.

Zerknął na odczyty, ale tym razem imię Giny nie wywołało żadnych zmian w danych przesyłanych przez organizm do monitorów.

— Niezwykła sytuacja, prawda? — powiedział, patrząc na mężczyznę, który niedawno poślubił jego byłą żonę. — Całkiem nieprzewidziana i nieszczęśliwa. Na pewno myślisz, że zrobiłem to w typowym dla neapolitańczyka szale zazdrości, żeby oderwać cię od Giny. Mylisz się, już z nią skończyłem! Rzecz w tym, że mnie potrzebny jesteś bardziej niż jej. — Otworzył drzwi przedziału medycznego i stał w nich przez chwilę, zanim wyszedł. — Nie martw się o Ginę, Sandoz. Znajdzie sobie kogoś innego.

Dopiero kiedy drzwi się za nim zamknęły, wykresy na monitorach zaczęły gwałtownie drgać.


Carlo wysłał po niego trzech ludzi. Wiedzieli, że był księdzem, z czego niewątpliwie byli zadowoleni. Sami zobaczyli, że jest niewysoki i szczupły. Powiedziano im, że był długo chory i że nie może zrobić żadnego użytku ze swoich rąk. Nie wiedzieli jednak, że to, co miało się stać, setki razy przeżywał w nocnych koszmarach. Tym razem nie było żadnego wahania, żadnej głupiej nadziei. Bronił się, i to skutecznie, zanim go obezwładnili. Jeszcze długo po tym wspominał ten błogi opór, kiedy jego pięta wylądowała na szczęce napastnika, i zduszony krzyk drugiego, któremu złamał nos łokciem.

Naznaczył ich. Tym razem dał się im we znaki.

Już nieraz go pobito, więc nie było to dla niego żadną nowością. Skupił wszystkie siły, napiął się, opierał się tak długo, jak zdołał, a potem czerpał dziką satysfakcję z milczenia, które stało się jego główną bronią. Przewieźli go, nieprzytomnego, na brzeg, gdzie czekała łódź, a i później przez długi czas aplikowali mu silne środki odurzające, nawet wówczas, gdy już się znaleźli na pokładzie „Giordana Bruna”.

Sandoz próbował narkotyków, kiedy był jeszcze dzieckiem, więc nie przerażał go stan między snem a jawą. Rozluźniony i bezwładny, kiedy w pobliżu znajdował się któryś z nich, pozwalał im sądzić, że dawka jest wystarczająca, i czekał. Okazja nadarzyła się, kiedy załoga była zajęta ostatnimi przygotowaniami do opuszczenia orbity Ziemi. Wyrwał zębami z ramienia przewód kroplówki i leżał nieruchomo, czekając, aż minie oszołomienie, i patrząc, jak jego krew miesza się z roztworem fizjologicznym, glukozą i lekami rozlewającymi się z pompy tłoczącej po przedziale w bladej, opalizującej mgiełce, która pokryła podłogę, kiedy silniki odpaliły i statek zaczął nabierać szybkości. Udało mu się pokonać przeciążenie G-zero, a później wstał, chwiejąc się lekko. Z trudem utrzymując równowagę, podszedł do panelu komputera w przedziale medycznym, połączonego z systemem centralnym. Nie mógł ich powstrzymać, ale mógł dokonać sabotażu. Drobny błąd w nawigacji wystarczał, by sprowadzić ich z kursu o całe lata. Zamierzał zmienić tylko jedną liczbę w nawigacyjnych kalkulacjach.

Przyłapali go na tym i znowu ciężko pobili, tym razem ze strachu przed tym, czego prawie udało mu się dokonać. Przez kilka dni oddawał mocz z krwią i był tak osłabiony, że nie musieli go przywiązywać.

Przyszło mu do głowy, że nie przeżyłby, gdyby go tak potraktowano jeszcze rok temu. Czas, pomyślał z goryczą. Czas robi swoje. Czas jest wszystkim.

Przez następne dni leżał nieruchomo, w milczeniu sycąc się nienawiścią. Czasami, przez chwilę, kiedy drzwi przedziału były otwarte, słyszał ich głosy. Niektóre były znajome, inne słyszał po raz pierwszy. Zwłaszcza jeden przykuwał uwagę: niewyszkolony tenor, nosowy, nieco ochrypły w wyższych rejestrach, ale prawdziwy i często bardzo ładny. Nienawidził ich wszystkich, bez zastrzeżeń i bez wyjątku, sycił się tą rozżarzoną, czystą nienawiścią, zastępującą mu pożywienie, którego nie chciał tknąć. I uznał, że woli umrzeć, niż dać się jeszcze raz wykorzystać.


Było, rzecz jasna, wiele sposobów, by namówić go do współpracy. Przez pewien czas Carlo rozważał nawet zabicie Giny i Celestiny, żeby osłabić więzi łączące Sandoza z Ziemią, ale ostatecznie odrzucił ten pomysł. Uznał, że wówczas Sandoz mógłby targnąć się na swoje życie. Przestudiowawszy wszystkie informacje na jego temat, postanowił użyć kombinacji przymusu bezpośredniego, nowoczesnych środków chemicznych i tradycyjnej groźby.

— Przejdę od razu do rzeczy — powiedział Carlo dziarskim tonem, wkraczając pewnego ranka do przedziału medycznego, po tym, jak mu Nico zameldował, że Sandoz jest ubrany, spokojny i przygotowany do rozsądnego przeanalizowania swojej sytuacji. — Zastanów się, czy nie warto dla mnie pracować.

— Masz tłumaczy.

— Tak — zgodził się skwapliwie Carlo — ale żaden nie ma twojego doświadczenia. Musiałyby upłynąć całe lata, żeby zdobyli taką wiedzę o Rakhacie, jaką ty już dysponujesz, świadomie i nieświadomie. Długo czekałem na to, by stanąć na własnych nogach, Sandoz. Na Ziemi upłyną dziesiątki lat, zanim wrócimy z tej wyprawy. Nie mam zamiaru tracić czasu.

Sandoz patrzył na niego z lekkim rozbawieniem.

— Rozumiem. Jaki układ mi proponujesz?

Mówił trochę bełkotliwie. Carlo zanotował w pamięci, by zredukować dawkę.

— Jestem rozsądnym człowiekiem, Sandoz. W zamian za samo wyrzeczenie się wrogości wobec nas, pozwolę ci wysłać wiadomość do Giny i mojej córki. Jeśli jednak spróbujesz pokrzyżować mi plany albo zrobić mi jakąś krzywdę, teraz i w przyszłości, obawiam się, że John Candotti umrze.

— Podejrzewam, że to Żelazny Koń zaproponował taką metodę marchewki i kija.

— Nie bezpośrednio — wyznał Carlo. — Ciekawy facet, ten Żelazny Koń. Nie zazdroszczę mu. Znalazł się w trudnej sytuacji. Co to zawsze mówiono o jezuitach? Że są pomiędzy światem i Kościołem, narażeni na ostrzał z obu stron. A mówiąc o trudnej sytuacji, mam na myśli i to, że Candotti znajduje się teraz w hangarze promu. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie wydam moim ludziom innej instrukcji, wypompują stamtąd powietrze.

Nie było żadnej reakcji, ale po chwili Sandoz zapytał:

— A co za aktywną współpracę?

Carlo zastanawiał się przez chwilę, omiatając spojrzeniem wyłożony lustrami przedział medyczny, a Sandoz obserwował jego spokojną twarz: długi nos, wystające kości policzkowe, krótko ostrzyżone, kędzierzawe złote włosy. Prawdziwy Apollo.

— Oczywiście będą pieniądze, ale… — Wzruszył ramionami, uświadamiając sobie wątłość takiej motywacji: Sandozowi pieniędzy nie brakowało. — I zaszczytne miejsce w historii! No tak, ale to też już masz. No więc — ciągnął, odwracając się ponownie do Sandoza — za aktywną współpracę gotów jestem dać ci szansę zemsty. Albo sprawiedliwości. Zależy, jak na to patrzysz.

Sandoz milczał, wpatrując się w swoje ręce. Carlo przyglądał się z nie ukrywanym zainteresowaniem, jak siedzący na łóżku mężczyzna prostuje palce, a potem pozwala im opaść. To opadanie niesamowicie długich palców wprost z przegubów miało nawet jakiś wdzięk. Faliste blizny zbielały do barwy kości słoniowej.

— Nerwy mięśni zginających zostały w większości zniszczone, ale, jak widzisz, mięśnie prostujące są nadal dość dobrze unerwione — wyjaśnił Sandoz z kliniczną precyzją. Przed pierwszą wyprawą przeszedł gruntowne przeszkolenie medyczne, a anatomię ręki znał już teraz dość dokładnie. Raz po raz prostował palce i pozwalał im opaść. — Może to znak. Nie mogę niczego chwycić. Mogę tylko pozwolić, by wszystko wypadało mi z rąk.

Jakie to w stylu zen, pomyślał Carlo, ale tego nie wypowiedział. I wcale nie dlatego, by się bał wybuchu Sandoza. Teraz już nic nie mogło go rozwścieczyć, a na wszelki wypadek Carlo kazał Nicowi stać przy drzwiach.

— Współpraca w czym? — zapytał Sandoz, wracając do tematu.

— Mówiąc prostym językiem, moim celem jest nawiązanie kontaktów handlowych z tymi VaRakhati. Towary, które dał wam Supaari VaGayjur, były naprawdę godne uwagi, z różnych względów, a między innymi z powodu ceny, jaką zapłaciły muzea i prywatne kolekcje nawet za najmniej znaczące produkty ruńskich rzemieślników. Wystarczy sobie wyobrazić, ile by można uzyskać, gdyby towary zostały pieczołowicie wybrane z myślą o potrzebach rynku, a nie były po prostu wykładnią upodobań jakiegoś jana’atańskiego kupca. Spodziewam się, że to przedsięwzięcie uczyni mnie prawdziwym bogaczem, całkowicie niezależnym od opinii innych ludzi.

— A co ty wieziesz na handel, don Carlo?

Carlo wzruszył ramionami.

— Głównie nieszkodliwe rzeczy, zapewniam cię. Perły, perfumy. Oczywiście kawę. Zioła i rośliny o charakterystycznych zapachach… cynamon, oregano. Belgijskie maszyny do produkcji koronek i wstążek, które mogą same mnożyć kolory, wzory, ściegi. Biorąc pod uwagę upodobanie Runów do wszelkich nowości, można na tym nieźle zarobić.

Carlo uśmiechnął się rozbrajająco i czekał na oczywiste pytanie: Więc do czego ja ci jestem potrzebny?

Okaleczone ręce znieruchomiały, a bazyliszkowe oczy uniosły się, by napotkać spojrzenie Carla.

— Mówiłeś coś o zemście.

— Wolisz ten termin, nie sprawiedliwość? A więc chyba w końcu dojdziemy do porozumienia! — zawołał Carlo z zadowoleniem. Usiadł na metalowym fotelu i oparł jeden łokieć na kolanach, przyglądając się uważnie Sandozowi. — Widzisz, Sandoz, studiowałem stosunki między drapieżnikami a ich zdobyczą.

To mnie bardzo interesuje. Myślę, że gatunek ludzki stał się samodzielny, kiedy przestał być zwierzyną, kiedy zbuntował się przeciw tym, którzy na niego polowali, i wziął swój los we własne ręce. Na ulicach Moskwy czy Rzymu nie ma wilków. Nie ma pum w Madrycie czy Los Angeles. Nie ma tygrysów w Delhi ani lwów w Jerozolimie. Dlaczego mieliby być Jana’atowie w Gayjurze?

— Zamilkł, jego szare oczy były nie do przeniknięcia. — Wiem, co to znaczy być zwierzyną, Sandoz. Tak jak ty. Powiedz szczerze: Kiedy patrzyłeś, jak Jana’atowie mordują i pożerają ruńskie niemowlęta, nie przypominało ci to niedźwiedzi wyławiających łososie z wody, prawda?

— Nie. Nie przypominało.

— Jeszcze zanim opuściłeś Rakhat, niektórzy Runowie zaczęli się buntować. Konsorcjum Kontakt doniosło, że po tym, jak wy im pokazaliście, że tyranii można się oprzeć, doszło do buntów w całym południowym Inbrokarze. — Zamilkł na chwilę, marszcząc czoło. — Jezuici sprawiają wrażenie, jakby się tego wstydzili! A niby dlaczego? Przecież to wasz Pedro Arrupe powiedział, że niesprawiedliwość to ateizm w działaniu! Żadna ludzka społeczność nie wywalczyła sobie wolności, wyrzekając się przemocy. Ci, którzy mają władzę, rzadko oddają swoje przywileje dobrowolnie. Jak ty to ująłeś podczas przesłuchań?

— „Gdyby Runowie mieli powstać przeciw swoim jana’atańskim panom, ich jedyną bronią byłaby liczebność”. Możemy to zmienić, Sandoz.

— Nowoczesne środki łączności? Broń, przystosowana do potrzeb Runów i wyrabiana na miejscu?

— Takie wsparcie techniczne mogę im dostarczyć w każdej chwili — oświadczył Carlo. — A co ważniejsze, nie zawahałbym się podsunąć im ideologii niezbędnej do wywalczenia wolności, równości i sprawiedliwości.

— Chcesz rządzić.

Tylko przejściowo. „Bo wszystko blednie i szybko staje się legendą, a wnet ulega całkowitemu zapomnieniu” — zacytował z emfazą Aureliusza. — Oczywiście jest pewien urok w możliwości zapisania się na zawsze w ruńskiej mitologii… może jako ich Mojżesz! Z tobą jako moim Aaronem przemawiającym dc faraona.

— Aha. Więc nie tylko południowe Włochy — zauważył spokojnie Sandoz. — Nie tylko Europa, ta stara dziwka, skorumpowana już dawno temu, ale cała dziewicza planeta. Twój ojciec nigdy się o tym nie dowie, Carlo. Umrze, zanim wrócisz.

— To dopiero radosna nowina — stwierdził Carlo z zadowoleniem. — Prawie warta piekła. Opowiem mu o wszystkim, kiedy tam się zjawię. Wierzysz w piekło, Sandoz, czy jako eksjezuita uważasz się za zbyt przemądrzałego, by doceniać taki melodramat?

— „Nie mów mi o piekle, nie pytaj, czy z niego pochodzę. Czyżbyś mniemał, że ja, który oglądałem oblicze Boga, nie jestem nękany dziesięcioma tysiącami piekieł?”

— Mefistofeles! — zawołał Carlo, rozbawiony. — Moja rola w tym dramacie, to pewne, chociaż ty też do niej pasujesz. Wiesz, zawsze uważałem za taktyczny błąd ze strony Boga, że kocha nas wszystkich jak leci, podczas gdy Szatan wyłazi ze skóry, żeby uwieść każdego osobno. — Carlo uśmiechnął się; apollińską piękność zmącił niszczycielski grymas małego chłopca. — Inspirujące, co? Będziemy się nawzajem zabawiać? Będziemy zgłębiać swoje dusze? Bo ja nie wątpię, że nawet podczas takiej wyprawy jak ta, największą przygodą jest odkrywanie ludzkiej duszy. Proponuję ci układ: ty możesz zdecydować, czy mamy wyzwolić Runów, czy nie! Moje upodobanie do operowej pompy przeciw twojej sile moralnej. Ciekawe wyzwanie, prawda?

Sandoz odwrócił głowę od ściany i spojrzał na Carla z oddali, wzrokiem zmąconym działaniem narkotyku.

— John musi się niepokoić — powiedział. — Chciałbym mieć trochę czasu na dokładne rozważenie twojej propozycji. Na razie daję ci słowo, że nie będę się wtrącał w twoje interesy. Tylko tyle, ale może to wystarczy jako zadatek na to, co zostało z mojej duszy?

— To miłe z twojej strony — odpowiedział Carlo, uśmiechając się łaskawie. — Naprawdę bardzo miłe.


* * *

Poszli razem zakrzywiającym się korytarzem, a później wspięli się po spiralnych schodkach. Emilio odniósł wrażenie, że pomieszczenia statku zbudowano na planie sześciokąta. Kabiny przylegały do siebie jak komórki luksusowego ula: wyściełane dywanami, ciche, wspaniale wyposażone. Były przynajmniej trzy poziomy, a prócz tego niewątpliwie przedziały magazynowe, których po drodze nie widział.

Przeszli przez ostatnią grodź i znaleźli się w środkowym wspólnym pomieszczeniu. Udało mu się zajrzeć do sterowni: zobaczył całą ścianę urządzeń fotonicznych błyskających wykresami i tekstem. Słyszał szum systemu nawiewczego, brzęczenie motorów napędzających filtry, melodyjne bulgotanie towarzyszące napowietrzaniu basenu i chrobot automatów wydobywczych karmiących generatory masy, które zapewniały statkowi przyspieszenie i sztuczną grawitację. Podobnie jak „Stella Maris”, „Giordano Bruno” był częściowo wyeksploatowanym asteroidem i łatwo było rozpoznać wiele z jego pierwotnego wyposażenia. Częścią systemu napowietrzani a i odprowadzaniazużytych substancji była tuba Wolvertona umieszczona w centralnym pomieszczeniu. Szóstka dla Boga, pomyślał Emilio. Rośliny lepiej wytwarzają powietrze niż jakiekolwiek urządzenie wymyślone przez człowieka.

Dopiero kiedy zorientował się w rozplanowaniu wspólnego pomieszczenia, przyjrzał się sześciu mężczyznom, którzy siedząc lub stojąc, wpatrywali się w niego w milczeniu.

— Wiedziałeś — powiedział do Danny’ego Żelaznego Konia.

Joseba Urizarbarrena odwrócił się do Danny’ego, usta miał otwarte. Sean Fein już się opanował, rysy mu stwardniały.

— Grzech zaniedbania — dodał Sandoz, ale Danny wciąż milczał.

— Twoje protezy są w magazynie — powiedział Carlo. — Chcesz je teraz?

— Dziękuję, najpierw zobaczę się z Johnem. Gdzie jest luk hangaru?

— Nico! — zawołał Carlo. — Pokaż drogę don Emiliowi!

Nico poprowadził Sandoza korytarzem.

— Sandoz, mamy dwa wahadłowce! — zawołał Carlo, uruchamiając pompę wyrównującą ciśnienie między pomieszczeniami załogi i hangarem. — Oba o zasięgu o wiele większym niż ten prom, który was tak zawiódł podczas pierwszej wyprawy. A jeden z nich to pojazd bezzałogowy, którym można sterować z oddali. Jak widzisz, wykorzystałem błędy poprzedników! Załoga „Giordana Bruna” nie utknie na powierzchni Rakhatu!

Rozległ się zduszony, podobny do westchnienia syk, kiedy Nico otworzył luk.

Perfavore — poprosił Sandoz — un momento solo, si?

Nico spojrzał przez ramię na Carla, a ten wspaniałomyślnie skinął głową. Nico odsunął się nieco, przytrzymując klapę luku.

Emilio wszedł do środka. Ciężkie, stalowe drzwi zamknęły się za nim z metalicznym zgrzytem, który przeraziłby go, gdyby nie był całkowicie otumaniony narkotykiem. Obchodząc promy, zatrzymywał się, by sprawdzić cumy i klapy towarowe. Wszystko było należycie zabezpieczone. Nawet dysze były czyste. Wtedy natknął się na Johna. Siedział, oparty o byle jak uszczelnioną przegrodę, tuż za bezzałogowym promem.

John, szary jak kamienne trzewia asteroidu tworzące „Bruna”, podniósł głowę, gdy Emilio dał nurka pod kadłub promu i stanął przed nim.

— Och, mój Boże — jęknął John. — Właśnie myślałem, że już nie może być gorzej.

— Uwierz człowiekowi, który sporo o tym wie — powiedział Emilio lekko bełkotliwym głosem. — Zawsze może być gorzej.

— Emilio, przysięgam, nie wiedziałem! — zawołał Candotti z płaczem. — Wiedziałem, że Carlo trzyma kogoś w przedziale medycznym, ale nie miałem pojęcia kogo i dlaczego… Powinienem sprawdzić… O Jezu…

W porządku, John. Nic nie mogłeś na to poradzić. — Nawet otumaniony narkotykiem, Emilio wiedział, co ma zrobić i co powiedzieć. — Tak jest lepiej — dodał, klękając przy Candottim i używając swych przegubów, by przytulić jego głowę do swojej piersi. — Lepiej się wypłakać — powiedział, ale nie czuł nic, zupełnie nic. To dziwne, pomyślał, kiedy John szlochał na jego piersi. Tego właśnie pragnąłem przez te wszystkie miesiące, przed Giną…

— Nie mogłem się modlić — wyszeptał Candotti.

— To normalne, John.

— Siedziałem tu przy drzwiach, żeby nie zapaskudzić promu… — powiedział John, pociągając głośno nosem i starając się wziąć w garść. — Carlo powiedział Nicowi, że jeśli nie wróci w ciągu dziesięciu minut, ma tu zrobić próżnię! Nie potrafiłem się modlić. Wiesz, o czym myślałem? O malinowym dżemie!

— Buum! — Zrobił grymas, który miał być uśmiechem. — Za dużo widziałem filmów o podróżach kosmicznych.

— Wiem. To normalne. Już dobrze.

Czuł ostry ból promieniujący od rąk, ale pozwolił, by John przywarł do niego i zdał sobie sprawę, że ból łatwiej jest znieść, kiedy się nie myśli o tym, że będzie trwał wiecznie. Pożyteczna lekcja, pomyślał, patrząc ponad głową Johna na zewnętrzne drzwi hangaru. Były czyste, musieli je niedawno zmienić.

— Chodź — powiedział. — Wejdziemy do środka. Możesz wstać?

— Tak. No jasne.

John wstał o własnych siłach i otarł twarz rękawem, ale zachwiał się i zatoczył na kamienną ścianę hangaru.

— W porządku — powiedział po dłuższej chwili.

Kiedy doszli do klapy wiodącej do pomieszczeń załogowych, Emilio pokazał Johnowi gestem, by w nią zastukał, nie chcąc narażać własnych rąk.

— Nie pokazuj im niczego, John — powiedział, kiedy czekali, aż im otworzą właz.

John spojrzał na niego niepewnie, mrugając oczami, ale potem kiwnął głową i wyprostował się.

— To hasło naszego życia — powiedział cicho Emilio Sandoz, nie patrząc już na Johna. — Nic nie dawać tym skurwysynom.


* * *

Klapę otworzył im nie Nico, ale Sean Fein, posępny jak chmura gradowa, który w milczeniu zaopiekował się Johnem, prowadząc go na górny pokład, gdzie były kabiny. Carla nigdzie nie było widać, zniknął też Żelazny Koń, tylko gdzieś z dołu dochodził natarczywy głos Joseby.

Protezy czekały na stole we wspólnym pomieszczeniu. Siedział przy nim Nico, jedząc lunch, a także jakiś barczysty mężczyzna, którego zwaliste cielsko zaskakująco kontrastowało z impresjonistyczną gamą kolorów: proste włosy barwy dojrzałych żonkili opadające na różową skórę i hiacyntowe oczy.

Sandoz usiadł i przyciągnął do siebie protezy, wtykając w nie po kolei ręce.

— Frans Vanderhelst — przedstawił się grubas. — Pilot.

— Emilio Sandoz. Poborowy. — Złożył ręce na podołku i spojrzał na wielkiego młodzieńca siedzącego obok Fransa. — A ty jesteś Nico, ale formalnie nas nie przedstawiono.

— Emilio Sandoz, Niccolo d’Angeli — powiedział usłużnie Frans z pełnymi ustami. — Za wiele nie mówi, ale… chizz e un brav’ scugnizz’… Jesteś dzielnym chłopcem, prawda, Nico? Si un brav’ scugnizz’, co, Nico?

Nico ostrożnie osuszył usta serwetką, uważając, by nie urazić bladosinego nosa.

Bra v scugnizz — potwierdził posłusznie z powagą w wodnistych, brązowych oczach, osadzonych w czaszce, która wydawała się trochę za mała jak na człowieka o takim wzroście.

— Jak tam twój nos, Nico? — zapytał Sandoz bez cienia złośliwości. — Wciąż boli? — Nico zdawał się uporczywie myśleć o czymś innym, więc Sandoz zwrócił się do Fransa: — Kiedy się widzieliśmy ostatnio, pomagałeś Nicowi wytrząsnąć ze mnie flaki, o ile dobrze pamiętam.

— Bo grzebałeś w programach nawigacyjnych — odrzekł spokojnie Frans, biorąc do ust następną porcję. — Nico i ja robiliśmy tylko to, co do nas należy. Chyba nie czujesz do nas urazy?

Chyba nie czuję — odpowiedział Sandoz przyjaznym tonem. — Z twojego akcentu wnioskuję, że jesteś z… Johannesburga, tak? — Frans pochylił głowę w niemym podziwie. — A sądząc po twoim imieniu, nie jesteś katolikiem. Vanderhelst przełknął i zrobił obrażoną minę.

— Jestem holenderskim agnostykiem reformowanym… To coś zupełnie innego niż agnostyk katolicki, rozumiesz?

Sandoz pokiwał głową, przyjmując tę uwagę bez komentarza. Wyciągnął się wygodnie w fotelu i rozejrzał wokoło.

— Najlepszy pod słońcem — mruknął Frans, śledząc jego spojrzenie.

Wszystkie urządzenia, wszystkie elementy armatury i wyposażenia lśniły czystością, a te, które nie były w użyciu, spoczywały pod pokrowcami. „Giordano Bruno” był dobrze zorganizowanym i zarządzanym pojazdem kosmicznym. I gościnnym — Frans uniósł właśnie pytająco swoje prawie niewidoczne brwi, podnosząc butelkę pinot grigio. Sandoz wzruszył ramionami: Dlaczego nie?

— Szkło jest na drugiej półce nad zlewem — poinformował go Frans, zabierając się ponownie do jedzenia. — Możesz sobie wziąć coś do jedzenia, jeśli jesteś głodny. Wybór jest niezły. Szef dba o dobry stół.

Sandoz wstał i przeszedł do kuchni. Frans z satysfakcją nasłuchiwał brzęku pokrywek i trzasku otwieranych drzwiczek: wybór był rzeczywiście imponujący. Kilka minut później Sandoz wrócił ze szklanką zakleszczoną w protezie jednej ręki i talerzem cacciatore z kurczaka w drugiej.

— Całkiem nieźle sobie z tym radzisz — zauważył Frans, wskazując widelcem na protezy.

— Tak. To sprawa praktyki — odpowiedział spokojnie Sandoz. Nalał sobie wina i wypił łyk, zanim zabrał się do gulaszu. — To jest wspaniałe — stwierdził po jakimś czasie.

— Dzieło Nica — wyjaśnił mu Frans. — Nico ma wiele talentów.

Nico rozpromienił się.

— Lubię gotować — przyznał z dumą. — Bucatani al dente, scamorza z grilla, pizza Margherita, jajka sadzone na frytkach…

— Myślałem, że nie jadasz mięsa — powiedział Frans, widząc, jak Sandoz przeżuwa kawałek kurczaka.

Sandoz spojrzał na swój talerz.

— Zostanę potępiony — stwierdził spokojnie. — I zdycham z bólu w rękach, ale tym też się nie przejmuję. Co dostaję?

— To coś w rodzaju tłumika emocji — powiedział Żelazny Koń tuż zza jego pleców. Obszedł bezgłośnie stół i stanął za Nikiem, naprzeciw Sandoza. Frans, wyraźnie uradowany, patrzył to na jednego, to na drugiego, jak widz na kortach Wimbledonu. — Zwykle używa się go, by opanować bunt więźniów — wyjaśnił Żelazny Koń. — Nie upośledza władz poznawczych. Tłumi emocje.

— To twój pomysł? — zapytał Sandoz.

— Carla, ale nie próbowałem mu tego wyperswadować. Danny sprawiał wrażenie, jakby sam zażywał ten lek. Frans poczuł się zawiedziony.

— Interesujące świństwo — zauważył Sandoz. Wziął nóż i obejrzał dokładnie jego ostrze, a potem spojrzał na swój talerz. — Od czasu tej masakry zapach mięsa wywoływał we mnie mdłości, ale teraz… — Wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie z noża na Żelaznego Konia. — Chyba mógłbym wyciąć ci serce i zjeść je — powiedział z lekkim zdziwieniem — gdybym wiedział, że w ten sposób zapewnię sobie dziesięć minut ze swoją rodziną.

Na Żelaznym Koniu i to nie zrobiło żadnego wrażenia.

— Ale sobie nie zapewnisz — stwierdził sucho. Frans znowu się uśmiechnął.

— Nie. Więc równie dobrze mogę pogodzić się z tym, co jest.

— Byłem pewny, że sam do tego dojdziesz — powiedział Żelazny Koń i odwrócił się, aby wyjść.

— Danny! — zawołał Sandoz, kiedy tamten był już przy drzwiach.

Gdyby grodzie nie były wyłożone polimerem, nóż wbiłby się dość głęboko, a tak odbił się tylko od ściany tuż obok głowy Danny’ego i upadł na podłogę.

— To zdumiewające, że dawne umiejętności gdzieś tam w człowieku tkwią i można je wykorzystać, kiedy zajdzie pilna potrzeba — powiedział Sandoz z uśmiechem, ale spojrzenie miał zimne i twarde jak stal. — Chciałbym widzieć, jak dojrzewa jedno konkretne dziecko — dodał tym strasznym, zwykłym głosem. — Jak długo już lecimy, panie Vanderhelst?

Frans zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech i uniósł się na krześle.

— Prawie cztery tygodnie.

— Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego czas zachowuje się w ten sposób. Dzieciaki zmieniają się tak szybko, zwłaszcza kiedy ich tatusiowie podróżują z relatywistycznymi szybkościami. Dlaczego, Danny? Te środki są naprawdę obrzydliwe. Możesz mi powiedzieć, jaki cel je usprawiedliwia?

— Powiedz mu — warknął Sean Fein, wchodząc do wspólnego pomieszczenia po odprowadzeniu Candottiego do kabiny. — Jeden Bóg wie, jaki mamy dzień w tej cholernej rurze, ale w jakimś kalendarzu musi być Jom Kippur. A jakbyś się zapytał jakiegoś rabina, Danny, to by ci powiedział, że nie wystarczy błagać Boga o zmiłowanie. Musisz prosić o przebaczenie człowieka, którego skrzywdziłeś. — A kiedy Danny wciąż milczał, wybuchnął: — Powiedz mu, na miłość Jezusa i dobro twojej własnej żałosnej duszy!

Oparty sztywno o ścianę, Daniel Żelazny Koń wreszcie przemówił, a jego głos był równie beznamiętny jak wywód.

— Anulowanie aktu kasacji Towarzystwa Jezusowego, a także wszystkich procesów sądowych, jakie nam wytoczono. Przywrócenie wpływowej pozycji, która nam umożliwi wprowadzenie w życie programów kontroli narodzin i działań na rzecz biednych w całej sferze władzy Kościoła. Przekazanie przez kamorrę do Watykanu dokumentów umożliwiających zidentyfikowanie księży skorumpowanych przez środowiska przestępstw zorganizowanych, tak aby Kościół mógł się oczyścić z elementów, które podkopały moralny autorytet Rzymu. Środki umożliwiające jezuitom powrót na Rakhat i kontynuowanie tam dzieła Bożego. — Zamilkł, lecz po chwili dodał jedyny powód, który naprawdę się liczył. — Zbawienie jednej duszy.

— Mojej? — zapytał Sandoz kpiącym tonem. — No cóż, podziwiam twoją ambicję, jeśli nawet nie pochwalam twoich metod, ojcze Żelazny Koniu.

— Nie zrobiliby Johnowi krzywdy — powiedział Danny. — To był blef.

— Naprawdę? — Sandoz wzruszył ramionami i ściągnął w dół wargi, jakby się nad czymś zastanawiał. — Zostałem porwany, a później dwukrotnie pobity do nieprzytomności. Obawiam się, że muszę poważnie traktować groźby Carla.

— Przykro mi, Sandoz — powiedział udręczony Danny.

— Gówno mnie obchodzi, że jest ci przykro — odrzekł cicho Sandoz. — Jeśli chcesz rozgrzeszenia, idź do księdza.

Sean, którego ta wymiana zdań napełniła obrzydzeniem, poszedł do kuchni. Kiedy wrócił ze szklanką i butelką irlandzkiej whisky, Danny nadal tam stał, wpatrując się ponuro w Sandoza.

— A co z Candottim? — warknął Sean.

Danny wziął głęboki oddech i odwrócił się, aby wyjść, ale przedtem podniósł nóż i położył go na stole przed Sandozem.

Musi mieć mocne nerwy, pomyślał Frans. Portorykańczyk był przez całe tygodnie przykuty do łóżka i ledwo trzymał się na nogach, w dodatku miał okaleczone ręce, więc trudno było powiedzieć, czy umyślnie nie trafił w Danny’ego. Frans odnosił jednak dziwne wrażenie, że Sandoz mógłby jego, Fransa, przyszpilić do ściany, gdyby tylko chciał. Dla Carla zabezpieczeniem był Candotti, ale Wódz mógł liczyć tylko na siebie…

— No cóż, czy się komu podoba, czy nie, wszyscy tu jesteśmy — powiedział Sean, nalewając sobie whisky. Potrząsnął nią, patrząc na Sandoza chłodnymi niebieskimi oczami. — To tylko przypuszczenie, ale idę o zakład, że na tym całym Bożym świecie nic nie pogorszyłoby samopoczucia tego faceta tak, jak twoje przebaczenie. Rozżarzone węgle na jego głowę.

— No wiesz — odpowiedział sucho Sandoz, przedrzeźniając jego akcent — warto się nad tym zastanowić.

Frans był wyraźnie rozbawiony.

— Grasz w karty? — zapytał Sandoza.

— Nie chciałbym wykorzystywać przewagi — odrzekł Sandoz, którego cały ten dramat nie wyprowadził z równowagi. Wstał i zaniósł swój talerz do kuchni. — Zawsze słyszałem, że holenderscy protestanci reformowani nie pochwalają gry w karty.

— Nie pochwalamy też picia alkoholu — powiedział Frans, nalewając wszystkim prócz Nica, który nie pił, ponieważ siostry mu zabroniły.

— To prawda — zgodził się Sandoz, wracając do stołu. — Poker?

— To by była odmiana po tej cholernej scopa — powiedział Sean.

— A ty, Nico? — zapytał Frans, sięgając po wysłużoną talię, która zawsze leżała na stole.

— Popatrzę sobie — odpowiedział Nico.

— Wiem, Nico — rzekł wyrozumiale Frans. — Chciałem tylko być uprzejmy. W porządku, Nico. Nie musisz grać.

— Chciałbym najpierw przesłać do domu wiadomość, jeśli nie będzie wam to przeszkadzało — powiedział Sandoz.

— Radio jest tam, za drzwiami, na lewo od ciebie — powiedział mu Frans. — W stanie gotowości. Po prostu nagraj wiadomość i kliknij „wyślij”. Zawołaj, jakbyś potrzebował pomocy.

— Już to widzę — mruknął Sean, kiedy Sandoz opuścił pomieszczenie wspólne.

Emilio usiadł przed nadajnikiem i przez chwilę zastanawiał się, co przesłać. „Ponownie wypieprzony”, przyszło mu do głowy, ale uświadomił sobie, że wiadomość dotrze na Ziemię, kiedy Celestina będzie jeszcze bardzo młoda, więc odrzucił ten pomysł jako zbyt wulgarny.

Wystukał siedem słów.

„Wzięli mnie przemocą. Myślę o was. Nasłuchujcie sercem”.

Загрузка...