28. ŚRODKOWY INBROKAR: 2061 czasu ziemsąkiego

Było już po drugim świcie, kiedy Ha’analę obudziło światło dnia. Odwróciła głowę od blasku i spojrzała na wciąż senną Puskę.

Jak mam to powiedzieć Sofii, napłynęła pierwsza myśl, identyczna z pierwszą myślą wczorajszego i poprzedniego dnia. Usiadła, popatrzyła na siebie i skrzywiła się: jej futro było zmatowiałe i zabłocone, dziąsła napuchnięte, głowa ciężka. Och, Izaaku, pomyślała z rozpaczą, podnosząc się powoli, prostując zesztywniałe członki. W głowie miała pustkę, tak jak pusta była rozciągająca się przed nią równina, pokryta bladą, lawendową mgiełką kwitnących traw i porostów.

Sipaj, Puska, obudź się! — powiedziała półgłosem. Pomacała wokół siebie ogonem i lekko chlasnęła nim Puskę w biodro. Puska machnęła ręką przez sen. — Puska! — zawołała Ha’ anala, bardziej natarczywie, nie chcąc poruszyć głową, by nie zgubić zapachu. — On żyje! Czuję jego zapach.

Puska przetoczyła się powoli na nogi i spojrzała w tym kierunku, w którym patrzyła Ha’anala, ale zobaczyła tylko pustą równinę.

Sipaj, Ha’anala — powiedziała zaspanym głosem — nikogo tam nie ma.

— Izaak tam jest — upierała się Ha’ anala, pospiesznie strzepując błoto z futra. — To zależy od wiatru, ale ktoś myśli, że on idzie na północ.

Puska pociągnęła nosem i wyczuła tylko owocujący sintaron i kępkę słodkich liści obiecującą zupełnie przyzwoite śniadanie.

Sipaj, Ha’anala, czas wracać do domu.

— Możemy go doścignąć…

— Nie.

Ha’anala wzdrygnęła się, spojrzała przez ramię i zobaczyła w twarzy Puski sceptycyzm i żal.

— Nie bój się… — zaczęła.

— Nie boję się — przerwała jej twardo Puska, zbyt zmęczona, by silić się na uprzejmość. — Nie wierzę ci, Ha’analo — dodała i umilkła, zakłopotana. — Sipaj, Ha’analo, ktoś myśli, że się mylisz. Jego tu nie ma.

Przez dłuższy czas patrzyły na siebie, jakby były sobie zupełnie obce. Milczenie przerwała Ha’anala.

— Więc dobrze — powiedziała bezbarwnym głosem. — Ktoś pójdzie dalej sam. Powiedz Fii, że ktoś odnajdzie Izaaka, nawet jeśli będzie musiał pójść za nim aż do morza.


Kiedy ucichły kroki oddalającej się Puski, Ha’anala zamknęła oczy i uformowała w myślach wyobrażenie stożka zapachu: był rozrzedzony i szeroki u góry, zwężający się ku podstawie do jakiegoś punktu, którego nie potrafiła dostrzec, ale który mogła odtworzyć na podstawie budowy stożka. Nie dbając o to, że Puska już zrezygnowała, powiedziała na głos: „On gdzieś tutaj jest” i ruszyła za stożkiem tropu.

W ciągu pierwszych paru godzin wiatr igrał z tropem i dwukrotnie musiała zatoczyć łuk, aby go ponownie odnaleźć tuż przy ziemi. Kiedy jednak słońca wspięły się dość wysoko i wiatr ucichł, nabrała już wprawy i wystarczyło przechylić głowę to w jedną, to w drugą stronę, by wymierzyć kąt nachylenia.

Równina nie była tak płaska i pusta, jak się wydawało: żłobiły ją wąskie strumyki po ulewie z poprzedniego dnia. Brzegi wielu z nich porastały krzaki obsypane purpurowymi jagodami, które Izaak jadł, czego była pewna, badając jego odchody. Prawie wciąż dręczył ją głód; wypatrywała więc nor nad brzegami strumyków, z których od czasu do czasu udawało się jej wyciągnąć jakieś małe zwierzątko, którego nazwy nie znała. Raz, rozgrzana i brudna, weszła do strumienia i usiadła na jego kamienistym dnie, mając nadzieję, że silny prąd obmyje ją z błota i ochłodzi; kiedy oparła się wygodnie na ogonie, jakieś stworzenie wpłynęło między jej rozpostarte szeroko nogi.

— Manna! — krzyknęła i roześmiała się, unosząc głowę ku słońcom.

Pełno tu było różnych dziwów. Widziała cały świat, od jednego krańca do drugiego, a szóstego dnia wędrówki oglądała najpierw wschód obu słońc, a potem ich zachód i w końcu zrozumiała, dlaczego niebo zmienia barwę. Zdumiewało ją również własne ciało. Przez całe dzieciństwo żyła wśród bujnej roślinności i nigdy przedtem nie zaznała owej szczególnej radości, jaką sprawia miarowy, naturalny krok. Teraz śpiewał jej rytm własnych kroków: radość wytrwałej wędrówki, cichej przestrzeni, celu. Wpadłszy w płynny kłus, z ogonem płasko ułożonym nad ziemią, po raz pierwszy poznała równowagę i szybkość, precyzję i wdzięk, ale nie odczuwała potrzeby pośpiechu. Była coraz bliżej Izaaka, wiedziała, że on żyje i ma się dobrze. Była pewna, że jest szczęśliwy tak jak ona.

Pozwoliła sobie nawet na dzień odpoczynku nad głębokim korytem strumienia, gdzie odkryła mnóstwo wygrzebanych w mule gniazd pełnych jakichś małych zwierzątek, które głupi rodzice pozostawili bez opieki. Tego wieczoru zasypiała z pełnym brzuchem, uspokojona wiarą w to, że Izaak jest blisko i że wytropi go nawet po deszczu. Następnego ranka obudziła się zesztywniała, ale w radosnym nastroju.

Zobaczyła go około południa. Stał na skraju niskiej skarpy, gdzie równina załamywała się, obniżając na wschód na wysokość dojrzałego drzewa w’ralii. Izaak nic nie powiedział, ale kiedy zatrzymała się jakieś sześćdziesiąt kroków od niego, rozłożył szeroko ramiona, jakby obejmował całą pustą przestrzeń wokół siebie — nie kręcąc się w kółko, by zamazać obraz świata, ale obracając się powoli w ekstazie, aby tó wszystko zobaczyć i wchłonąć. Kiedy zrobił pełny obrót, ich spojrzenia się spotkały.

— Klarowność! — krzyknął.

— Tak! — zawołała w uniesieniu, przez chwilę wiedząc, co jest ukryte w jego dziwnym, tajemnym sercu. — Klarowność!

Zakołysał się lekko: nagi, wysoki i pozbawiony ogona. Ha’anala też spojrzała na rozległe niebo.

— Czerwone nie szkodzi — oświadczył chełpliwie, nie wiedząc, jak bardzo się myli. Po jakimś czasie zaczął mrugać oczami i drżeć. — Nie chcę wracać.

— Wiem, Izaaku — odpowiedziała Ha’anala, idąc ku niemu. Zapomniała o Sofii i Runach, całe jej życie zblakło i zaginęło. — Rozumiem.

Milczał, co nie było niczym nowym, ale kiedy Ha’anala podeszła bliżej, też oniemiała. Jego skóra miała barwę krwi, cały był pokryty pęcherzami i napuchnięty. Co mu się stało, myślała gorączkowo, stuliwszy uszy. Usiadł nagle przy dwu rzeczach, jakie posiadał, przy laptopie i swojej wystrzępionej niebieskiej chuście, ale nie zarzucił jej na głowę, jak zwykle robił nawet w puszczy, gdzie baldachim liści chronił go przed promieniami słońc.

— To… szys…ko — mruknął bełkotliwie.

Nie wiedząc, co dalej robić, uległa impulsowi, by go zapytać:

Sipaj, Izaak, nie jesteś głodny?

I natychmiast przeklęła się w duchu za te całkowicie zbyteczne słowa.

— Posłuchaj — powiedział, dygocąc; widziała napięcie czające się w jego chudym, prawie nieowłosionym ciele. — Muzyka. — Nie poruszyła się, sparaliżowana widokiem tych otwartych wrzodów, porażona odorem gnicia. — Słuchaj! — powtórzył z naciskiem.

Znieruchomiała i postawiła uszy. Nad sobą słyszała powolny łopot skrzydeł jakiegoś wielkiego stworzenia, wspinającego się ku prądowi cieplnemu, który mógłby je wynieść poza krawędź skarpy. Niżej, u podstawy stromizny, grzmot wody i seria pełnych niepokoju wrzasków, rozpływających się w komicznych kwikach i pochrząki waniach. Nazachód śpiewne pogwizdywaniejakiegoś stada pasącego się na równinie, z głowami tuż przy ziemi. W pobliżu ciche skrobania, świst wiatru w trawie. Ciche trzaski, które przyciągnęły jej spojrzenie: dojrzałe ziarna pękające pod wpływem jakiegoś krytycznego wzrostu temperatury lub wilgotności, który rozsadził ich komórki.

— Muzyka Boga — szepnęła, słysząc głośne bicie własnego serca.

— Nie — powiedział Izaak. — Posłuchaj. Tu są inni, którzy śpiewają.

Inni! Dopiero teraz usłyszała tony wieczornego śpiewu, słabe i odległe, przynoszone urywkami przez kapryśny wiatr. Inni, którzy śpiewają. Djanada — Jana’atowie!

Izaak wyciągnął chude ręce, by zrównoważyć zdradliwy ciężar głowy i ramion, który teraz nagle odczuł, i pochylił się nad krawędzią skarpy. Widząc go w takim uniesieniu, nie dbającego o poranioną skórę, Ha’anala podpełzła do skraju urwiska, wsłuchując się w znajomą melodię, wyśpiewywaną niezbyt pewnie przez dwa głosy. Ich harmonia była obca, ale piękna. Mieszane zbiorowisko, pomyślała, spoglądając na nich z góry. Jana’atowie i Runowie, ale w zadziwiająco różnym wieku i różnej płci. Dzieci Jana’atów niesione na plecach nie przez własnych ojców, ale przez samice Runów, które zbiły się w ciasną grupę, tuląc uszy, by nie słyszeć śpiewu. Kilka zawoalowanych postaci w szatach. Potem wyłowiła z tłumu śpiewaków: mężczyznę w metalowym stroju i trochę od niej młodszego chłopca.

Żal nadszedł jak oberwanie chmury: chciała tu być tylko z Izaakiem, jak dwa samotne kamienie, bok przy boku. Chciała zadawać mu jedno pytanie na dzień i mieć cały obrót świata na rozważenie jego odpowiedzi. Chciała wiedzieć, co słyszał, kiedy wędrował. Czy w jego nogach też było coś w rodzaju poezji? Czy wiatr ryczał bez słów w jego małych uszach?

Jeszcze nie, pomyślała, zaniepokojona. Nie chcę żadnych innych!


Ta sama myśl przeszła właśnie przez głowę Shetriemu Laaksowi, który poczuł zapach samicy i spojrzał w górę dostatecznie szybko, by uchwycić wzrokiem głowę jeszcze jednej uciekinierki patrzącej na niego ze szczytu uskoku dzielącego step.

Już dosyć, pomyślał, zwracając się do jakiegokolwiek bóstwa, które mogło go usłyszeć. Nie chcę żadnych innych!

Jakby w odpowiedzi na jego modlitwę, głowa dziewczyny znikła. Mimo to Shetri Laaks był tak wyprowadzony z równowagi jej nagłym pojawieniem się, że zająknął się w ostatnim wersie wieczornej pieśni, co wywołało jeszcze jeden bezczelny chichot jego siostrzeńca Athaansiego. Zapragnął mu wykrzyczeć prosto w twarz: Ja tego wszystkiego nie chciałem, ty nadęty młokosie!

Zabierz sobie tę przeklętą zbroję i moją upartą siostrę, i te żałosne pienia, idź sam i niech Sti zatańczy na twoich kościach!

Do dzisiejszego wieczoru Shetri Laaks odśpiewał wieczorną pieśń już dziesięć razy. Nawiasem mówiąc, nie była to dokładna liczba dni, przez które prowadził na północ swoją gromadkę kobiet i dzieci.

Bez względu na to, co sobie myślał jego żałosny młody siostrzeniec, Shetri Laaks nigdy nie miał wyższych aspiracji. Chciał po prostu wieść spokojne życie aptekarza specjalizującego się w kanonie Sti. Dopóki któryś z czeladników nie poinformował go, że u wrót pojawiła się jego siostra Ta’ana Laaks u Erat, druga w kolejności narodzin, nie obchodziła go rewolta na południu, a już z pewnością nie spodziewał się, że zamieszki wpłyną najego los. Adepci tacy jak Shetri wiedli proste życie, zaopatrywani regularnie przez swoje rodziny, uzupełniając czasami swoje zapasy ofiarami od tych, którzy mieli nadzieję, że ich dolegliwości zostaną uznane za niedziedziczne albo że ich obrażenia okażą się na tyle niewielkie, iż można je będzie wyleczyć bez łamania prawa. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś wdowa, by kupić prawo przygotowania się do pogodnej śmierci poprzez uczestniczenie w wodnym obrządku. Poza tymi rzadkimi przypadkami adeptów pozostawiano w spokoju, co bardzo odpowiadało Shetriemu.

— Nasz brat Nra’il poległ na wojnie — poinformowała go Ta’ana bez żadnego wstępu, kiedy odwiedził ją w chacie dla gości dziesięć dni temu. — Wszystkich jego domowników wymordowano. Mój mąż też nie żyje.

Shetri wpatrywał się w nią tępo przez jakiś czas, z nadzieją, że siostra i jej świta okażą się niezwykle realistyczną halucynacją. Pomyślał: Po co mi to mówisz? Idź sobie.

— Nie mogę podróżować sama — oświadczyła Ta’ana, choć przywędrowała aż tu i dotąd nie towarzyszył jej żaden dorosły krewny. — Północ jest bezpieczna. Musisz mnie tam zaprowadzić, to twój obowiązek.

— To niemożliwe — mruknął, z trudem wydobywając głos.

Pokazał jej pazury poplamione pigmentem po obrządku, z powodu którego Ta’ana wyrzuciła go z domu. Całkiem niedawno opanował już cały kanon, a jego organizm jeszcze nie uodpornił się na substancje wdychane podczas obrządku wodnego.

— Narkotyki będą działały przez wiele dni — powiedział jej, mrugając powiekami.

Zalatywało od niej dymem i miała na sobie brudny woal, opadający aż do stóp, przeszywany srebrną nicią i ozdobiony na dole kraciastym wzorem, który w oczach Shetriego zdawał się falować.

— Mam zakłócenia wizji — oznajmił.

— To twój obowiązek — powtórzyła.

— A co z obowiązkiem brata twojego męża?

— Nie żyje — odpowiedziała, nie obarczając go zbędnymi szczegółami, a siebie koniecznością opowiadania o nich: jej spokój był bardzo kruchy. — Jesteś teraz regentem mojego syna. Poza tobą nie ma nikogo. Zbroja należy do ciebie, do czasu, gdy Athaansi zostanie przeszkolony.

— Jestem już duży — prychnął Athaansi z zajadłością piętnastolatka. — To obraza. Pokonam cię, wuju!

Ta’ ana okręciła się w miejscu i szturchnęła chłopca, wprawiając tym w oszołomienie wszystkich troje: siebie, syna i wuja. Athaansi zadygotał, westchnął głośno i zaczął szlochać.

— Panuj nad sobą — rozkazała Ta’ana, odzyskując mowę. — Jeśli się uspokoisz, inni dadzą ci spokój. Idź i posiedź ze swoją siostrą.

Potem jeszcze bardziej zgorszyła adeptów, którzy przyglądali się temu wszystkiemu z wymaganej przez uprzejmość odległości, podnosząc woal obiema rękami, by spojrzeć swemu bratu prosto w oczy.

— Skup się! — warknęła. — Czy sądzisz, że opuściłabym moje mury, gdyby pozostał przy życiu ktoś, kto broniłby mojej czci? Jesteś regentem, Shetri — powiedziała tonem, który musiał uznać za stanowczy. — Zbroja jest na wozie.

Musiał więc zdjąć swoją prostą szarą suknię i przypomnieć sobie umiejętności, których się uczył podczas szkolenia wojskowego jako młody resztar niskiej rangi. Może to było działanie narkotyku, a może prawdziwe zapomnienie, ale nie miał pojęcia, jak nałożyć zbroję. Athaansi, upokorzony, z zaczerwienionymi oczami, znalazł pociechę w pogardzie, z jaką pokazał wujowi, gdzie jest góra nagolenników, co wywołało nieme rozbawienie na twarzy ruńskiego służącego, który zapinał sprzączki.

— Musimy iść pieszo. Załóż wysokie buty — powiedziała Ta’ana, kiedy mozolił się z napierśnikiem. Spławne rzeki na południe od Mo’arlu były teraz pod kontrolą ruńskich rebeliantów. — I zabierz maści na oparzenia.

Był zbyt zamroczony, by się z nią sprzeczać, by jej dowodzić, że przywykł do chodzenia boso, wyprawiając się codziennie na zbieranie psychotropowych ziół i minerałów niezbędnych do sporządzania barwników; nawet nie pomyślał, by zapytać, kto jest poparzony.

Przejrzyste, barwne otoczki wciąż pulsowały wokół każdego obiektu, kiedy Shetri Laaks rozpoczął wędrówkę na północ, formalnie sprawując władzę nad domownikami swojej siostry, a w rzeczywistości słuchając wskazówek ruńskiej służącej, która wiodła mały orszak. To farsa, powtarzał sobie przez cały pierwszy dzień wędrówki. To jest farsa.

Dopiero pod koniec drugiego dnia zobaczył wystarczająco dużo, by uznać lakoniczne męstwo swojej starszej siostry, ponieważ dowiedział się, dlaczego kazała mu zabrać maści. Ta’ana opuściła swoje płonące domostwo w ostatniej chwili, zbierając służbę i organizując uporządkowany odwrót ze stanowczością zrodzoną z rozpaczy. Spalone zostało całe miasto — nawet dzielnice Runów, których sympatię Ta’ana zdobyła i podtrzymywała, przewidując dzień, w którym wojna i ją dopadnie. Ona i jej dzieci przeżyły tylko dlatego, że ruńska służba wywiozła ich potajemnie z płonącego domostwa Laaksów w wozie z podwójnym dnem — już dawno przygotowanym na taką noc — wyładowanym niby łupami, a w rzeczywistości prowiantem i najcenniejszymi dobrami rodzinnymi, w tym pogiętą i poczerniałą zbroją Nra’ila.

Ledwo widoczny szlak, który znała służąca, wiódł w pobliżu kilku innych dymiących miasteczek. Nie zobaczyli ani jednego żywego Jana’aty powyżej szesnastu lat; od czasu do czasu napotykali płaczące dziecko albo oszołomioną kobietę wędrującą przed siebie. Niektórych nie udawało się już uratować; tym Shetri wyprawiał szybki pogrzeb, używając węgielków z obozowego ogniska do rozpalania żałośnie nieskutecznych stosów. Inne leczył z oparzeń, podobnie jak swoją siostrę, a Ta’ana włączała je do swojego wędrownego domostwa, nie dbając o ich rodowód lub kolejność narodzin.

— Nie starczy nam żywności — mówił Shetri za każdym razem.

— Nie umrzemy z głodu — odpowiadała Ta’ana. — Są gorsze rzeczy.

Posuwali się coraz wolniej i żywności zaczynało brakować. W nocy budziły ich krzyki tych, którym przyśniły się płomienie, rano wyczerpanie brało górę nad strachem i określało tempo marszu. Piątego dnia Shetriemu rozjaśniło się w głowie na tyle, by zdał sobie sprawę, że może zarżnąć którąś z Runek. Dziewiątego dnia zostawili wóz i odtąd każdy, jednako pan i służący, niósł dziecko, prowiant lub tobołek z niezbędnymi rzeczami.

Teraz, po tylu dniach wędrówki, wciąż jeszcze daleko od bezpiecznej północy, równowaga liczbowa między Jana’atami i Runami uległa niebezpiecznemu zachwianiu. Im więcej uchodźców przyjmowała Ta’ana, tym wolniej szli i tym bliżsi byli konieczności uboju; poprzedniej nocy znowu uciekło dwóch ruńskich służących.

W ten sposób nigdy nie dojdziemy do Inbrokaru, myślał Shetri, spoglądając na skarpę, gdzie ukrywała się nowa dziewczyna. Odwrócił się do siostry z nadzieją, że jej nie zauważyła, ale Ta’ana wpatrywała się już w szczyt urwiska, odrzuciwszy woal i postawiwszy uszy.

— Zabierz ją — rozkazała.

— Zaraz zrobi się ciemno!

— Więc lepiej zrób to od razu.

— Zejdź do nas, dziewczyno! — krzyknął, odwracając się w kierunku skarpy.

Nie było odpowiedzi. Shetri zerknął na siostrę, która patrzyła na niego nieubłaganym wzrokiem.

— No dobrze już, dobrze — mruknął, strzygąc uszami na widok służącego, który podszedł, by zdjąć mu zbroję. Ta’ana zdobyła sobie posłuch; Shetri, nieprzywykły do sprawowania władzy, pozostawił to jej.

Uwolniony od ciężaru zbroi, przeszedł przez kamienne koryto potoku, ostrożnie stawiając stopy i starając się nie zwrócić na siebie uwagi pary cranilów, posapujących i popiskujących opodal na płyciznach, a potem przystanął i spojrzał w górę, tam gdzie pokazała się dziewczyna. Skarpa nie była gładką ścianą. Bloki kamienia osunęły się ku rzece, tworząc coś w rodzaju schodów; tylko na samej górze ustępowały coraz bardziej pionowemu urwisku. Westchnął i zabrał się do mozolnej wspinaczki. Dwukrotnie był już o włos od absurdalnej śmierci, więc trudno się dziwić, że z pasją przeklinał każde stworzenie żyjące na zachód i wschód od rzeki Pon i wszystkich jej dopływów, wzywając wszystkie bóstwa, by zesłały na nie zarazę, kalectwo, zniewagę, biegunkę i świerzb, kiedy w końcu stanął twarzą w twarz z czymś, co mogło być tylko opóźnionym efektem obrządków ku czci Sti.

— Tylko nie spadnij — powiedziała dziewczyna, kiedy w końcu wychylił głowę ponad krawędź szczytu, rozpaczliwie poszukując stopą oparcia, a płucami powietrza.

Przez długą chwilę wpatrywał się, oniemiały, w młodą kobietę, nie tylko nie zawoalowaną, ale całkowicie nagą. Zakłopotany nie do opisania, w końcu odwrócił od niej wzrok, a wówczas dostrzegł jakieś zupełnie fantastyczne, prawie nierealne stworzenie, pozbawione nosa i ogona, siedzące na ziemi obok niej.

— Czyjś brat jest chory — powiedziała dziewczyna. Shetri wytrzeszczył na nią oczy, tuląc uszy, i trochę poniewczasie zdał sobie sprawę, że jego stopa traci oparcie. Rozpaczliwie — i całkowicie bez godności — wymachując nią w powietrzu, odzyskał na chwilę równowagę, natrafiwszy na łodygę jakiegoś karłowatego krzaka, wyrastającego poziomo ze szczeliny w skale, i pospiesznie wciągnął się na szczyt skarpy.

— Pani — ledwo wydyszał, leżąc przed nią na brzuchu. — Twój brat? — Dziewczyna patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała pytania. — Twój brat? — powtórzył w języku ruńskiej służby.

Uniosła podbródek.

Siedzący ze skrzyżowanymi nogami, z przeraźliwie chudymi ramionami, rozstawionymi szeroko jak przypory, jej „brat” musiał zostać obdarty żywcem ze skóry przez jakiegoś niezdarnego łowcę. Teraz jednak Shetri dostrzegł mały nos, który pokryty był cieknącymi pęcherzami, podobnie jak całe ciało tego potwora.

— Już ma dosyć — wyjąkał Shetri, podnosząc się z wysiłkiem. — Ktoś udzieli mu spokoju.

— Nie! — krzyknęła dziewczyna, kiedy Shetri stanął za biednym stworzeniem i uniósł mu podbródek, by rozerwać gardło. Shetri zamarł bez ruchu. Nie była duża, ale wyglądała na taką, która z łatwością przegryzie kark mężczyźnie, a Shetri od wielu lat nie brał udziału w żadnej bójce lub zapasach.

— Odejdź — rozkazała. — Zostaw nas!

Co się dzieje z tymi wszystkimi kobietami, zadał sobie pytanie Shetri. Przez chwilę nie poruszał się, a potem ostrożnie puścił szyję stworzenia i cofnął się.

— Pani, ktoś może pomyśleć tylko o czymś tak niewymownie stosownym jak posłuszeństwo twojej woli — powiedział, siląc się na wyszukaną uprzejmość wobec tej nagiej, małej suki — ale czymkolwiek jest to stworzenie, nie ulega wątpliwości, że zdycha. Czy chcesz pozwolić, by twój „brat” cierpiał?

Wciąż wpatrywała się w niego rozwścieczonym wzrokiem. Do Shetriego zaczęło docierać, że dziewczyna nie rozumie, co on mówi. Sięgnąwszy pamięcią do czasów, kiedy był w dziecińcu, odnalazł kilka ruńskich słów i powtórzył pytanie, najlepiej jak potrafił.

— Ktoś nie chce, by on cierpiał. Ktoś chce, by on żył — oświadczyła dziewczyna porywczym tonem, który wydał się Shetriemu zupełnie niepotrzebną groźbą.

No cóż, to twój wybór, chciał jej odpowiedzieć Shetri. Zawsze można wybrać albo jedno, albo drugie. Rozejrzał się badawczo i zauważył z pewnym zadowoleniem, że wokół wszystkiego, co niebieskie, włączając w to dziwaczne małe oczy tego „brata”, wciąż utrzymywała się słaba, pulsująca aura. Było to bardzo pocieszające, nawet jeśli miało trwać krótko. Może „brat” wcale nie jest istotą realną? Może nie jest nią również ta dziewczyna… Ale Ta’ana też ją widziała. Shetri westchnął, wyprostował się i odszedł ostrożnie zza pleców tego biednego, odartego ze skóry stworzenia. Stanął na skraju urwiska i wychylił się, by spojrzeć na siostrę.

— Co się tam dzieje? — zawołała Ta’ana.

— Może przyjdziesz tu i sama zobaczysz? — odpowiedział Shetri zachęcającym tonem, wyrzekając się już nawet udawania, że on tu ma władzę.

Ta’ana pojawiła się na szczycie w chwilę później, rozebrana do koszuli. Shetri siedział już opodal dziewczyny i tego czegoś, co nazywała swoim bratem, spokojnie nucąc kilka wersów hymnu do Sti. Ku jego uciesze, mina, jaką zrobiła siostra, musiała bardzo przypominać minę, jaką on sam zrobił nieco wcześniej.

Ta’ana poradziła sobie z tą sytuacją z podziwu godną sprawnością gospodyni średniej rangi domostwa, do którego przybyli nieoczekiwani goście.

— Witajcie, czcigodni goście — powiedziała, powstając i zwracając się do dziwacznej pary tak samo, jak witała każdego z uchodźców, których spotkali w drodze na północ. Dziewczyna wpatrywała się w nią czujnie. — Jeśli uznacie za stosowne, przyłączcie się do moich domowników i wędrujcie dalej pod opieką mojego pana i brata. — A zwracając się do Shetriego, dodała cicho: — Upewnij się, czy potwór żyje.


Nie było to rozsądne żądanie, ale w zamierającym świetle drugiego słońca Shetri Laaks zrobił, co mógł.

A nie mógł zbyt wiele. Zawołał z góry na służebnicę Ta’any i kazał jej przynieść najczystsze prześcieradło, jakie się uda znaleźć, i koszulę od któregoś z uciekinierów.

— Nie — poprawił się, wciąż zmieszany nagością tej dziewczyny — przynieś dwie koszule. Ale jedną namocz w strumieniu. I staraj się, by wszystko było czyste! I przynieś mi wszystkie maści!

Czekając na służącą, obejrzał dokładnie potwora, nie dotykając jego ciała. Kiedy przyszła Runka, on i Ta’ana niewiele już widzieli, ale miał już obmyślony plan działania.

— Przenieś… tę osobę na prześcieradło, ale uważaj na jej skórę — polecił służącej, nie pozostawiając jej czasu na wpadnięcie w panikę. — Potem zbadaj dokładnie jej ciało, kawałek po kawałku, i oczyść je z brudu. Tylko ostrożnie. — Odczekał chwilę, oczekując krzyku, ale stworzenie nie wydało z siebie żadnego dźwięku. — Czy żyje? — zapytał ciemności, nie chcąc marnować swoich cennych leków na trupa.

— Żyje — poinformował go głos służącej.

— Co robisz? — zapytała nowa dziewczyna. — Powiedz tej jednej, co mu robisz?

Służka milczała, niepewna, kto tu rządzi.

— Powiedz jej, dziecko — polecił cicho Shetri i poczekał, aż szczebiot umilknie. — Dobrze, a teraz ostrożnie odwiń srebrną wypukłą szpachelkę… nie dotykaj końca ręką! Rozsmaruj mu szpachelką maść po całym ciele… cienko, bardzo cienko, rozumiesz? Zaokrągloną powierzchnię skieruj do pacjenta… uważaj, żeby nie urazić skóry krawędziami! Kiedy posmarujesz całe ciało, narzuć na niego koszulę. Przez całą noc będziesz dbała, żeby koszula była lekko wilgotna, rozumiesz?

Zrobiwszy wszystko, co było możliwe w tych warunkach, Shetri Laaks zakończył ten długi dzień i poszedł spać z nadzieją, że kiedy się obudzi, spędzi poranek, śmiejąc się z absurdalności snów, które zesłał mu Sti.


Kiedy Izaak otworzył oczy, poranny śpiew zbliżał się do końca, a powietrze przesycał zapach pieczonego mięsa.

— Zabili jakąś Runao — wyszeptała Ha’anala. — Jedzą ją.

— Każdy je — powiedział Izaak, udzielając pozbawionego emocji rozgrzeszenia. I zamknął ponownie oczy.

— Nie, to jest złe — upierała się. — Są inne rzeczy do jedzenia.

Izaak wsłuchiwał się w śpiew. A potem zasnął.


— Spróbuj — powiedziała Ha’anala, kiedy znowu się obudził.

Siedziała obok niego, poza polem jego widzenia, ale wskazała rękąstojącą w pobliżu miseczkę z zupą.

— Każdy je — przypomniała mu. — Shetri mówi, że mięso doda ci sił. Ktoś sam to złapał. To nie Runao.

Usiadł. Wszystko się zmieniło. Teraz byli na dole. Pod baldachimem z tkaniny przeszytej srebrną nicią. Spodobał mu się ten kolor. Było cicho. Runowie trzymali się z dala i rozmawiali przyciszonymi głosami. Miał na sobie coś wilgotnego. Jego skóra połyskiwała czymś śliskim. Nikt głośno nie mówił, więc mógł to wszystko rozważyć. To coś śliskiego dawało chłód.

— Laptop? — zapytał Ha’analę.

— Ktoś o nim pamiętał.

Zobaczył jej gest kątem oka. Laptop spoczywał na płaskim kamieniu.

Izaak wypił zupę i znowu się położył.

— Zostaniemy z nimi — oświadczył.

— Dopóki nie odzyskasz sił — powiedziała Ha’anala po chwili milczenia.

— Śpiewają — rzekł Izaak i zasnął.


— Skąd możesz to wiedzieć? — zapytał Athaansi Erat, pewny, że przypuszczenie jego matki jest niedorzeczne.

Jesteś za młody, aby to pamiętać… Kiedyś Najdonioślejszy gościł w naszym domostwie podczas podróży inspekcyjnej. To straszny pan! Ale kiedy na mnie spojrzał… oczy boga! Ona ma takie same — powiedziała Ta’ana Laaks u Erat, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma żadnego Runao lub innych uciekinierów.

— Ta dziewczyna pochodzi z Kitherich.

— I wędruje sama z jakimś potworem? — prychnął drwiąco Shetri. — I rozumie tylko ruanja? Naga?

Wolał własne przekonanie, że znowu ma halucynacje.

— Zdrajca miał córkę zrodzoną z Jholai Kitheri. To było szesnaście lat temu — powiedziała Ta’ana z naciskiem. — Nie rozumiesz? Ona była wychowywana na południu, przez Runów. A ten potwór bez ogona to pewnie jeden z tych cudzoziemców.

— Athaansi otworzył usta, by znowu zapytać, skąd ona to wie. Ta’ana uprzedziła go, mówiąc: — Słuchałam koncertów Najdonioślejszego! Wiem o… — Zawahała się, jednocześnie zakłopotana i podniecona wspomnieniem tego szczególnego poetyckiego tematu. — Wiem o takich rzeczach.

Jeśli syn odczuł pokusę, by zrobić matce mały wykład na temat zasad przyzwoitości, to szybko zmienił zamiar, widząc ułożenie jej uszu.

— Skoro tak — powiedział — to powinniśmy ich uśmiercić i zanieść ich gruczoły zapachowe do Inbrokaru. Wydano wyrok śmierci na tego bezimiennego i cały jego ród. I na wszystkich cudzoziemców!

Ku jego zaskoczeniu, matka nie wyraziła natychmiast zgody.

— Nie spiesz się przez chwilę, żebyś nie żałował do śmierci — powiedziała po chwili, spoglądając na syna z namysłem. — Przyszło mi do głowy, że potrzebujesz żony, Athaansi.

Shetri Laaks był pewny, że jego siostra już niczym nie może go zadziwić, ale, jak zauważył z zadowoleniem, Athaansi Erat nadal był zdolny do zdumienia.

— Jej? — zaskrzeczał chłopiec. — Ona jest VaHaptą! Ma wyrok śmierci! Jej dzieci…

Urodzą się w czasie, o którym nic nie wiemy — skończyła za niego matka. — Ona pochodzi z bocznej linii Hlavina Kitheriego, którego sukcesja jeszcze nie została ustanowiona. Kto wie, jakie kompromisy okażą się konieczne? Kitheri pozmieniał już wszystko, a nie byłaby pierwszą siostrzenicą, od której się rozpocznie nowa linia dziedziczenia. Jest mała, ale całkiem nieźle zbudowana, w odpowiednim wieku…

W tym momencie Athaansi przestał się boczyć, a zaczął głośno protestować. Wuj bawił się znakomicie tym spektaklem, rad, że o nim zapomniano, ale jego radość była dość krótka.

— Wygląda na to, że Athaansi jest zbyt wybredny, by pokryć VaHaptę ze starożytnego rodu — powiedziała nieulękła Ta’ana Laaks u Erat i przeniosła swą uwagę z syna na brata, okazując beznamiętny pragmatyzm. — Może ty byś zechciał dać początek nowej linii Laaksów, teraz, kiedy twój brat i jego rodzina nie żyją?

Postawiła uszy, oczekując odpowiedzi.

Nie doczekała się, bo Shetri Laaks był zbyt zajęty sprawdzaniem swojej zdolności do odczuwania zdumienia.

Ta’ana wstała, spoglądając na dwójkę przybyszów, siedzących pod baldachimem, który kazała zrobić ze swojego przetykanego srebrną nicią woalu.

— Jeśli chodzi o tego cudzoziemskiego potwora — oświadczyła — to może się nam przy dać jako zakładnik, jeśli na południu sprawy nie ułożą się po naszej myśli.

Co skutecznie zakończyło dyskusję.


— Ktoś myśli, że twój brat dobrze śpiewa — zagadnął Shetri dziewczynę, kiedy następnego ranka poszli razem na przechadzkę.

Nie powiedział jej, że ona też ma piękny głos. Był wciąż zbyt zaskoczony tym, że ośmieliła się śpiewać hymny, chociaż Ta’ana oznajmiła, iż obecnie toleruje się to na dworze Kitheriego. Tyle się zmieniło od czasu, kiedy on sam studiował niezmienne obrządki.

— Ma miły, czysty głos, a jego harmonie są…

— Z innego świata — dokończyła Ha’anala, uśmiechając się, kiedy Shetri rozważał w myśli ten zwrot, a potem zamrugał, zrozumiawszy jego znaczenie. — Izaak uwielbia muzykę ponad wszystko.

— Co śpiewałaś z nim po hymnach?

— Sz’ma, pieśń ludu naszej matki.

Shetri dał sobie spokój z próbą zrozumienia, co dziewczyna miała na myśli, mówiąc o pokrewieństwie. Muzyka była czymś, co rozumiał i potrafił docenić.

— Jest piękna.

— Jak i twoje pieśni. — Milczała przez chwilę. — Ktoś ci dziękuje, że śpiewałeś dla Izaaka. Hymny na cześć Sti uspokajają serce. Ktoś chciałby rozumieć słowa, ale wystarczy mu melodia.

Shetri zatrzymał się, chcąc jej zadać pytanie, które odczuwał jako kłopotliwe.

— Jak to możliwe, że Izaak nauczył się całego poematu, słysząc go tylko raz? Ktoś studiował przez lata… — Spojrzał w bok, zakłopotany. — Jest specjalistą od pamięci, czy może to normalne wśród… ludu waszej matki?

— Nasza matka mówi, że umysł Izaaka jest zbudowany zupełnie inaczej. Izaak różniłby się od wszystkich nawet wtedy, gdyby był pośród własnego ludu.

— Wybryk genetyczny? — podsunął Shetri, ale dziewczyna nie zrozumiała.

Znała wieczorne hymny, ale trudno się było z nią porozumieć nowoczesnym k’sanem, a on sam nie był w stanie przełożyć tego na ruanja. Zamilkł i zaczął się przyglądać niskiej roślinności wokół nich, rozpoznając znajome zioła, a potem pochylił się, by zerwać gałązkę balsamu i odetchnąć mocnym zapachem. Rad był z tego chwilowego odwrócenia uwagi od zagadek, które go przytłaczały, a jeszcze bardziej z tego, że dziewczyna nie okazuje jawnej pogardy mężczyźnie, którego interesują rośliny.

Dopóki Ta’ana nie zaproponowała mu tego, Shetri nie rozważał możliwości wzięcia sobie towarzyszki, nawet w myślach, nawet po tym, jak się dowiedział o śmierci Nra’ila i jego dziedziców. Ha’anala była młoda, ale on sam czuł się jak nowo narodzony. Zastanawiał się, czy Ta’ana rozmawiała już z dziewczyną. Nie miał pojęcia, jak się załatwia takie rzeczy; był trzeciakiem i nigdy nie sądził, że będzie mu to potrzebne.

— Ha’anala. To dziwne imię — powiedział.

— Ktoś został nazwany imieniem osoby, którą uwielbiał czyjś ojciec.

Pomyślał, ze dziewczyna ani nie ujawnia, ani nie ukrywa swojej tożsamości. Może uważa to za oczywiste… w końcu było oczywiste dla Ta’any. A może mu powiedziała, ale niezbyt dokładnie ją zrozumiał, może nie uchwycił jakiejś subtelności języka Runów. Jej dusza była dla niego jak kolorowe szkło: przepuszczające światło, ale nie przezroczyste.

Zmieszał się, kiedy stwierdził, że znowu na nią patrzy; nie pozwoliła się ubrać, nie mówiąc już o woalu, a jej zapach go oszałamiał. Spojrzał za siebie, na oddalone obozowisko, naprędce rozbite i błotniste po nocnym deszczu. Wkrótce będzie musiał powiedzieć siostrze, by dokonała wyboru między nagością a głodem. Trzeba będzie ubić tego Runao, który ją ubiera. Pozbyła się już woalu, więc podejrzewał, że bez trudu zniesie brak garderobianego.

— Musimy iść dalej, do Inbrokaru — powiedział Ha’anali, kiedy ruszyli dalej. — Ta’ana boi się, że mogą nas nie wpuścić, jeśli zbyt wielu uchodźców znajdzie tam schronienie. Co zrobicie, kiedy Izaak odzyska zdrowie?

Nie odpowiedziała mu wprost.

— To źle zjadać Runów. — Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w oczy. — Sipaj, Shetri, gdyby nie to, zostalibyśmy z wami.

Powtórzył sobie jej słowa w myślach, by się upewnić: zwróciła się do niego bezpośrednio, osobiście, a nie jak do jednego z domowników Ta’any. Zanim spotkał Ha’analę, rzadko rozmawiał z samicami nie należącymi do jego rodziny, ale teraz trudno się było mylić co do zapachu Ha’anali. Jej oczy miały barwę ametystu, a patrzyła na niego pozbawionym lęku spojrzeniem; wyobrażał sobie, że tak patrzą na mężczyzn ruńskie kurtyzany.

— Ktoś jest… — Głos uwiązł mu w gardle. A potem, przypominając sobie, że jest regentem i że musi się zachowywać z godnością, zaczął od nowa: — Czyjś siostrzeniec Athaansi…

— Mnie nie interesuje — skończyła jego zdanie Ha’ anala. — Twoja siostra znajdzie mu inną żonę. Może dwie. — Shetri cofnął się, wstrząśnięty. — Sipaj, Shetri, wkrótce wszystko się zmieni. Już nie będzie więcej żadnych „rozpłodników” do stracenia.

Dobrze to wszystko przemyślała. Prawa noga: miłość i zobowiązanie wobec Sofii, i pragnienie osłabienia nieuniknionego smutku. Lewa: potrzeba schronienia i chęć przeżycia, ale na własnych warunkach. Ha’anala nie mogła zwrócić się przeciwko Runom, których kochała i rozumiała, ale nie mogła też przypatrywać się bezczynnie, jak wyniszczają jej gatunek. Rozwiązanie tego problemu pojawiło się, kiedy obserwowała, jak Ta’ana i jej ruńska służąca pracują ramię w ramię nad przygotowaniem gromadki uciekinierów do dalszej wędrówki. Ramię w ramię, właściwie równe sobie.

Oni sami będą musieli wybrać niektórych spośród nas, pomyślała Ha’anala. I my, djanada, zaczniemy wszystko od nowa, kiedy już zostaniemy wybrani.

Wychowana przez Runów, Ha’anala nie chciała niepokoić samca, ale rozmowa z Ta’aną potwierdziła jej najgorsze obawy co do losów wojny. Nie będzie więcej mowy o Izaaku jako o zakładniku — miał otrzymać pełny status jako szwagier.

Sipaj, Shetri — powiedziała — ktoś przedyskutował tę sprawę z Ta’aną i my-ale-nie-ty doszłyśmy do zgody. Izaak pragnie pozostać wśród ludu, który śpiewa, a ktoś pragnie mieć ciebie za męża. Twoja siostra się zgadza. — Patrzyła na Shetriego tak długo, aż opuścił oczy; zaczął drżeć na całym ciele, a nią też owładnęło przemożne pragnienie wypełnienia tej pustki, którą odczuła fizycznie po raz pierwszy w życiu. — Brakuje tylko twojej zgody — dodała głosem już nie tak spokojnym, jak sobie życzyła.

Ułożył w myśli kilka zdań w języku k’san, a kiedy już był gotowy, przełożył je na ruanja.

— Ktoś nie ma doświadczenia — powiedział cicho w języku, w którym źle się czuł i który nie pasował do tego celu. — Ktoś przez całe życie studiował poematy i hymny na cześć Sti. Jest… był mały majątek, dziesięć dni na południe stąd, ale teraz czyjaś siostra mówi, że nic już nie ma. Wszystko zniszczone. Ktoś nie może obiecać niczego… nawet jedzenia…

Czekała cierpliwie, aż znajdzie odpowiednie słowa, przyzwyczajona do tego przy Izaaku, który potrzebował milczenia, by zebrać myśli. Po jakimś czasie powiedziała:

— Poświęcanie życia na studiowanie poezji jest godne pozazdroszczenia.

Potem odwróciła się i spojrzała na południe, ku rozległym, płaskim równinom, przez które przeszła, i pomyślała o wszystkim, co się wydarzyło od opuszczenia Trucha Sai. Pomyślała o Runach, o tym, jak bardzo ich kocha, o ich namiętnym przywiązaniu i nie kończących się rozmowach, o ich cudownej i strasznej potrzebie dotykania, mówienia, obserwowania, troszczenia się. Zamknęła oczy, zapytując się w duchu, czego właściwie pragnie.

Tego, pomyślała. Chcę żyć pośród ludu, który śpiewa, który jest na tyle spokojny, że pozwala Izaakowi myśleć. Chcę być razem z tym nieśmiałym, bojaźliwym Jana’ atą, który jest dobry dla Izaaka i który będzie dobrym ojcem. Chcę należeć do kogoś. Chcę czuć się w środku czegoś, a nie na skraju. Chcę mieć dzieci i wnuki. Nie chcę się zestarzeć i umrzeć, wiedząc, że kiedy umrę, już nigdy nie będzie nikogo podobnego do mnie.

— Nie wrócę — usłyszał Shetri, ale powiedziała to w języku, którego nie znał.

Znowu przemówiła i tym razem zrozumiał.

— Czyjś ojciec kiedyś jej powiedział, że lepiej umrzeć, niż żyć źle. Ja mówię: Lepiej żyć dobrze. — Ponownie okazał zakłopotanie, bo musiała użyć mieszaniny języków, by wyrazić taką myśl. Więc powiedziała: — Ktoś może sam wykarmić siebie i jej brata. I ciebie też, dopóki się uczysz.

Zrozumiał, że tak ma być. Przyniosła dziką zwierzynę; upieczona była twarda i łykowata, ale reszta domowników została, przekonana, że takie mięso można uczynić jadalnym, trzeba tylko trochę czasu, by je przygotować.

— Ktoś prosi o przyrzeczenie: nie będziesz jadł Runów.

Wydało mu się błahostką, prawie uzasadnioną, prawie rozsądną, by odrzucić podstawę jana’atańskiej cywilizacji, tylko dlatego, że prosiła go o to ta niezwykła dziewczyna.

— Jak sobie życzysz — odpowiedział, zastanawiając się, czy ta rozmowa też jest halucynacją, i rozpoznając nagle, że to nie wpływ narkotycznych oparów wdychanych w obrządku Sti, ale jej zapach, jej bliskość…

Nie powinien być zaskoczony. Jeśli Ha’anala jest tym kimś, za kogo uważa ją jego siostra, to wychowała się wśród Runów i parzenie się nie mogło być dla niej tajemnicą. Lecz mimo to, tego ranka, pod rozległym niebem, z trzema słońcami jako świadkami, bez weselnych gości, prócz wiatru i ziół, Shetri Laaks uznał, że po raz kolejny musi przesunąć granicę, poza którą już nic go nie zdziwi.

Sipaj, Shetri: nie jest bezpiecznie iść do miasta Inbrokar — powiedziała później, kiedy uznała, że odzyskał słuch. — My-i-ty-też musimy powędrować poza góry Garnu. Ta’ana się zgodziła. Na dalekiej północy są miejsca, w których będziemy bezpieczni.

Oniemiały, okrążony, wydrążony, powalony: gdyby mu powiedziała, że mają zamieszkać na słońcu, wspiąłby się po chmurach i rzucił w ogień.

— Czy wiesz, kim jesteśmy? — zapytała. — Ta jedna i jej brat?

— Tak.

Kiedy odsunęła się od niego, poczuł nagły chłód.

— Jestem nauczycielem — powiedziała. — A mój brat jest posłańcem.

Niewiele z tego zrozumiał, ale rozpoznał ruńskie słowo: wysłannik.

— A co ten posłaniec ma do przekazania? — zapytał, czując, że ona tego oczekuje.

— Odejść — odpowiedziała. — I żyć.


— Musimy zawiadomić matkę — powiedziała Ha’anala Izaakowi. — Ktoś potrzebuje laptopa.

Izaak uniósł podbródek: pozwolenie.

Za pośrednictwem „Magellana” mogli podsłuchać każdą radiową transmisję na Rakhacie i czerpać z zasobów centralnego komputera pokładowego, ale sami nie mogli zostać zlokalizowani. Systemy „Magellana” odnotowywały tylko, że sygnały z ich laptopa przeszły przez jeden z satelitarnych przekaźników umieszczonych nad kontynentem. Sofia dowiedziałaby się tylko, że wciąż są na kontynencie.

Ha’anala siedziała, długo zastanawiając się nad słowami, którymi mogłaby powiedzieć Sofii, że istnieją dobrzy i przyzwoici Jana’ atowie, że sprawiedliwość może być zabarwiona żądzą zemsty. Wiedziała jednak, co jej lud sądzi o takich, którzy kolaborują z djanada; nie pomogą żadne słowne niuanse — i tak uznają to za zdradę.

Czując dziwny ucisk w gardle, Ha’anala wywołała sygnał „Magellana”. Potworność jej decyzji udaremniała przekazanie wiadomości głosem, wystukała więc jednym pazurem krótką wiadomość: „Sofio, moja ukochana matko, opuściliśmy Ogród”.

Загрузка...