— Supaari, czy ty rozumiesz, o co prosisz? — zapytała Sofia. — Nie mogę ci obiecać, że kiedykolwiek wrócisz do domu…
— Do domu — powtórzył Izaak.
— Nie będę chciał wracać! Nie ma powodu, bym wracał!
— Jestem tu niczym. Jestem mniej niż niczym…
— Niż niczym — powtórzył Izaak.
— A więc pomyśl o Ha’anali! — zawołała Sofia. Dziecko, o którym wspomniała, spało w jej ramionach: futrzana kulka pełna uśpionej energii. — Jaką może mieć przyszłość wśród mojego ludu?
— Ród mojego ludu — powtórzył Izaak.
Sofia spojrzała w dół; rzadki błąd w wymowie zwrócił jej uwagę na syna. Był czas, kiedy dźwięk głosu Izaaka napełniał ją radością i poczuciem ulgi; teraz wiedziała już, że to tylko echolalia, bezwolne, monotonne papugowanie — pozbawione sensu i bardzo denerwujące.
— Ja myślę o Ha’anali! — krzyknął Supaari. — Tylko o niej myślę!
— Niej myślę.
Supaari podniósł się gwałtownie z liściastego posłania i odszedł, aby zaraz powrócić i ponownie stanąć przed Sofią. Jego ciężki ogon zataczał szerokie kręgi, zmiatając śmieci na ziemi. Zdawał się robić to całkowicie nieświadomie, ale Sofia widziała to już dość często w ciągu ostatnich paru miesięcy, by mieć pewność, że ów gest jest symbolem oznaczania swojego terytorium. W tym sporze zamierzał trwać przy swoim.
— Nikt nie poślubi dziecka, którego ojcem jest VaHapta, Sofio. A jeśli zostaniemy tutaj, wśród Runów, Ha’anala będzie jak martwa. Ja już jestem jak martwy… gorzej niż martwy!
Wszyscy czworo jesteśmy uwięzieni wśród tych, którzy nie są naszym ludem…
Urwał i wciągnął nosem powietrze, aby rozpoznać zapach.
— Naszym ludem — powtórzył Izaak.
Sofia wpatrywała się w Supaariego, który węszył w skupieniu. Nasłuchiwali, spodziewając się głosów Runów budzących się z południowej sjesty, ale poza normalnymi odgłosami lasu nic nie zakłócało ciszy. Umajoną chatę, w której Sofia chroniła się na kilka dni w miesiącu, kiedy jej zapach stawał się przykry dla Runów, otaczała intensywna woil płodności. Czasami ona i Supaari przychodzili tu, aby po prostu wyrwać się z tłumu Runów; lecz nawet tu rozmawiali ze sobą po angielsku, podobnie jak jej rodzice używali w domu hebrajskiego, kiedy była dzieckiem i mieszkali w Stambule.
Dzisiaj towarzyszył im tylko Izaak. Po raz pierwszy posunął się aż tak daleko w wyrażaniu pragnienia bycia blisko innych — owej skwapliwości, z jaką kroczył za matką i jej przyjacielem, nigdy na nich nie patrząc, ale reagując automatycznie na zmianę kierunku lub prędkości, zatrzymując się, kiedy oni przystawali, siedząc spokojnie i czekając, aż pójdą dalej. Sprawiał wrażenie, jakby nie był świadom ich istnienia, ale Sofia była coraz bardziej przekonana, że Izaak o wiele więcej chłonie z otaczającego go świata, niż im przekazuje. Bardzo ją to denerwowało. Jakby po prostu nie chciał mówić, jakby nie chciał sprawić jej tej satysfakcji — tylko dlatego, że tak bardzo tego pragnęła…
— Sandoz mówił mi, że macie jakieś głupie mięso na Ziemi — powiedział Supaari, przerywając jej myśli. — Mięso nie-ludzi…
(— Nie-ludzi.)
— Supaari, tu jest bardzo dużo mięsa! Możesz jeść piyanoty. Albo cranile…
(— Cranile.)
— A jak je złapię? — zapytał Supaari chłodnym tonem. — Piyanoty są za szybkie, a cranile za duże… przewrócą i zmiażdżą łowcę, który spróbuje na nie zapolować! Zawsze jedliśmy tylko Runów, których można złapać… — Jego chwytna stopa błyskawicznie zamknęła się na kostce nogi Izaaka. — Widzisz? — warknął gniewnie. — Jesteśmy stworzeni do chwytania tylko tak powolnej zdobyczy jak to dziecko! Gdyby Runowie nie przychodzili do nas, żeby dać się zarżnąć, mieszkańcy miast wymarliby z głodu w ciągu jednej pory roku. Dlatego musimy ich hodować. Potrzebujemy ich…
— Supaari, puść Izaaka.
Dziecko, które zwykle było spokojne, teraz zamarło w bezruchu, ale nie krzyknęło ani nie zapłakało ze strachu. Supaari natychmiast puścił nogę chłopca i zwiesił uszy w geście przeprosin. Izaak nie zareagował, ale Sofia wypuściła powietrze z płuc i spojrzała na stojącego nad nią Jana’atę.
— Wróć tu i usiądź — powiedziała spokojnie, a Supaari zrobił to posłusznie. — Są inne sposoby polowania! Runowie mogą ci wykopać doły i przykryć je gałęziami. Mogą ci zrobić pułapki.
— Pułapki — powtórzył Izaak głosem równie bezbarwnym jak uprzednio.
Zabierz nas ze sobą na Ziemię, a moja córka i ja będziemy tam jeść bez wstydu — nalegał Supaari. Klęcząc, wpatrywał się w dziecko spoczywające w jej ramionach, lecz po chwili podniósł wzrok. — Sofia, ja już nigdy nie wrócę do swoich. Nigdy nie będę taki, jak byłem. Ale nie myślę, żebym mógł pozostać wśród Runów — rzekł z żałosną rozpaczą. — Oni są dobrzy. Są uczciwi i prawi, ale…
— Ale.
Tym razem oboje zwrócili uwagę na Izaaka, a słowo, które powtórzył, zawisło w powietrzu wraz ze wszystkim, co oznaczało, ale co zostało niewypowiedziane.
Wyciągnęła rękę i pogładziła dłonią wilczy policzek.
— Wiem, Supaari. Rozumiem.
(— Rozumiem.)
— Myślę, że mógłbym żyć wśród twojego ludu. Ha’an. Ty. Twój Dżimi. Dżordż. Byliście moimi przyjaciółmi i myślę, że mógłbym… — Znowu urwał, zbierając w sobie odwagę, odrzucając głowę do tyłu, aby spojrzeć na nią z dumą. — Chciałbym też odnaleźć Sandoza i nadstawić mu swój kark. — Chciała coś powiedzieć, ale on już mówił dalej, tak że nawet Izaak nie zdążył powtórzyć jego ostatniego słowa. — Jeśli mnie nie zabije, to Ha’anala i ja będziemy żyć z wami i uczyć się waszych pieśni.
— Uczyć się waszych pieśni — powiedział Izaak.
I zerknął na dorosłych: krótki przebłysk bezpośredniej uwagi, tak ulotny, że tego nie zauważyli.
— Dokąd ty pójdziesz, tam i ja pójdę, a twoje ścieżki będą moimi ścieżkami — zamruczała Sofia po hebrajsku.
Mamo, pomyślała, wiem, że on ma ogon, ale myślę, że chce się nawrócić.
Jak mu odmówić? Przez sześć nie kończących się, jałowych miesięcy wyczekiwała, by jej radio złapało odpowiedź nieznanych istot ludzkich. A tu, tak blisko, że czuła jej ciepło, była istota, którą znała i której los bardzo ją obchodził, istota, którą zaczynała rozumieć. Mniej jej obca niż własny syn, bardziej do niej podobna, niż mogłaby sobie wyobrazić parę lat temu, tak jak ona zawstydzona odkryciem, że jej wdzięczność wobec Runów nie okazała się aż tak wielka i przemożna, by zdławić dręczącą potrzebę pomyślenia czegoś choć raz bez tej nie kończącej się gadaniny, zrobienia choć jednego gestu bez konieczności wysłuchania tasiemcowych komentarzy, pójścia na samotną przechadzkę bez wzbudzenia w Runach łagodnego, ale natarczywego lęku, który towarzyszył każdemu czasowemu wyłączeniu się z grupy.
— No dobrze — powiedziała w końcu. — Jeśli naprawdę uważasz, że to najlepsze dla Ha’anali. Jeśli tego pragniesz…
(— Tego pragniesz.)
— Tak, pragnę tego.
(— Pragnę tego.)
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone w swoich myślach.
— Powinniśmy wrócić do wioski — powiedziała Sofia po pewnym czasie. — Wkrótce będzie czerwone światło.
(— Czerwone światło. Supaari śpiewa.)
Prawie jej to umknęło, tak już była uodporniona na bezbarwny głos syna.
Supaari śpiewa.
Musiała to sobie powtórzyć w myśli, żeby się upewnić. O Boże, pomyślała. Izaak powiedział: Supaari śpiewa.
Nie chwyciła syna w objęcia, nie krzyknęła, nie zaszlochała, nawet się nie poruszyła, tylko spojrzała na Supaariego, tak samo zaskoczonego jak ona i tak samo jak ona nieruchomego. Zbyt często widziała, jak Izaak zamyka się w sobie — w jakiś tajemniczy sposób staje się Nie Tutaj, kiedy ktoś go dotknął.
— Tak, Izaaku — powiedziała zwykłym głosem, jakby to było normalne dziecko, które zrobiło jakąś uwagę i czeka na potwierdzenie matki. — Supaari śpiewa o drugim zachodzie słońca. Dla Ha’anali.
— Supaari śpiewa o drugim zachodzie słońca. — Czekali, wstrzymując oddech. — Dla Izaaka.
Supaari zamrugał i otworzył usta, tak ludzki w tej reakcji, że Sofia prawie się roześmiała. Trzymając jego córkę w ramionach, uniosła podbródek: dla Izaaka, Supaari.
Wstał i zbliżył się do Izaaka, obserwując gładkie, drobne mięśnie, wypatrując ledwo dostrzegalnego drgnięcia poprzedzającego ucieczkę. Jakiś instynkt, który dopiero teraz się w nim obudził, powiedział mu, że nie powinien stawać twarzą w twarz z Izaakiem, więc ukląkł przy jego boku i zaśpiewał, cicho i poza zasięgiem jego wzroku.
Sofia wstrzymała oddech, kiedy popłynęły pierwsze tony wieczornej pieśni, łącząc się z leśnym chórem krzyków i pohukiwań, terkotów i pogwizdywań. Słuchała, jak do basu Supaariego — melodyjnego i płynnego — dołączył się sopran dziecka, w idealnej tonacji, bezbłędnie wymawiając słowa, w cudownej harmonii. Wpatrując się swoim jedynym, krótkowzrocznym i pełnym łez okiem w twarz syna, rozjaśnioną w różowawym świetle, przemienioną, ożywioną — po raz pierwszy naprawdę żywą. I dziękowała Bogu swoich przodków za to, że obdarował ich życiem, że wziął ich w opiekę, że pozwolił im dożyć tej nowej pory roku.
Kiedy śpiew dobiegł końca, odetchnęła głęboko powietrzem, które jakby pachniało muzyką. Spokojnym głosem, z twarzą wilgotną po jednej stronie, Sofia Mendes zapytała swojego syna:
— Izaaku, chciałbyś się nauczyć innej pieśni?
Nie spojrzał na nią, ale stanął niepewnie, chwiejąc się lekko, jak wtedy gdy dopiero uczył się chodzić, a potem podszedł do niej. Odwróciwszy głowę na bok, uniósł rączkę i dotknął jej ust jednym palcem, delikatnie, jakby to było skrzydło ważki. Tak, proszę, mówił w jedyny sposób, w jaki potrafił. Innej pieśni.
— Oto, co nasz lud śpiewa o wschodzie i zachodzie słońca — powiedziała mu i zaintonowała starożytne, modlitewne zawołanie: — Sz’ma Israel! Adonaj Elohejnu, Adonaj Echad.
Słuchaj Izraelu! Pan, nasz Bóg, jest Panem Jedynym. Kiedy skończyła, mały paluszek ponownie musnął jej wargi, więc zaśpiewała jeszcze raz i tym razem do jej głosu dołączył głos jej syna: bezbłędnie powtarzający słowa, w idealnej harmonii z jej głosem.
Wydmuchała nos w garść zmiętych liści i otarła policzek ramieniem okrytym jedną z koszulek Jimmy’ego. Przez chwilę miętosiła palcami miękką, znoszoną tkaninę, wdzięczna za ten kontakt z ojcem Izaaka. Potem wstała.
— Wracamy do domu — powiedziała.
Już dawno zlokalizowała prom, posługując się orbitującym transponderem „Magellana”, aby uaktywnić jego sygnał i skoordynować go z podprogramami ziemskich satelitów, które przekazały jego współrzędne do jej laptopa. Porzucony wahadłowiec znajdował się zaledwie parę kilometrów od Kashanu. Penetrując pokładowy system, stwierdziła, że pojazd jest odpowiednio zamknięty, ma dość paliwa, by wrócić na orbitę, i wydaje się gotów do startu. Teraz uaktywniła nadajnik „Magellana”, zresetowała jego zegar i datownik, ustawiła transponder na nieustające powtarzanie i nagrała nową wiadomość:
„Tu Sofia Mendes z załogi»Stelli Maris«. Jest 5 marca 2047 czasu ziemskiego. Przez sto sześćdziesiąt pięć dni czasu lokalnego czekałam na odpowiedź na moje poprzednie wywołanie od jakiejkolwiek istoty ludzkiej na Rakhacie. Obecnie zamierzam opuścić tę planetę po upływie piętnastu dni czasu lokalnego, posługując się promem»Magellan«, aby dostać się na statek macierzysty. Jeśli nie zdołacie dotrzeć do promu w tym czasie, zostaniecie uwięzieni na Rakhacie. Przykro mi, ale nie mogę dłużej czekać”.
Nie wiedziała, jak Kanchay i inni zareagują na wiadomość, że zamierza opuścić Rakhat, ale kiedy im o tym powiedziała, z ulgą stwierdziła, że Runowie nie bardzo się zmartwili.
— Ktoś się zastanawiał, kiedy wrócisz do domu — powiedział Kanchay. — Musisz zawieźć towary swoim ludziom, bo pomyślą, że twoja podróż zakończyła się fiaskiem.
W ten sposób upewniła się, że Runowie od początku uważali, że celem jezuickiej misji na Rakhat jest wyłącznie handel. Kiedy dowiedzieli się, że Supaari postanowił jej towarzyszyć, pomyśleli, że to rozsądny pomysł, aby prowadzić interesy w obcym kraju, gdzie nie będzie na nim ciążyć wyrok śmierci.
A więc jezuicka misja po to przybyła na Rakhat… Sofia pogodziła się z tym; w końcu była kobietą praktyczną, córką ekonomisty. Handel był chyba najstarszym motywem wszelkich wypraw odkrywczych i teraz uznała, że to motyw całkowicie wystarczający. Jej marzenia o wyższych celach okazały się tym, czym naprawdę były: reakcją na osamotnienie, pragnieniem odegrania jakiejś ważnej roli. Bałamutne to, ale ułatwiające przystosowanie, pomyślała. Sposób na opanowanie strachu przed śmiercią na obcej planecie, w samotności i zapomnieniu.
Praca analityczna i organizacyjna przy wróciła jej dawno utraconą energię. Z zapałem oddała się pieczołowitym przygotowaniom do podróży. W konsultacji z Supaarim przygotowała listę lekkich, nie zabierających wiele miejsca towarów i próbek, które uznała za posiadające największą wartość materialną i naukową na Ziemi: kamienie szlachetne o biologicznym pochodzeniu, podobnie jak ziemskie perły i bursztyn, ale występujące tylko na Rakhacie; małe i zwykłe, ale po mistrzowsku wykonane miseczki i talerze z muszli i drewna; próbki gleb, nasiona, bulwy. Tekstylia o oszałamiająco skomplikowanych splotach i ornamentach; wspaniałąpolichromową ceramikę. Ekstrakt roślinny, który przyspieszał gojenie się ran i powracanie do zdrowia, co wypróbowała na sobie. Ozdoby. Próbki perfum. Próbki tkanin ubraniowych w opakowaniach próżniowych, które wydawały się odporne na każdą pogodę. Wskazówki i formuły dla chemików, rysunki ilustrujące różne procesy technologiczne, które uznała za unikatowe dla Rakhatu. To wystarczało, by zapewnić sobie niezależność finansową — oczywiście, jeśli wówczas, gdy powróci, będą jeszcze na Ziemi obowiązywać prawa patentowe i umowy licencyjne.
Ona i Supaari będą również mogli sprzedawać dobra intelektualne — wiedzę o kulturze Runów i Jana’atów, znajomość ich języków, jedyną w swoim rodzaju pomoc w interpretacji niezliczonej liczby gigabitów danych geologicznych, meteorologicznych i ekologicznych, gromadzonych nieustannie i automatycznie przez „Magellana” i przesyłanych na Ziemię. Sofia nie była jednak naiwna i jej własne doświadczenia życiowe strzegły ją przed optymizmem. Wiedziała, że mogą zostać zabici natychmiast po wylądowaniu, ze strachu przed obcymi chorobami i z ksenofobii. Mogą im skonfiskować wszystko, co przywiozą, a Supaariego umieścić w ogrodzie zoologicznym. Mogą jej odebrać syna, a ją samą odizolować od reszty świata.
Ale może Bóg, który to wszystko rozpoczął, doprowadzi to do doskonałości, myślała, wspominając Marca Robichaux. Może powitają nas jezuici. Może Sandoz…
Kiedy pomyślała, czym może być ponowne zobaczenie Emilia dla niej, a dla Emilia spotkanie z Supaarim, przeżyła wstrząs. Może do tego czasu przebaczy Supaariemu… Chrześcijanie powinni przebaczać. Przyszło jej na myśl, że kiedy jej raporty w końcu dotrą na Ziemię, Emilio może zechcieć po nią wrócić, gdy tylko uda się przygotować nowy statek kosmiczny. To był typowy dla niego gest Don Kichota. Niepotrzebny, ale typowy. Możemy się minąć, pomyślała, i zadrżała na tę myśl.
Nie, uznała w końcu, Bóg nie może być tak okrutny. I zaczęła myśleć o innych sprawach.