5. MIASTO INBROKAR, RAKHAT: 2046 czasu ziemskiego

— Dziecko jest ułomne.

Ljaat-sa Kitheri, czterdziesty siódmy Najdonioślejszy Najszlachetniejszego Dziedzictwa Inbrokaru, przekazał tę złą wiadomość ojcu noworodka bez żadnego wstępu. Wezwany przez ruńskiego służącego do prywatnych komnat Najdonioślejszego tuż po wzejściu drugiego, najbardziej złotego słońca Rakhatu, SupaariVaGayjur przyjął to oświadczenie w milczeniu; nawet nie mrugnął.

Wstrząs czy opanowanie, zastanawiał się Kitheri, kiedy ten żałosny małżonek jego córki podszedł do okna. Kupiec patrzył przez chwilę na stłoczone, pochyłe dachy Inbrokaru, a potem odwrócił się i kornie pochylił.

— Czy ktoś mógłby się dowiedzieć, wasza Wspaniałość, na czym polega ułomność?

— Wykręcona stopa. — Kitheri spojrzał na drzwi. — To wszystko.

— Proszę o wybaczenie, wasza Wspaniałość — nalegał kupiec. — Czy to nie może być… zniekształcenie? Może jakieś drobne niedopatrzenie w okresie ciąży?

Cóż za oburzająca uwaga, żachnął się Najdonioślejszy, ale zignorował to, biorąc pod uwagę, kto ją wypowiedział.

— Żadna córka z mojej linii lub linii mojej żony nie popełniła ostatnio błędu — odpowiedział sucho, widząc z satysfakcją, że kupiec położył po sobie uszy. „Ostatnio”, w tym kontekście i w ustach Kitheriego, oznaczało, że jego ród jest starszy od wszystkich pozostałych rodów na Rakhacie.

Początkowo Ljaat-sa Kitheri był przerażony perspektywą małżeństwa swojej córki z tym nieudacznikiem, ale później pogodził się z tym, dochodząc do wniosku, że trzecia linia potomków stwarza sporo niezwykłych możliwości politycznych. Teraz jednak okazało się, że cała ta sprawa jest zwykłą farsą. Czego można się było spodziewać, pomyślał Najdonioślejszy, skoro maczał w tym ręce Hlavin.

To typowe dla Hlavina, który sam był hańbą dla rodu: przyznać prawo do spłodzenia dziecka komuś takiemu jak ten Supaari, po to tylko, by wprawić w zakłopotanie całą rodzinę. Od niepamiętnych czasów prawo do utworzenia nowej linii rodu powierzone było resztarowi, ponieważ statutowa bezpłodność stanowiła najdonioślejszy aspekt jego życia. Normalnie można było polegać na tych nieszczęsnych trzeciakach, że będą oszczędnie i rozsądnie szafować przywilejem, którego sami byli pozbawieni. Tyle że jeśli chodzi o Hlavina, nic nigdy nie było normalne, pomyślał Najdonioślejszy z irytacją i niesmakiem.

— Czy to był syn? — zapytał kupiec, przerywając tok myśli Najdonioślejszego.

Pytam tylko z ciekawości, mówił jego ton. I już użył czasu przeszłego. Godne podziwu, biorąc pod uwagę okoliczności.

— Nie. To był osobnik rodzaju żeńskiego.

To była prawdziwa niespodzianka — ten wynik rozpłodu. Kiedy kupiec przybył do Inbrokaru, by pokryć Jholaę, Najdonioślejszy poczuł ulgę, widząc, że to całkiem przyzwoity osobnik o znakomitym fenotypie. Uszy dobrze osadzone na szerokiej czaszce, zakończonej kształtnym, mocnym pyskiem. Inteligentne oczy. Dobra szerokość w barach. Wysoki. Mocne pośladki. Może wzbogacić ród Kitherich, uznał w duchu Najdonioślejszy. Oczywiście trudno przewidzieć, co przyniesie taka krzyżówka.

Najdonioślejszy odchylił się do tyłu na umięśnionym, twardym ogonie, skrzyżował ramiona na masywnej klatce piersiowej, zaczepiwszy zakrzywione pazury wokół łokci, i przeszedł do sedna sprawy.

— Chyba rozumiesz, że w takich przypadkach ojciec ma pewien obowiązek. — Supaari uniósł podbródek; jego podłużna, przystojna i zaskakująco szlachetna twarz nie wyrażała niczego. — Mogą być inne — pocieszył go Najdonioślejszy, ale obaj dobrze wiedzieli, że Jholaa jest teraz właściwie niedostępna.

Kupiec milczał.

Trochę niepokojące to milczenie. Najdonioślejszy opadł na poduszkę, żałując, że nie wysłał do kupcajakiegoś urzędnika z tą wiadomością.

— A więc ceremonia odbędzie się jutro rano, czy tak, Najdonioślejszy? — zapytał w końcu Supaari.

Moi przodkowie musieli to robić, pomyślał Najdonioślejszy, mimowolnie wzruszony. Musieli poświęcać własne dzieci, aby oczyścić ród z nawracającej choroby, złych cech, odstępstwa od fenotypu.

— To niezbędne — powiedział na głos z przekonaniem. — Zabij jedno mało ważne dziecko dzisiaj, a uchronisz przyszłe pokolenia od cierpień. Musimy mieć na względzie większe dobro.

— Naturalnie temu domokrążcy brakuje i pochodzenia, i dyscypliny, które ukształtowały przeznaczonych od urodzenia do panowania. — Może — zasugerował z niezwykłą, jak na niego, delikatnością — może wolałbyś, żebym ja… Kupiec wstrzymał oddech i podniósł się.

— Nie. Dziękuję, Najdonioślejszy — powiedział z lekką nutą nieodwołalności i powoli skierował na niego spojrzenie.

Znakomicie skalkulowana groźba, uznał w duchu Najdonioślejszy z pewnym zaskoczeniem, znacząca, że tego osobnika nie można obrazić bezkarnie, ale zręcznie złagodzona pełnym uległości tonem, gdy Supaari po chwili dodał:

— Jest to, być może, cena, jaką ktoś płaci za próbę osiągnięcia czegoś nowego.

— Tak — zgodził się Ljaat-sa Kitheri. — Dokładnie moja myśl, choć ta kupiecka frazeologia nie jest zbyt szczęśliwa. A więc jutro.

Kupiec przyjął napomnienie z wdziękiem, ale opuścił komnatę Najdonioślejszego bez obowiązującego ukłonu pożegnalnego. To było jego jedyne potknięcie. I być może świadome, pomyślał Najdonioślejszy z odrobiną szacunku.


Mogę za to podziękować Sandozowi, myślał z goryczą Supaari, zmierzając krętymi korytarzami do swojej kwatery w zachodnim pawilonie pałacu Kitherich. Ze ściśniętym gardłem, powstrzymując się od wycia, padł na gniazdo do spania i leżał tam, pogrążony w rozpaczy. Jak mogło do tego dojść? Wszystko, co posiadał — bogactwo, dom, interesy, przyjaciele — wszystko za jedno niemowlę z wykręconą stopą. Wszystko przez tego Sandoza, który nic nie stracił, pomyślał ze złością. To był zły interes od samego początku.

A przecież, dopóki Najdonioślejszy nie oznajmił mu tej katastrofalnej wieści, Supaari był przekonany, że nie popełnił ani jednego błędu. Był ostrożny i rozsądny; decyzje, które podejmował przez ostatnie trzy lata, uważał za najlepsze. Runowie z wioski Kashan byli jego klientami: miał obowiązek pośredniczyć w ich handlu, nawet jeśli wymagało to robienia interesów z tymi pozbawionymi ogonów cudzoziemcami z H’earth. A kto był oczywistym odbiorcą ich egzotycznych towarów? Resztar Galatny, Hlavin Kitheri, dobrze znany ze swojej zachłanności na wszystko, co egzotyczne i niepowtarzalne. Może powinienem pozostać z tymi cudzoziemcami w Kashanie, zapytywał sam siebie. Nie, to niemożliwe! Prowadził rozległe interesy, miał zobowiązania wobec innych wiejskich korporacji.

Nawet wówczas, kiedy cudzoziemcy nauczyli Runów hodować żywność, kiedy władze wykryły nielegalne rozmnażanie się na południu i kiedy wybuchły zamieszki — nawet wtedy Supaari miał jeszcze swobodę wyboru, zanim wszystko pogrążyło się w chaosie. Cudzoziemcy byli tu całkowicie obcy, nie wiedzieli, że to, co robią, jest złe. Zamiast pozwolić, by tych dwóch, którzy ocaleli, osądzono za wywołanie buntu, Supaari zaproponował im zrobienie hasta ‘akali. W dodatku jeden z nich prawie natychmiast po tym umarł, co było złym znakiem. Może powinienem najpierw poznać ich nieco lepiej, pomyślał teraz z goryczą. No tak, ale przecież chciał zapewnić im jakiś legalny status, zanim znajdą się w rękach władz i zostaną uśmierceni. Skąd mógł wiedzieć, że będą tak bardzo krwawić?

Kiedy Sandoz wyzdrowiał, Supaari zrobił wszystko, co w jego mocy, by wciągnąć tego małego tłumacza w życie swojego handlowego przedsiębiorstwa. Namawiał go, by przebywał w magazynach i biurach, zachęcał do zainteresowania się codziennymi sprawami handlowymi. Sandoz był jednak wciąż przygnębiony. W końcu, zrobiwszy wszystko, co mógł zrobić, nie łamiąc zasad uprzejmości, Supaari zdobył się na grubiaństwo, zapytując Sandoza wprost, o co mu chodzi.

— Panie, twój niegodny gość jest samotny — odpowiedział Sandoz, wzruszając ramionami w sposób, który zdawał się oznaczać rezygnację.

A może akceptację? Obojętność? Trudno było się zorientować, co oznaczają takie gesty. Lecz już w chwilę później cudzoziemiec dodał uległym tonem, jakby chciał zatrzeć wrażenie skargi:

— O panie, jesteś dla mnie bardziej niż łaskawy, a twoja gościnność bez zarzutu. Ten ktoś bezużyteczny jest ci nieskończenie wdzięczny.

Tęskni za innymi ze swojego gatunku, pojął wreszcie Supaari i zaczął się zastanawiać, kogo ci cudzoziemcy bardziej przypominają, Runów czy Jana’atów. Serdeczność Runów była szczera, ale elastyczna; obejmowała każdego, kto był blisko, ale wygasała niepostrzeżenie, kiedy ktoś się oddalał. A jednak czuli się szczęśliwi tylko w stadzie. Och, tak, samice jakoś znosiły samotność i pracowały wśród obcych, ale samce musiały mieć rodzinę, dzieci. Bez krewniaków i przyjaciół po prostu przestawały jeść i zdychały. Rzadko do tego dochodziło, ale się zdarzało.

— Sandoz, czy wzdychasz za żoną? — zapytał Supaari, decydując się na taką otwartość ze strachu, że i ten cudzoziemiec może umrzeć w jego domu.

— Panie, twój wdzięczny gość żyje w „celibacie” — odpowiedział Sandoz, używając cudzoziemskiego słowa i patrząc w bok, a po chwili wyjaśnił: — Tacy ludzie jak ten ktoś niegodny nie mogą mieć żon.

— Ach tak! Więc twój gatunek jest podobny do Jana’atów, u których tylko pierwsze i drugie dziecko może mieć żonę i potomstwo — powiedział Supaari z ulgą. — Ja też jestem… w celibacie. Jesteś trzeciakiem, tak jak ja?

— Nie, panie. Jestem drugim dzieckiem. Wśród takich, jak twój gość, każdy może się parzyć i mieć potomstwo, nawet piąte czy szóste dziecko.

Piąte? Szóste? Supaariego ogarnęło zdumienie. Jak mogą pozwolić sobie na tyle potomstwa? Czasami czuł, że rozumie zaledwie jedną dwunastą z tego, czego dowiadywał się o tych cudzoziemcach.

— Skoro jesteś drugi, to dlaczego nie bierzesz sobie żony?

Ten ktoś niegodny postanowił nie brać sobie żony, panie. To u nas niezwykły wybór, podobnie jak wśród was. Tacy jak twój gość opuszczają rodzinę, w której się urodzili, nie wiążą się z żadną inną osobą i nie mają dzieci. W ten sposób możemy kochać wszystkich bez wyjątku i im służyć.

Supaari był wstrząśnięty, dowiadując się czegoś takiego o tym małym cudzoziemcu, którym się zaopiekował.

— Więc jesteś sługą wszystkich?

Tak, panie, byłem nim, kiedy przebywałem wśród swoich. Ale teraz nie ma już twoich, którym mógłbyś służyć, pomyślał Supaari. Opadł na poduszki, pozwalając, by stygły resztki dania, które spożywał, i pomyślał tęsknie o dniach, w których jego najbardziej kłopotliwym problemem było przewidywanie, jaki będzie kirt w nadchodzącej porze roku.

— Sandoz, jaki jest twój cel? — zapytał, usiłując zyskać pewność. — Po co tutaj przybyłeś?

— Panie, przybyłem tu, aby poznać język. Żeby nauczyć się pieśni twojego ludu.

— Ha’an mi to mówiła! — zawołał Supaari, zrozumiawszy wreszcie, co oznaczały słowa Annę Edwards. — Przybyłeś tu, bo usłyszałeś pieśni naszych poetów i pokochałeś je.

Wpatrywał się w Sandoza: to wcale nie jest tłumacz, wyhodowany, by pomagać w handlu, ale urodzony drugi w kolejności, który postanowił nie mieć potomstwa i zostać poetą, który służy wszystkim! Nic dziwnego, że nie okazuje najmniejszego zainteresowania handlem! Teraz to rozumiem, wszystko układa się w logiczną całość. W wyjątkowo pomyślną całość.

— Sandoz, czy chciałbyś służyć poetom, których pieśni przywiodły cię tutaj?

Cudzoziemiec rozpromienił się — po raz pierwszy od czasu, gdy znalazł się w jego domu.

— Tak, panie. To byłby zaszczyt dla twojego niegodnego gościa. Prawdziwy zaszczyt.

Więc Supaari zajął się urzeczywistnieniem marzenia cudzoziemca. Negocjacje były delikatne, zawiłe, rozkoszne. W końcu doprowadził do cudownie wyważonej transakcji — było to prawdziwe ukoronowanie jego świetnej kariery kupca. Cudzoziemiec Sandoz otrzyma to, czego tak bardzo pragnął: będzie służył Hlavinowi Kitheriemu, resztarowi Galatny, którego mierny talent poetycki może zostać ponownie pobudzony przez inspirujący kontakt z cudzoziemcem. Młodsza siostra resztara, Jholaa, zostanie uwolniona od przymusowej jałowości swojej egzystencji, podobnie jak sam Supaari, przez ich małżeństwo i ustanowienie nowej linii darjańskiej z pełnymi prawami rozpłodu. Ponieważ majątek Supaariego przejdzie na własność tej linii, Najszlachetniejsze Dziedzictwo Inbrokaru zyska trzeci klan, niczego przez to nie tracąc: idealne pomnożenie linii rodowych bez konieczności podziału majątku.

Po osiągnięciu zgody i oficjalnym zawarciu transakcji nastąpiło przekazanie opieki. Sandoz został przeniesiony do domostwa resztara po dłuższym pobycie w Pałacu Galatny. Supaari osobiście dopilnował prezentacji cudzoziemca resztarowi; prawdę mówiąc, trochę go zaniepokoiła namiętna, rozdygotana gorliwość, z jaką Sandoz wzbudził pożądanie w Kitherim. Kupiec opuścił jednak Pałac Galatny wielce rad ze szczęścia, jakie go spotkało, przekonany, że spełnił również pragnienie Sandoza.

Już wkrótce Supaari zaczął się zastanawiać, czy nie doszło do jakiegoś nieporozumienia.

— Jak się sprawuje cudzoziemiec? — zapytał kilka dni później, mając nadzieję, że Sandoz ma się wspaniale.

— Dobrze — odpowiedział sekretarz resztara. — Za każdym razem opiera się jak dziewica.

Resztar był zadowolony i stworzył już cykl wspaniałych pieśni. Wszyscy mówili, że najlepszy od wielu lat. Dziwne jednak było to, że cudzoziemiec reagował na seks gwałtownymi wymiotami. To trochę niepokojące, pomyślał Supaari, ale najwyraźniej tak zwykle reagują członkowie jego gatunku. Sofia, inny członek cudzoziemskiej delegacji, wyszła za mąż na krótko przed tym, zanim, jak sądził, została zabita podczas buntu w Kashanie; ona też miała często mdłości.

W każdym razie transakcja została sfinalizowana i nie pora już na wątpliwości. Poematy resztara były naprawdę zachwycające, podobnie jak nowy dom Supaariego w mieście Inbrokar, podobnie jak jego nowa żona, szlachetna Jholaa.

Z czasem twórczość Hlavina Kitheriego nabrała bardzo dziwacznych cech i znakomity poeta został zmuszony do milczenia. Wkrótce Supaari odkrył, że Inbrokar jest przeraźliwie nudny w porównaniu z tętniącym życiem Gayjurem. Co prawda, Jholaa nie była nudna, ale wszystko wskazywało na to, że jest szalona. A Sandoza już nie było, został odesłany tam, skąd przybył, przez drugą delegację z H’earth. Sama delegacja gdzieś znikła. Najprawdopodobniej też powróciła na H’earth.

Biorąc pod uwagę ostateczny rezultat tej transakcji, Supaari wolałby nigdy nie spotkać ani Sandoza, ani resztara, ani Jholai. Byłem naiwnym głupcem, powiedział sobie w duchu. Mogłem przewidzieć, co przyniesie zmiana. Porusz kamień, a potoczy się lawina.

Właśnie wtedy z ponurą pewnością zdał sobie sprawę, że gdyby miał spłodzić nowe dziecko, jego drugie spotkanie z Jholaa napawałoby go jeszcze większym wstrętem niż pierwsze. W tej warstwie społecznej płodzenie potomstwa było zazdrośnie strzeżone; Jholaa na pewno nigdy nawet nie widziała parzenia się Runów, co dla pośledniejszych Jana’atów było zwykle pierwszą lekcją seksualnych zachowań. Supaari zbliżył się do niej, spodziewając się jakiejś obezwładniającej erotycznej rozkoszy, opisywanej i obiecywanej w poematach resztara, ale szybko się okazało, że Jholaa nawet nie czytała ostatnich utworów swojego brata. O mało nie stracił oka podczas płodzenia dziecka, które jutro rano miał zabić; prawdę mówiąc, zrezygnowałby w ogóle z pokrycia tej rozwścieczonej damy, gdyby nie jej feromony i zniewalający zapach krwi.

Kiedy już było po wszystkim, Supaari czmychnął z ulgą, przeżuwając gorycz rozczarowania. W końcu zrozumiał, dlaczego tak wielu jana’atańskich arystokratów brało sobie ruńskie konkubiny — specjalnie do tego wyhodowane i wyćwiczone w sprawianiu rozkoszy — gdy tylko spełniło swój dynastyczny obowiązek.


* * *

Jholaa Kitheri u Darjan, teraz wyczerpana ciężkim porodem i pogrążona we śnie, zawsze była bardziej dynastyczną ideą niż żywą osobą.

Jak większość żeńskich członków jej kasty, utrzymywana była w stanie katastrofalnej niewiedzy, nie byłajednak głupia. Nie pozwalano jej oglądać niczego ważnego, była jednak bystrym obserwatorem emocjonalnych niuansów — na tyle wnikliwym, by zastanawiać się, jeszcze jako dziewczynka, czy ojciec był niegodziwy, czy bezmyślnie okrutny, kiedy od czasu do czasu pozwalał jej opuścić komnatę i spocząć na poduszkach w ciemnym kącie dziedzińca, podczas jakichś mniej ważnych zgromadzeń państwowych. Lecz także wtedy nikt nigdy nawet nie spojrzał w jej stronę.

— Równie dobrze mogłabym być ze szkła, wiatru lub czasu! — zawołała, skarżąc się na tę obojętność, kiedy miała dziesięć lat. — Srokan, ja istnieję! Dlaczego nikt mnie nie dostrzega?

— Nie widzą mojej najpiękniejszej pani, bo ma ona w sobie chwałę księżyców! — odpowiedziała ruńska niańka z nadzieją, że odwróci uwagę dziecka od istotnego problemu. — Wasz lud nie może patrzeć na księżyce, które żyją w najprawdziwszej nocy. Tylko Runowie, jak twoja biedna Srokan, mogą oglądać takie rzeczy i cieszyć się nimi.

A właśnie że ja zobaczę to, czego inni nie mogą zobaczyć — oświadczyła wówczas Jholaa, wyzwalając się z objęć Srokan. Tego samego dnia postanowiła nie zasnąć nie tylko po drugim zachodzie, ale i po zachodzie trzeciego, najmniejszego słońca, aby na własne oczy zobaczyć owe pełne chwały księżyce. Nikt nie mógł jej tego zabronić; przeszkodą mogła być tylko porażająca senność dziecka jej gatunku. Dla Jana’aty nie było nic bardziej przerażającego od nocy, ale towarzyszyła jej Srokan, opowiadając bajki i dzieląc się plotkami, gładząc ją delikatnie i uspokajając, kiedy dziewczynka przestała widzieć najpierw błękit wieczoru, a potem żółtość zachodu, kiedy kontrasty przybrały barwę ciemnej szarości, aż wreszcie nadeszła ciemność tak gęsta i tak przytłaczająca, że możnają było przyrównać jedynie do życia jana’atańskiej arystokratki. Od ślepej paniki powstrzymywał ją tylko łagodny głos Srokan, znajomy zapach pościeli i kadzidła, i aromat pieczonego mięsa utrzymujący się jeszcze w powietrzu. Nagle Srokan ścisnęła mocno jej ramiona i podniosła ją na nogi.

— Są! Chmury się rozstąpiły i już są! — wyszeptała z przejęciem, kierując głowę Jholai w odpowiednią stronę, żeby zobaczyła owe jaśniejące tarcze, przypominające małe, zimne słońca w atramentowej ciemności, piękne i odległe jak śnieg na szczytach gór.

— Na nocnym niebie są też inne rzeczy — powiedziała Srokan. — Córki księżyców! Maleńkie, roziskrzone dzieciątka!

Jana’atańskie oczy nie pozwalały Jholai widzieć takich rzeczy i musiała uwierzyć niani na słowo, że to prawda, a nie jeszcze jedna głupia bajka Runów.

Było to jedyne godne zapamiętania wydarzenie z całego jej dzieciństwa.

Przez pewien czas Jholaa dzieliła osamotnienie z resztarem Kitherim, młodszym bratem Hlavinem. Jego tytuł znaczył „zapasowy” i podobnie jak Jholaa miał tylko jeden cel wżyciu: istniał, gotów przejąć dziedzictwo, gdyby obaj starsi bracia przestali istnieć. Hlavin był poza Srokan jedyną osobą, która zauważała Jholaę. Opowiadał jej bajki i śpiewał tajemne pieśni, choć był bity, jeśli przyłapał go na tym jego wychowawca. Tylko on potrafił ją rozśmieszyć, kiedy żony Dheraiego i Bhansaara zapełniły komnaty dziecięce maluchami, które pozbawiły jego i Jholaę prawa dziedziczenia w rodzie Kitherich. Tylko Hlavin potrafił zapłakać, kiedy opowiedziała mu o księżycach i wyznała, że z każdym nowo narodzonym bratankiem i siostrzeńcem czuła się coraz bardziej jak dziecko księżyca: niewidzialna dla własnego ludu, jaśniejąca w ciemności.

Dheraiemu urodził się własny resztar, a potem Bhansaarowi; prawo sukcesji rodowej zostało raz na zawsze ustalone i Hlavina wygnano do portu Gayjur, aby zabezpieczyć bratanków przed zawiedzionymi ambicjami wuja. Hlavin znalazł sposób, by jej śpiewać nawet na wygnaniu, przesyłając odbiornik radiowy, tak że mogła wysłuchać własnych słów o córkach księżyca, dosiadając fal równie niewidzialnych jak gwiazdy, pochłonięta transcendentną kantatą, którą śpiewał podczas swojej pierwszej audycji radiowej z Pałacu Galatny. Zezwolono mu na to, ponieważ nie śpiewał tradycyjnych pieśni — do czego mieli prawo jedynie urodzeni pierwsi i drudzy w kolejności — lecz coś nowego i zupełnie innego.

Koncert rozzłościł Jholaę; poczuła się tak, jakby jej coś skradziono, a nie podarowano. Kiedy muzyka ucichła, zrzuciła radio z piedestału, jakby to ono było winne.

— Gdzie jest Galatna? — zapytała, kiedy Srokan pochyliła się, aby zebrać szczątki odbiornika.

— Jest osadzona jak klejnot na górze ponad miastem Gayjur, które leży nad oceanem — powiedziała jej Srokan, a potem podniosła głowę i spojrzała na nią szeroko otwartymi niebieskimi oczami. — Tyle wody, że można stanąć na skraju i patrzyć, patrzyć tak daleko, jak sięga wzrok, ale końca tej wody nie widać!

— Kłamiesz. Nie ma czegoś takiego. Wszyscy Runowie kłamią. Gdybyście mogli, to byście nas pozabijali — powiedziała Jholaa potępiającym tonem; była już dość duża, by znać strach pana.

— Ależ to bzdury, maleńka! — zawołała Srokan z dobrodusznym zdumieniem. — Przecież Jana’atowie śpią w porze czerwonego słońca i przez całą prawdziwą noc, a nikt nie robi im krzywdy! Ta oddana służka nie kłamie swojej pani. Księżyce są prawdziwe. Ocean też jest prawdziwy! Jego woda smakuje jak sól, a jego powietrze ma woń, jakiej nie zna nikt, kto żyje w głębi lądu!

Złość była wówczas jedynym silniejszym uczuciem, które było w stanie wyrwać Jholaę z otępienia, w jakim bywała pogrążona przez całe dnie. Nienawidziła tych nieszczęsnych Runów, którzy byli jej jedynymi towarzyszami, nie znosiła tych bezwstydnych flejtuchów za to, że mogą swobodnie opuszczać pałac, bez woalu i bez straży, oglądać oceany i wdychać zapachy, których ona nigdy nie pozna. Schwyciwszy Srokan za ucho wykwintnym pazurem, zaczęła je szarpać, aż naderwała krawędź, a Runka wyznała, że sama nigdy nie widziała ani nie smakowała oceanu, tylko słyszała o nim od pomocy kuchennej pochodzącej z południa. Hlavin mógłby jej powiedzieć prawdę o oceanie, ale go utraciła więc pozwoliła, by niańka zaczęła ją głaskać drżącymi rękami, aby ukoić jej złość. Iczuła słony zapach krwi, nie oceanu.

Tej nocy, kiedy Jholaa leżała oślepiona w ciemnym, bezużytecznym świetle małego, czerwonego słońca Rakhatu, postanowiła uśmiercić Srokan za to, że rozmyślała o zamordowaniu Jana’atów we śnie. Każe też zabić jej dzieci, żeby wygasł cały ród.

Srokan była dość stara. Trzeba będzie udusić mięso, pomyślała Jholaa i zasnęła.


Właśnie dlatego nie było nikogo, kto by ostrzegł Jholaę i przygotował do tego, co stanie się po ślubie: służące bały się jej i żadna nie miała odwagi, by jej wyjaśnić, dlaczego stroją ją jak przed jakąś ceremonią państwową. Jholaa przywykła już do tego i nie była zaskoczona, kiedy zaprowadzono ją do sali pełnej olśniewająco wystrojonych urzędników i wszystkich jej krewnych, którzy nadal śpiewali, jakby jej tam nie było.

Stała spokojnie przez cały czas trwania ceremonialnych deklamacji; takie uroczystości ciągnęły się zwykle w nieskończoność i wkrótce przestało do niej docierać, o czym śpiewają. Zwróciła na to uwagę dopiero wtedy, kiedy usłyszała swoje imię, a potem rozpoznała melodię przypieczętowującą małżeństwo i zrozumiała, że właśnie została oficjalnie związana z kimś, kogo rodowego imienia nigdy przedtem nie słyszała. Z rozszerzonymi oczami, ukrytymi za inkrustowanym klejnotami złotym woalem, zaczęła się rozglądać za kimś — kimkolwiek — kogo mogłaby zapytać, czy wysyłają ją do jakiegoś innego kraju, ale zanim zdołała to uczynić, zbliżyli się do niej jej ojciec i bracia i poprowadzili na środek komnaty.

Pojawiły się jej ruńskie służebnice, a kiedy zaczęły ją rozbierać, Jholaa zapytała, co się dzieje, lecz mężczyźni tylko wybuchnęli śmiechem. Rozwścieczona i przerażona, próbowała się czymś zakryć, ale wówczas ów mężczyzna, którego imienia nawet nie zapamiętała, podszedł tak blisko, że poczuła jego zapach, zrzucił z siebie szatę i… Nawet na nią nie spojrzał, tylko stanął za nią, chwycił ją szponami za kostki u nóg i…

Opierała się jak mogła, ale jej wrzaski utonęły w okrzykach rozbawienia i zachęty. Później usłyszała, jak jej ojciec mówi z dumą do gości:

— Dziewica! Nikt nie może temu zaprzeczyć!

A jej starszy brat dorzucił:

— Walczyła jak ten dziwaczny cudzoziemiec, którego dosiadał Hlavin i jego znajomi…

Kiedy było po wszystkim, zaprowadzono ją przez odświętnie udekorowany dziedziniec do małego okratowanego pomieszczenia, gdzie siedziała oszołomiona, brocząc krwią, wysłuchując uroczystych pieśni na cześć Jholai Kitheri u Darjan, wbrew wszelkim przeciwnościom poślubionej — urodzonemu trzeciemu dziecku — kupcowi, który nigdy by nie spłodził potomka, gdyby nie cudzoziemski sługa Sandoz. A kiedy Jholaa w końcu urodziła to dziecko, jego rodowód był niepodważalny. I zrozumiała, że to jest właśnie jedyny powód, dla którego istnieje.

Wiedziała, że podobny los czeka jej córkę. Tuż po porodzie nawet nie spojrzała na noworodka, ale wyrwała rękę z uścisku położnej i zamachnęła się pazurem, pragnąc rozerwać mu gardło. Później, kiedy pojawił się jej brat Dherai, aby oznajmić, że niemowlę jest ułomne, przyjęła to obojętnie.

— Więc je zabijcie — powiedziała, pragnąc, by ktoś zabił i ją.

Загрузка...