—…dojrzały dwie noce temu… —…rzeką Pon. Ale ktoś myśli… —…już się nie sprzedaje… —…taka wojna wymaga zaopatrzenia! jeśli… (Aannhh.) —…oś jest głodny! Kto ma… —…pola rakaru są na północ od… — Sipąj, Panar! Ktoś słyszał… —…aa wcześnie. Dojrzewajaa… —…i zamiast tego skupić się na skonsolidowaniu… (Aaaannhh.) —…zbieracze nitarlu w porcie Kran… — Spo,Djalao, pewno jesteś głód… — Znaleźliśmy więcej nad rze… —…paari wkrótce będzie… (Aaaaaaaannhh.) —…tkacze nie mogą użyć… —…więc jeśli wyprawimy się po rakari… —…ktoś tę wiązkę ree… —…nala, zrób coś, żeby Izaak przestał… — Podrap tutaj. Nie, niżej! Taa… (Aaaaaaaaaaaaaannhh…)
— Sipaj, Izaak! Przestań! — krzyknęła Ha’anala.
Izaak padł na ziemię, oszołomiony, ale zadowolony. Kręcenie się w kółko przemieniało niepojęte w jednolitą zamazaną plamę, a jeśli sam wydał jakiś dźwięk, udawało mu się czasami uciszyć hałas, ale najlepiej było, kiedy jeden głos wzbijał się nad inne i uciszał wszystkich.
— Sipaj, Izaak — powiedziała Ha’anala powoli, niskim głosem. — Chodźmy do kryjówki. — Odczekała tyle, ile było trzeba, zanim dodała: — Będziemy słuchać muzyki.
Ha’anala miała klarowność.
Izaak wstał, przyciskając laptop do nagiej, kościstej piersi, czując jego chłodną, płaską, nieskazitelną doskonałość. Wszystko wokół niego było niepewne, nieprzewidywalne, niezrozumiałe. Nie mógł ufać nawet własnemu ciału. Stopy oddalały się coraz bardziej, ramiona sięgały coraz dalej, kiedy oplatał nimi tors. Włosy pojawiały się tam, gdzie ich przedtem nie było. Kamień, raz gładki i bez skazy, za drugim razem, gdy nań spojrzał, mógł już być przykryty liściem albo skażony obecnością robaka. Uszy, oczy, usta i członki poruszały się nieustannie. Ciała siedziały i spały w różnych miejscach. Jak mogli od niego oczekiwać, że zrozumie, co mówią, skoro wciąż starał się pojąć, kim oni są?
Rośliny wyskakiwały z ziemi, rosły i znikały. Pączki, kwiaty i te suche rzeczy były, a potem ich nie było. Mógł siedzieć i gapić się całymi godzinami — nie, dniami — ale nigdy nie zdołał zauważyć, jak to się dzieje. Zasypiał, a rano tej starej rzeczy już nie było, była nowa i czasami zachowywała się tak jak przedtem, a czasami nie. Żadnej klarowności.
W komputerze był świat, który nie zmieniał się każdego ranka — prócz codziennej wiadomości od matki. Wiedział już, że matka robi w nim małe zmiany, bo pokazała mu, jak to zrobić. Skarżył się na to, więc zebrała wszystkie wiadomości od siebie w oddzielny plik i to było dobre, bo nie zmieniało niczego w innych miejscach. Tylko Izaak mógł zmieniać. Komputer był lepszy od kręcenia się w kółko.
— Sipaj, Izaak. Chodź ze mną — powiedziała Ha’anala, wyraźnie oddzielając każde słowo.
Zebrała jego ubranie — prostokąt z niebieskiego jedwabiu, który przykrywał go od głowy do pasa. Jego tałes, mówiła Sofia z ponurą ironią.
— Będziemy słuchać muzyki — powtórzyła Ha’ anala, chwytając go stopą za kostkę u nogi.
Izaak wyszarpnął nogę i mruknął:
— Teraz ktoś musi zacząć od początku.
Ha’anala uniosła podbródek i usiadła, czekając. Izaak nie znosił, jak mu przerywano myśl; musiał wtedy zaczynać od początku. Jeśli coś mówił, a ktoś mu przerwał, powtarzał wszystko, słowo po słowie, póki nie wypowiedział dokładnie tego, co chciał powiedzieć. Pewnie dlatego tak mało mówi, pomyślała Ha’anala. Kiedy w pobliżu byli Runowie, w żaden sposób nie mógł dokończyć myśli lub zdania. Nikt nie był w stanie milczeć tak długo, nawet ryzykując fierno.
Skończył myśl i wyprostował się: sygnał, że może iść dalej. Ha’anala przetoczyła się na nogi i ruszyła ku skrajowi polany. Izaak szedł za nią trochę z boku, z podniesioną i nieco przekrzywioną głową, żeby nie widzieć jej poruszających się nóg. Ludzie znowu mówili.
—…adiowa kontrola… —…paj Hatna! Nie rób… —… teraz już ponad sto bahW. —…nowe osłony przeciwwietrzne dla ty… — jest dobre w połączeniu z k‘ta… —…urza nadejdzie za…
Rozmowy cichły, wypierane przez bezładne odgłosy puszczy: skrzeki, buczenie, kapanie. Prawie taki zgiełk jak w wiosce. Ale w puszczy przynajmniej nie było tego okropnego zamętu rozmów i intonacji, tych z trudem chwytanych znaczeń, burzonych przez kolejne słowa.
Impasto, [impast, technika malarska polegająca na nakładaniu grubej warstwy farby pędzlem, szpachlą lub dłonią, przez co uzyskuje się szorstką, jakby rzeźbioną fakturę obrazu.] pomyślał Izaak. Gorsze od czerwonego. Wioska to impasto słów. Puszcza to impasto dźwięków. Nie ma klarowności!
Znalazł słowo impasto w jednym z plików Marca Robichaux. Odszukał je w słowniku i zobaczył dłoń z pięcioma palcami, nakładającą kolorowe warstwy jakiejś mazi; każda nowa warstwa prawie przykrywała poprzednią. Przez długi czas jego ulubionym słowem była „klarowność”, ale impasto bardzo mu się spodobało. Doceniał precyzję jego znaczenia, dokładność, z jaką pasowało do tego, co widział i odczuwał. Kiedy mógł się skupić na jednym słowie, znaczenie docierało do niego jak wysoki, wzbijający się ponad chór głos i sprawiało mu to radość. Ale w wiosce nie było klarowności i trudno było oderwać się na dostatecznie długo…
Ha’anala zatrzymała się i usiadła tuż przy małym prostokątnym szałasie. Izaak też się zatrzymał i jeszcze raz przemyślał swoją myśl o impasto. Potem wręczył Ha’anali laptop, starając się nie patrzyć jej w oczy, i powiedział:
— Tylko bądź ostrożny.
Mówił to za każdym razem, bo to samo powtarzała mu Sofia, kiedy po raz pierwszy dała mu komputer. Przez chwilę myślał, że „bądźostrożny” to słowo oznaczające komputer. W końcu odkrył, że niewiele jest takich laptopów na świecie, chociaż ludzie robili inne rzeczy, które niechlujnie nazywali komputerami, mimo że te rzeczy wyraźnie różniły się od jego laptopa i nie można ich było nosić ze sobą, więc ten był bardzo cenny i to nie tylko dla Izaaka.
Poczekał, aż Ha’anala powiedziała: — Ktoś będzie ostrożny — a potem się uśmiechnął z twarzą uniesioną ku słońcom. Mówiła to za każdym razem. Ha’anala miała klarowność.
— Zasada: bez Runów — powiedział na głos.
Prócz Imantata — odpowiedziała skwapliwie Ha’anala. Imantat był stosunkowo małomównym Runao, który dbał o to, by nie przeciekał trzcinowy dach. Ha’anala zniknęła z pola widzenia Izaaka, kiedy podszedł do szałasu, by zabrać się do usuwania nawianego przez wiatr tryptonu, opadłego z drzew lub wrośniętego w jego małą twierdzę od czasu ostatniego pobytu. Kiedy wszystko zostało uporządkowane, wysprzątane i wyprostowane, wyciągnął rękę i pojawił się w niej laptop, i tym razem nie było nikogo, kto by cokolwiek powiedział.
Laptop ważył teraz mniej niż dawniej. Kiedyś musiał wytężyć wszystkie siły, aby go unieść, a teraz był tak lekki, że z łatwością podnosił go jedną ręką. Ta stopniowa utrata wagi była czymś, co nie uszło uwagi Izaaka; za każdym razem badał krótko komputer, czujny na wszelkie inne zmiany. Zadowolony, umieścił go na płaskim kamieniu, który przyniósł w tym celu z rzeki. Deszcz nie był zagrożeniem, ale matka zawsze mu powtarzała, żeby nie zabrudził komputera błotem lub piaskiem. Specjalnym patykiem zmierzył odległość od każdej krawędzi laptopa do ścian szałasu, tak żeby urządzenie znajdowało się dokładnie pośrodku.
Wyprostował rękę i tym razem pojawiła się w niej prostokątna niebieska tunika. Naciągnął ją na głowę, usiadł po zachodniej stronie szałasu i okrył tuniką również laptop. Odcięty w ten sposób od ukośnych, trójbarwnych promieni, przesączających się przez poruszany lekkim wiatrem baldachim liści, zaczął się odprężać. A potem: chłód guzika pod kciukiem, cichy trzask mechanizmu, cudowny ruch unoszącej się pokrywy, zataczającej łagodny łuk i zamierającej pod kątem rozwartym — niezmienna geometria wstępnej gry. Jednoczesne pomrukiwanie wprawianego w ruch dysku, rozjaśnienie ekranu, znajoma klawiatura z jej równymi rzędami klawiszów.
— Sipaj, Izaak — rozległ się głos Ha’anali. — Czego będziemy słuchać?
Wiedziała, jak długo czekać, żeby zadać to pytanie. Zawsze zadawała je w ten sam sposób, a on zawsze wybierał to samo: głos Supaariego, wieczorny śpiew. Najpierw słuchał w milczeniu. Potem puszczał nagranie jeszcze raz, chwytając harmonię. Później jeszcze raz, dodając własną harmonię; wtedy dołączała się Ha’anala, dublując partię Supaariego. To samo powtarzało się ze Sz’mą, którą śpiewała Sofia; ponownie włączał nagranie, żeby zharmonizować własny głos, a za trzecim razem partię Sofii dublowała Ha’anala.
Po tym stałym wstępie mógł już przystąpić do wybierania utworów z kolekcji „Magellana”: pieśni, symfonii, kantat i chórów, kwartetów i triów, koncertów i rond, gaelickich dżigów i wiedeńskich walców, soczystych czterogłosowych harmonii brooklyńskich przyśpiewek i jękliwych dysonansów chińskiej opery, modalnych i rytmicznych zawodzeń arabskiego taąasim. Muzyka wkraczała do serca Izaaka bezpośrednio i bez najmniej szego wysiłku. Wślizgiwała się do jego duszy jak liść wpadający do czystej, nieruchomej wody, zapadając się jedwabiście pod lśniącą powierzchnię.
Oczyszczony z hałasu i zamętu wioski i puszczy, umysł Izaaka stawał się tak uporządkowany i precyzyjny jak klawiatura. Mógł teraz ponownie badać zawartość przepastnej biblioteki „Magellana”, odczytując z pozbawionym emocji skupieniem znalezione w katalogu pliki na każdy temat, który wzbudził jego uwagę.
— Klarowność — westchnął i zabrał się do studiowania.
Cała wioska radowała się, kiedy Ha’anala przyprowadzała z powrotem Izaaka; wychwalali ją za troskliwą nad nim opiekę, za jej życzliwość. „Ha’anala to dobry ojciec”, mówili, uśmiechając się lekko. Sofia też była jej wdzięczna. Lecz dla Ha’anali towarzyszenie Izaakowi do jego ustronia nie było żadną ofiarą, bo tak jak jej brat łaknął klarowności, ona tęskniła za samotnością. W gruncie rzeczy to jedno i to samo, myślała.
Przez lata Izaak głównie powtarzał to, co mówili inni, i nawet Sofia uwierzyła, że jej syn nigdy nie nauczy się mówić samodzielnie. A potem pewnego dnia Ha’anala, zmęczona hałasem wioski, rozbita i wyprowadzona z równowagi, zrobiła coś pod wpływem nagłego impulsu. Była młodsza od Izaaka, ale o wiele silniejsza, więc kiedy zaczął się kręcić w kółko i buczeć, po prostu złapała go za kostkę u nogi i wyprowadziła z wioski do lasu, do miejsca, gdzie było cicho i spokojnie. Spodziewała się, że Izaak po prostu zamilknie albo w najgorszym razie będzie powtarzał jakąś bezsensowną frazę tak długo, aż w ogóle utraci jakiekolwiek znaczenie. Dopiero później zrozumiała, że jej własne rozdrażnione milczenie pozwoliło Izaakowi przemyśleć jedną myśl do końca, ja potem wypowiedzieć ją na głos. I to jaką myśl!
— Jak można słyszeć duszę, jeśli każdy coś mówi?
Tego dnia już nic więcej nie powiedział, ale Ha’anala przez kilka godzin zastanawiała się nad jego słowami. W końcu doszła do wniosku, że dusza jest najbardziej realną częścią osoby, a odkrycie, co jest realne, wymaga samotności.
W wiosce każda czynność, każde słowo, każda decyzja lub pragnienie były skrupulatnie badane, komentowane, porównywane, roztrząsane i oceniane. Wszyscy brali w tym udział! Jak mogła odkryć, kim jest, jeśli wszystko, co robiła, podlegało bacznej ocenie rady złożonej ze stu pięćdziesięciu osób? Nawet jeśli zakryła oczy rękami albo stuliła na chwilę uszy, żeby nic nie słyszeć, zaraz podchodził jakiś Runao i pytał: „Sipaj, Ha’anala, źle się czujesz?” I zaczynało się: wszyscy roztrząsali, co ostatnio zjadła, jaki miała stolec, jak wygląda jej futro, może bolą ją oczy i dlaczego, może dlatego, że ostatnio było więcej niż zwykle słońca, a mniej deszczu, a to oznacza, że zbiory dji’Ilu będą opóźnione, co może wpłynąć na cenę k’jipu, bo to zawsze się łączyło z podażą dji ‘Ilu…
Więc Ha’anala dziękowała Bogu, że Izaak jeszcze gorzej znosi zgiełk i zamęt wioski od niej. Nigdy nie powtarzała Sofii, co Izaak mówił, kiedy byli sami. Miała z tego powodu poczucie winy. Czasami czuła się tak, jakby coś ukradła Sofii, która tak bardzo pragnęła, by Izaak do niej mówił.
Raz, kiedy Ha’anala usłyszała, jak Izaak ziewa pod swoją niebieską tuniką, a wiedziała, że już się naczytał i zniesie pytanie, zapytała:
— Sipaj, Izaak, dlaczego nie mówisz do swojej matki?
Izaak dwukrotnie wypisał w laptopie wiadomość dla Sofii.
„Zostaw tego kogoś w spokoju”, głosiła pierwsza wiadomość. Matka popłakała się, kiedy to przeczytała: jedyne słowa, które do niej skierował, wyrażały odrzucenie. Ale później, kiedy po obsesyjnym poszukiwaniu znalazł w końcu odpowiedź na jakieś pytanie, opanowało go dotkliwe poczucie zawodu i strachu i zapytał ją: „Czy kiedyś dowiem się wszystkiego?” „Nie”, odpisała mu Sofia. „Nigdy”. To go zadowoliło, ale tylko tego od niej chciał: tego jednego potwierdzenia.
Ha’anala westchnęła, przygnębiona tym wspomnieniem, i oparła się plecami o nagrzany słońcem głaz, zamykając oczy. Żar południa i nuda połączyły się w jej dojrzałej fizjologii mięsożercy, aby spiskować przeciw świadomości, ale tego dnia jej senność była skutecznie atakowana przez ostatnie szaleństwo Izaaka. Uparł się, by zapamiętać wszystkie połączenia par nukleotydów ludzkiego DNA i przypisał muzyczną nutę każdemu z czterech podstawowych składników: adeninie, cytozynie, guaninie i tyminie. Całymi godzinami wsłuchiwał się w te monotonne czterotonowe sekwencje.
— Sipaj, Izaak — zapytała, kiedy to się zaczęło. — Co ty robisz?
— Zapamiętuję — odpowiedział, a Ha’anala pomyślała, że to zupełnie bezsensowne, nawet jak na Izaaka.
Nawet Sofia oddaliła się od niej w ciągu ostatnich paru lat, często robiąc kilka rzeczy na raz: przysłuchiwała się dyskusjom Runów i jednocześnie opracowywała raporty, przygotowywała komunikaty meteorologiczne dla oficerów lub koordynowała dostawy zaopatrzenia dla wysuniętych placówek. Ha’anala wciąż i wciąż próbowała jej pomóc, przygnębiona izolacją Sofii, pragnąc być jej partnerem, nawet jeśli czuła się urażona skrytymi, niewypowiedzianymi pragnieniami matki. „To nie ma nic wspólnego z tobą”, mówiła jej Sofia, wyłączając Ha’analę ze swoich spraw równie skutecznie jak Izaak. Sofia zdawała się ożywiać tylko wtedy, kiedy mówiła o sprawiedliwości, ale w miarę upływu czasu coraz częściej milczała i na ten temat. Żaden z otaczających ją Runów nie chciał rozmawiać z Ha’analą o wojnie, a na jej pytania odpowiadano uprzejmie, ale wymijająco… Są zakłopotani, pomyślała Ha’anala. Chcieliby, żebym nie; wiedziała, ale przecież wiem. Będę ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Zaczęli coś, co może się skończyć tylko w jeden sposób. Może Sofia i Izaak mają rację, pomyślała, zapadając w drzemkę. Trzymaj się z daleka, nie otwieraj przed nikim serca, nie pragnij czegoś, czego nie możesz mieć…
Z drzemki obudziło ją głośne, monotonne oświadczenie Izaaka:
— To jest gorsze od czerwonego. Ktoś odchodzi. Dobrze — mruknęła, jeszcze nie w pełni rozbudzona. — Ktoś spotka cię w osadzie.
— Sipaj, ludzie! — krzyknęła Sofia kilka godzin później. — Już prawie czerwono! Czy ktoś widział Izaaka i Ha’analę?
Puska Va Trucha-Sai odłączyła się od grupy dziewcząt rozmawiających o swoich przydziałach i rozejrzała się wokoło.
— Poszli rano do chaty Izaaka — przypomniała Sofii.
— Sipaj, Puska — zawołał jej ojciec, Kanchay — mogłabyś pójść i przyprowadzić ich tutaj?
— Och, możesz mnie zjeść! — mruknęła Puska, wywołując lękliwy śmiech zgorszenia wśród innych dziewcząt.
Puska nie dbała o pozory. Rok w wojsku to dość, by kobieta nauczyła się mocnego języka, a i tak wybrała najłagodniejszy wulgaryzm, jaki jej przyszedł na myśl — te rekrutki wkrótce nauczą się gorszych przekleństw. Puska uśmiechnęła się do dziewcząt.
— Dobry żołnierz musi być odpowiedzialny — powiedziała z przesadną pewnością pokrywającą zwykły cynizm i odeszła, by znaleźć dzieci Fi i.
Po przejściu dwudziestu paru kroków znalazła się poza obrębem chat i szop, drugie tyle zaprowadziło ją dostatecznie daleko w głąb lasu, by przestała słyszeć wioskowy gwar. W pierwszym miesiącu pobytu w mieście Mo’arl Puska śniła o domu prawie co noc; tęskniąc za spokojem i bezpieczeństwem puszczy, szukała schronienia we śnie, bo dzień przynosił tylko wstręt i przygnębienie. Przez jakiś czas zazdrościła Ha’anali, na zawsze uwięzionej w wiosce. Teraz Trucha Sai wydało się jej małe, ciasne i ograniczone; zrozumiała, dlaczego Ha’anala tak często była rozdrażniona i niespokojna.
Pojawił się zarys dachu szałasu Izaaka. Imantat nie był jeszcze tak zręcznym strzecharzem jak jego ojciec, ale już dobrze znał się na swojej robocie: szałas wytrzymał ostatnią burzę. Ktoś będzie wkrótce potrzebował męża, pomyślała Puska, i odnotowała w pamięci, że trzeba poruszyć to na radzie, bo dość już się napatrzyła na wojny, by wiedzieć, że nie należy lekceważyć dzieci, a jeśli padnie w bitwie, ktoś będzie musiał ją zastąpić.
— Sipaj, Ha’anala! — zawołała Puska, podchodząc do chaty. — Wszyscy na was czekają! Zrobiło się już prawie czerwono!
Nikt nie odpowiedział — szałas był pusty. Zaklęła pod nosem. Ha’anala nie widziała rtic w porze czerwonego światła, a Izaak widział aż za dobrze. Trzeba go było chować pod dachem chaty, żeby nie widział czerwieni nieba, bo wpadał w prawdziwy szał.
— Ha’anala! Ktoś będzie musiał cię zanieść do wioski! — zażartowała. — A Izaak zaraz zrobi fierno!
— Tutaj! — dobiegł do niej z daleka głos Ha’anali.
— Gdzie jest Izaak? — odkrzyknęła Puska, z ulgą nadstawiając uszu w kierunku głosu.
Ha’anala szła w stronę szałasu z wyciągniętymi przed siebie rękami.
— Nie ma go tu! — krzyknęła, unosząc stopę, by rozetrzeć sobie goleń drugiej nogi, którym chwilę wcześniej uderzyła w jakiś zwalony pień. — Izaak poszedł!
Puska podniosła uszy.
— Poszedł? Nie… ktoś by go zobaczył. Nie ma go w osadzie i nie spotkałam go po drodze…
Ha’anala potknęła się o korzeń.
— Sipaj, Puska — wyrzuciła z siebie z rozpaczą — on odszedł! Poszedł w las! Nie czujesz tego? Powiedział, że odchodzi, ale ktoś był zaspany i…
Puska podeszła do Ha’anali i zaczęła ją gładzić po długich policzkach. Przypomniało jej się dzieciństwo, tulenie do snu, wieczorne kołysanki.
— Uspokój swoje serce. Fierno nie pomoże. Zła pogoda każdego przestraszy.
A deszcz zmyje zapach Izaaka, uświadomiła sobie Ha’anala, zanim zdążyła pomyśleć o meteorologicznych skutkach przygnębienia i strachu. Wyprostowała się.
— Musimy go znaleźć. Tam, Puska. Jego zapach wciąż jest bardzo wyraźny, ale jak spadnie deszcz, stracimy trop. Izaak odejdzie. Fia będzie…
— Przecież ty nic nie widzisz… — zaczęła protestować Puska.
— Nie widzę oczami — powiedziała ostrożnie Ha’anala. Ślady Izaaka jarzyły się w jej świadomości: odciski stóp rozjaśnione zapachem, liście, których dotknął, oproszone komórkami jego nagiej skóry i owiane jego oddechem. — To jest jak ziarenka ognia… pamiętasz? Jakmaleńkiepunkciki światła wzdłuż szlaku, którym szedł. Sipaj, Puska, ktoś go wytropi, jeśli mu pomożesz. Ale musimy iść zaraz, bo trop wkrótce przestanie świecić.
Puska zaczęła się kołysać z nogi na nogę, rozważając jej słowa. Na lewą nogę: Izaak może zabłądzić. Na prawą nogę: powinna wrócić do wioski i poprosić o pozwolenie. Lewa noga: pachnie deszczem. Prawa noga…
— Sipaj, Puska — błagała Ha’anala — czyjeś serce przestanie bić, jeśli będzie musiał powiedzieć Fii, że Izaak odszedł! Ktoś myśli, że może go wytropić, a kiedy my dwie go dogonimy, będzie już nas troje i wrócimy do wioski, zanim zrobi się naprawdę ciemno.
To Puskę przekonało. Jedna osoba to zagadka. Dwie — to dyskusja. Trzy — to już plan.
— Pomyślą, że wpadliśmy w ręce djanada — powiedziała Puska, pełna niepokoju od chwili, gdy obudziły się w lesie następnego ranka. Spojrzała na Ha’analę, stojącą opodal na jednej nodze i ogonie. — Ktoś powinien wrócić i powiedzieć innym.
Ha’anala nie odpowiedziała, bojąc się spłoszyć swoje śniadanie, które spoczywało dokładnie pod jej uniesioną stopą. Cierpliwości… cierpliwości…
— Mam go! — krzyknęła, chwytając małego, pokrytego łuską lonata. — Nie potrzebujemy pomocy — oznajmiła stanowczo, ściskając zwierzątko za kark dwoma palcami stopy. — Jeśli teraz wrócimy, ktoś straci trop.
Puska skrzywiła się, obserwując wijącego się bezradnie lonata.
— Naprawdę zamierzasz to zjeść?
— A mam wybór? — odpowiedziała Ha’anala i odrzuciła stopę, chwytając Puskę za kostkę. — Och, Puska! Ktoś żartuje!
— krzyknęła, kiedy Puska podskoczyła, żeby wyrwać się z uścisku.
— To nie żartuj. Nigdy więcej tego nie rób! — Puska wzdrygnęła się. — Gdybyś widziała to, co ja widziałam w Mo’arlu…
Ha’anali szczęka opadła i Puska zamilkła, zakłopotana własną szorstkością. Naprawdę, coraz gorzej ze mną, pomyślała.
— Przepraszam — powiedziała i sięgnęła po lonata, a potem zaczęła zeskroby wać łuski z jego nóżek, wstrzymując oddech. — Ktoś myśli, że takie żarty są bardzo niesmaczne.
— Ktoś myśli, że lonaty są bardzo niesmaczne — mruknęła Ha’anala, odgryzając kawałek mięsa, gdy Puska oddała jej martwe zwierzątko.
Lonat miał tylko jedną zaletę: łatwo go było złapać. Ha’anala i jej ojciec przywykli już do tych małych, nędznych zdobyczy, którymi od czasu do czasu uzupełniali oferowane im „tradycyjne mięso”, jak je delikatnie nazywano, ale zawsze zjadali je pospiesznie i ukradkiem.
— Jak jest w miastach? — zapytała Ha’anala, starając się odwrócić uwagę Puski od małego, pokrwawionego ścierwa.
— Nie chcesz wiedzieć — odpowiedziała Puska z widoczną odrazą i odeszła, żeby znaleźć sobie jakieś jagody.
I szły dalej, Puska coraz bardziej rozdrażniona, Ha’anala z trudem ukrywając niepokój. Trop Izaaka ginął wśród leśnych zapachów — potu, oddechów, odchodów, rozkładających się w wilgotnym upale — zwłaszcza gdy niespodziewanie zbaczał ku kępkom owocujących zarośli. Odnajdywała go ponownie, ale był zmieszany z pyłkami vraloju i odorem gnijących roślin, więc łatwo go było zgubić. Czwartego dnia Puska uskarżała się już nieustannie, przerywając wędrówkę, by napaść się ostentacyjnie, podczas gdy Ha’anala grzebała pod zwalonymi pniami w poszukiwaniu larw i pędraków, coraz bardziej wygłodniała, milcząca i wściekła na Izaaka.
— Jeszcze tylko jeden dzień — ostrzegła ją Puska tego wieczoru. — Potem wracamy. Jesteś zbyt głodna…
— Izaak będzie jeszcze bardziej głodny — odpowiedziała Ha’anala, bo jeszcze nigdy nie widziała, by Izaak sam zdobył pożywienie, więc liczyła na to, że osłabnie i w końcu go dościgną.
Jego odchody wcale o tym nie świadczyły. Nikt się o niego nie troszczył, a on radził sobie całkiem nieźle. Jego kiszki trawiły pokarm Runów i prawdopodobnie obserwował, jak zwykle uważnie, choć niezauważalnie, jak się pasą, więc wiedział, co jest jadalne i jak to znaleźć. Więc teraz już sam zdobywa pokarm, pomyślała Ha’anala, wspominając opowieści o tym, jak Izaak pewnego dnia zaczął chodzić, innego śpiewać, jeszcze innego pisać na komputerze. Najwyraźniej każdą nową umiejętność tak długo ćwiczył w umyśle, póki nie uzyskał pewności, że potrafi to zrobić, a następnie po prostu robił.
Czyżby planował to odejście, zastanawiała się Ha’anala tej nocy, kiedy już zasypiała. I czego szukał? Natychmiast jednak pomyślała: nie, on niczego nie szuka. On ucieka.
Tej nocy źle spały, a obudziła je burza z grzmotami udaremniająca dalszą wędrówkę. Wciąż nie chcąc uznać porażki, Ha’anala siedzi ała na skraju lasu i patrzyła posępnie na bezkresną równinę, węsząc rozpaczliwie, by uchwycić strzęp zapachu Izaaka, choć już wiedziała, że grube krople rozmyją go i zmieszają z wonią wyznaczającą szlaki stepowych stad. Nawet Puska była spokojna.
— Odszedł — wyszeptała Ha’anala tego wieczoru, kiedy blakło wilgotne, szare światło. — Ktoś go zgubił.
— Sam się zgubił. Próbowałaś go odnaleźć — powiedziała cicho Puska. Objęła Ha’analę i oparła głowę na jej ramieniu. — Jutro pójdziemy do domu.
— Jak ja to powiem Sofii? — zapytała Ha’anala ciemności. — Izaak odszedł.