35. DORZECZE RZEKI PON: październik 2078 czasu ziemskiego

Emilio Sandoz pierwszy dostrzegł czterech wędrowców zbliżających się do obozu od zachodu. Wszyscy mieli na sobie szaty i wysokie buty ruńskich kupców z miasta, więc nie miał powodu, by wątpić w ich tożsamość.

— Mamy gości — oznajmił i wyszedł im na spotkanie z Nikiem przy boku. Sean i Joseba poszli za nimi.

Sandoz się nie bał. Sofia wciąż go zapewniała, że na południe od gór Garnu nie ma żadnych djanada, a Nico był uzbrojony.

Wyciągnął obie ręce dłońmi do góry, jak witali się Runowie, i przygotował na znajome ciepło długich palców, które spoczną w tych dłoniach, a potem przypomniał sobie o protezach i opuścił ręce.

— Czyjeś ręce nie nadają się do dotykania, ale ktoś wita was z dobrymi zamiarami — wyjaśnił. Zerknął na Nica i szepnął: — Przywitaj się — a potem patrzył z zadowoleniem, jak uroczyste i całkiem poprawne „Challalla khaeri” Nica zostało zrozumiane i odwzajemnione przez dwóch Runów, którzy wysunęli się do przodu.

Spojrzał na Seanai Josebę i uśmiechnął się, widząc, że zamarli w miejscu i oniemiali.

— Ci z przodu to kobiety — powiedział. — Ci z tyłu mogą być rodzaju męskiego. Czasami wolą, żeby to kobiety czyniły wszelkie honory. Powitajcie ich. — Kiedy wymieniono pozdrowienia, zwrócił się do przybyszów, jakby od dawna mieszkał na Rakhacie: — Tak długą mieliście podróż! Byłoby nam miło podzielić się z wami jedzeniem.

Tych dwóch z tyłu spojrzało po sobie, a Sandoz wstrzymał oddech i przyjrzał się mniejszemu. To nie był Runao, ale ktoś, kogo Emilio Sandoz widział w tylu koszmarach sennych: mężczyzna średniego wzrostu, z fioletowymi oczami niezwykłej piękności, które teraz zwróciły się w stronę Emilia i wpatrzyły w jego oczy z taką siłą i przenikliwością, że z trudem się powstrzymał, by ich nie opuścić.

To niemożliwe, pomyślał. To nie może być on.

— Ty jesteś… ty musisz być synem Emilia Sandora — usłyszał jego głos. To nie był ten głos. Dźwięczny, wibrujący, piękny, ale nie ten. — Widziałem podobiznę twojego ojca. W zapiskach…

Na dźwięk języka k’san i widok kłów Jana’aty, które Rukuei obnażył przy mówieniu, Sean cofnął się. Nico wyciągnął broń, ale Joseba podszedł szybko i powiedział:

— Daj mi to.

Odbezpieczył broń i ze zręcznością baskijskiego myśliwego odwrócił się i strzelił w coś podobnego do świni węszącego w pobliskich krzakach.

Wystrzał i kwik śmiertelnie ranionego zwierzęcia wywołał gwałtowną reakcję w królestwie stepowych zwierząt, a VaRakhani odskoczyli do tyłu z szeroko otwartymi oczami i stulonymi uszami. Joseba oddał brorl Nicowi, który wycelował ją w Rukueiego, ale bacznie obserwował wszystkich przybyszów — teraz wyraźnie przerażonych. Joseba podszedł do martwego zwierzęcia, podniósł je za jedną nogę, pozwalając, by krew — jako przykład ich siły — ściekała na ziemię.

— Nie mamy wobec was złych zamiarów — oświadczył stanowczo — ale nie pozwolimy wam zrobić nam czegoś złego.

— Dobrze powiedziane — mruknął Emilio. Oddychał ciężko, ale Carlo miał rację: kule robią swoje. — Nie jestem tego kogoś ojcem — powiedział, patrząc na Rukueiego. — Jestem tym, którego imię wymieniłeś: Emiliem Sandozem. Wystarczy moje jedno słowo, a ten człowiek, Nico, zabije każdego, kto nam zagrozi. Czy to jasne?

Wszyscy YaRakhatani wykonali gesty potwierdzenia.

— Mój ojciec ciebie znał… — powiedział wymijająco Rukuei, wciąż oszołomiony.

— Można tak to ująć — odrzekł chłodno Sandoz. — Jak mam się do ciebie zwracać? — zapytał wojowniczym tonem arystokraty wyższej rangi. — Urodziłeś się pierwszy czy drugi?

Uszy Jana’aty lekko opadły do tyłu, a jego towarzysze zaczęli z zakłopotaniem szurać nogami.

— Jestem wolno urodzonym Jana’atą. Moja matka nie pochodziła z liczącego się rodu. Jestem Rukuei Kitheri.

— Boże wszechmogący — jęknął Sean Fein. — Kitheri?

— Jesteś synem Hlavina Kitheriego? — zapytał Sandoz, choć nie miał żadnych wątpliwości. Cechy ojca za bardzo rzucały się w oczy, a Rukuei potwierdził to, unosząc podbródek. — Kłamiesz — prychnął Sandoz. — Jesteś bękartem. — Było to świadome wyzwanie obliczone na sprawdzenie reakcji, poznanie punktu krytycznego. Wiedział, że Nico stoi przy jego boku. — Kitheri był resztarem i nie miał prawa do rozrodu.

Zbyt oszołomiony realnością tego spotkania, by zareagować tak, jak zrobiłby to w każdym innym przypadku, Rukuei po prostu opuścił ogon, ale wówczas wystąpiła czwarta osoba i ujawniła się również jako Jana’ata.

— Jestem Shetri Laaks. — Martwy froyil w ręku cudzoziemca wciąż ociekał krwią, więc Shetri przemówił łagodnym tonem, użył jednak dominującego zaimka, zapraszając cudzoziemców do dyskusji, na wypadek gdyby skłonni byli raczej do walki. — Rukuei jest kuzynem mojej żony i nie mogę pozwolić, by go obrażano w mojej obecności. Nie skłamał i nie jest bękartem, ale długo by trzeba śpiewać pieśń o jego urodzeniu. Sądzę, że naszym i waszym celom bardziej będzie sprzyjać powstrzymanie się od dalszych zniewag.

Zapanowało krępujące milczenie; obie strony czekały na odpowiedź Sandoza.

— Ja też tak sądzę — powiedział w końcu i napięcie nieco opadło. — Mówiłeś o celach — dodał, zwracając się do Shetriego.

Odpowiedział mu jednak Rukuei.

— Wiem, po co tu przybyliście — rzekł i natychmiast dostrzegł reakcję: przyspieszenie oddechu, skupienie uwagi. — Przybyliście, aby nauczyć się naszych pieśni.

— To prawda — odpowiedział mały cudzoziemiec. — A raczej kiedyś było to prawdą. — Zamilkł i wyprostował się, odrzucając głowę do tyłu, by spojrzeć na nich z oddali swoimi małymi oczami, czarnymi i obcymi, nie takimi, jak oczy Izaaka, które też były małe, ale niebieskie, jak normalne oczy, i które nigdy tak nie spoglądały. — Przybyliśmy tu, bo sądziliśmy, że śpiewacie o prawdzie i o ujawniającym się w prawdzie Rozumie. Chcieliśmy się dowiedzieć, jakie piękno objawił wam ten Prawdziwy Rozum. Okazało się jednak, że nie śpiewacie o żadnym pięknie — powiedział z pogardą. — Śpiewaliście o rozkoszy posiadania bezlitosnej władzy, o zadowoleniu płynącym z miażdżenia wszystkiego, co wam się sprzeciwia, o radości ze stosowania brutalnej siły.

— Od tamtych dni wszystko się zmieniło — powiedziała jedna z Runek. — Ta jedna nazywa się Kajpin — oznajmiła, przykładając obie dłonie do czoła. — Teraz taką władzę posiadają południowi Runowie. My, Va’Njarri, jesteśmy inni.

— Mamy wśród nas jednego, który poznał muzykę, o jaką wam chodzi… — zaczął Rukuei.

— Jeśli chcecie jej posłuchać, będziecie musieli pójść z nami — dodała szybko Tiyat. — Izaak pragnie, żebyście…

Cudzoziemcy żywo zareagowali.

— Izaak — powtórzył Sandoz. — Izaak to obce imię. Czy ten, o którym mówicie, jest jednym z nas?

— Tak — odrzekł Shetri. — On jest z waszego gatunku, ale nie jest taki jak jego matka i siostra…

— Siostra! — krzyknął Sandoz.

— Jego siostra, a moja żona, ma na imię Ha’anala, a jej macochą jest Sofia Mendes u Ku’in — ciągnął Shetri, nie zważając na wrzawę, która wybuchła wśród cudzoziemców.

— Znałeś ojca mojej kuzynki — powiedział Rukuei, mając nadzieję uspokoić Sandoza i jego towarzyszy. — Ha’anala jest córką siostry mojego ojca i Supaariego z Gayjuru…

To wszystko strasznie śmierdzi — mruknął Sean. — Dlaczego Izaak nie przyszedł tu z wami? — zapytał w języku k’san. — Dlaczego nie porozumiał się ze swoją matką? Czy on wciąż żyje, czy wy tylko wspominacie jego imię?

Nie czekając na odpowiedź, Joseba powiedział po angielsku:

— A jeśli jest ich zakładnikiem? Sandoz, jeśli oni go…

— Zakładnikiem! — krzyknęła Kajpin, zaskakując ich znajomością angielskiego. — To metoda Athaansiego!

— My nie bierzemy zakładników… — zaczął Rukuei.

— Nico — powiedział cicho Sandoz — rzuć go na ziemię. Zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć, Rukuei Kitheri leżał na ziemi, krztusząc się lufą pistoletu, którą Nico wetknął mu w usta ze sprawnością zawodowca.

— Słuchaj mnie, Kitheri — powiedział Sandoz, klękając, żeby Rukuei słyszał jego szept — jeśli jesteś zmęczony życiem, skłam mi teraz. Ilu was tutaj jest? Nico, pozwól mu mówić.

— Czworo — odpowiedział Rukuei, czując w ustach smak stali. — Naprawdę. Tylko ci, których widzisz.

— Jeśli jest was więcej, każę zabić ciebie i ich… ciebie na końcu. Wierzysz mi? — Rukuei podniósł podbródek, rozszerzając ze strachu swoje i tak wielkie oczy. — Ja mówię: Trzymacie cudzoziemca Izaaka wbrew jego woli. Mówię: Wykorzystujecie go tak, jak twój ojciec wykorzystywał mnie.

— Oni są szaleni!,— krzyknęła nad nim Tiyat.

Nie spuszczając wzroku z Rukueiego, Sandoz krzyknął:

— Chcę, żeby on mi odpowiedział! Mów, Kitheri: czy cudzoziemiec Izaak żyje?

— Tak! Izaak to osoba otaczana czcią wśród VaN’Jarri — odpowiedział Rukuei, z trudem przełykając ślinę. — Wiele lat temu z własnej woli porzucił południowych Runów. Jest wolny, może odejść lub pozostać. Woli być z nami. Lubi nasze pieśni…

Sipaj, Sandoz, przecież mogliśmy was wziąć jako zakładników, kiedy spaliście! — powiedziała Kajpin, zbyt rozdrażniona tą nieoczekiwaną wrogością, by się kołysać. — To Rukuei nalegał, abyśmy byli wobec was szczerzy! Eskorta z Gayjuru wkrótce przybędzie…

— Skąd o tym wiesz? — zapytał Sean, ale Kajpin ciągnęła dalej:

— To my-ale-nie-wy jesteśmy w niebezpieczeństwie! Nie jesteśmy dla was groźni. Potrzebujemy was i w zamian mamy wam coś do zaoferowania, ale jeśli zostaniemy schwytani, zabiją nas!

Ośmielony milczeniem małego cudzoziemca, Shetri ukląkł przy nim i przemówił cichym, nalegającym tonem:

— Już trzykrotnie VaN’Jarri próbowali rozmawiać z rządem w Gayjurze, ale oni zabili naszych delegatów, kiedy tylko ich zobaczyli. Proszę. Wysłuchaj mnie. Pragniemy zgody z południowcami, ale VaGayjuri nie chcą z nami negocjować, ponieważ mój siostrzeniec Athaansi wciąż rabuje ruńskie wioski, a odpowiedzialność za to spada na nas wszystkich! — Zamilkł i uspokoił się. — Posłuchaj mnie, Sandoz. Będę poręczycielem. Jeśli okaże się, że kłamiemy, jeśli uznasz, że w jakikolwiek sposób was oszukaliśmy, wtedy możesz kazać mnie zabić, tak jak kazałeś zabić tego froyila. Będę waszym zakładnikiem.

— My też — powiedziała Kajpin, biorąc Tiyat za rękę.

— Ja również oferuję swój kark — powiedział Rukuei Kitheri. — Ale będziecie musieli pójść do Izaaka, bo on do was nie przyjdzie. Możemy was do niego zaprowadzić, ale musicie nam zaufać. Niektórzy z nas wierzą, że Izaak nauczył się muzyki Prawdziwego Rozumu, której poszukujecie, ale on nie przyjdzie do was, żebyście ją poznali.

— Kłamstwa — powiedział w końcu Sandoz. — Mówicie to, co my chcielibyśmy usłyszeć…

— A skąd mielibyśmy wiedzieć, co chcecie usłyszeć? — krzyknęła Tiyat.

Sandoz oddychał ciężko. Wstał i zrobił kilka kroków, odwracając się do nich plecami.

— Pozwól mu wstać, Nico — mruknął, ale się nie odwrócił, bo już dłużej nie był w stanie wytrwać w pozie, którą przybrał. Zrobiło mu się słabo i potrzebował czasu, żeby to wszystko przemyśleć. — Pilnuj ich — rzucił przez ramię i odszedł.

Trudno powiedzieć, która strona odczuła większą ulgę z powodu jego odejścia, ale spowodowało to zauważalny spadek napięcia.

— Wstyd by było zmarnować tyle mięsa — powiedział Shetri do Joseby, kiedy Sandoz odszedł już dość daleko, a Bask, jako stary myśliwy, zgodził się z tą opinią. Rozpalono więc ognisko, wypatroszonoroyZa i zawieszono na patyku, a Tiyat przyniosła z łodzi inny prowiant. Podczas gdy mięso i jarzyny piekły się nad ogniem, Sean i Joseba, a nawet Nico zadawali wiele pytań i słuchali z uwagą odpowiedzi, a potem rozważali, czy jest to prawdopodobne i spójne. W końcu poszli poszukać Sandoza.

Znaleźli go kilkaset metrów od obozu; siedział na ziemi skulony i żałosny.

— Nico, dlaczego ich nie pilnujesz, jak ci kazałem? — zapytał, kryjąc się za tą surowością tonu, do jakiej zdołał się zmusić.

— Oni wcale nie chcą uciec. Czekają na nas, chcą, żebyśmy z nimi poszli — odpowiedział pogodnie Nico. — Don Emilio, tak sobie myślę, że jeśli się dowiemy, gdzie jest Izaak, signora Sofia bardzo się ucieszy. — Wciąż trzymał pistolet inie spuszczał oka z VaRakhanich, tak na wszelki wypadek. — Don Carlo będzie wiedział, gdzie jesteśmy — dodał, zerkając na małe wybrzuszenie na swym przedramieniu, gdzie miał wszyty mikronadajnik. — My mamy broń, oni nie.

— Nigdzie z nimi nie pójdziemy. Będziemy tutaj czekać na eskortę Sofii — oświadczył Sandoz, nie podnosząc się z ziemi.

Joseba spojrzał na Seana.

— Nico — powiedział — czy mógłbyś przynieść trochę wody dla don Emilia? — Nico skinął głową i odszedł w stronę obozu, a Joseba usiadł naprzeciw Emilia. — Sandoz, czy orientujesz się, jak duża była populacja Jana’atów, kiedy byliście tu po raz pierwszy?

Sandoz wzruszył ramionami, nie zważając na to, że znowu zaczęło padać.

— Nie. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że stanowili jakieś trzy, może cztery procent populacji Runów. Może sześćset tysięcy? To tylko przypuszczenie. — Spojrzał na Josebę. — Dlaczego pytasz?

Sean i Joseba wymienili spojrzenia i Sean też usiadł.

— Posłuchaj, Sandoz, ci sodomici mogą kłamać, ale Rukuei mówi, że zostało najwyżej około tysiąca pięciuset Jana’atów. — Sandoz zmarszczył brwi, a Sean ciągnął dalej. — Runowie ich rozpędzili. Gnieżdżą się po górach i lasach, ale są dwie główne grupy, z których każda liczy kilka setek, i trochę osad uchodźców, zbyt przerażonych, żeby opuścić swoje pustkowia. Ci VaN’Jarri żyją sami w swojej dolinie. Jest tam najwyżej trzystu Jana’atów i około sześciuset Runów.

Joseba wychylił się do przodu.

— Żeby utrzymać genetyczną poprawność, populacja mięsożerców musi zwykle liczyć przynajmniej dwa tysiące osobników, w tym dwieście pięćdziesiąt par zdolnych do rozpłodu. Nawet jeśli Rukuei zaniża liczbę, Jana’atowie są bliscy wymarcia — wyszeptał, jakby wypowiedzenie tego przypuszczenia na głos mogło spowodować, że natychmiast się sprawdzi. — A jeśli zawyża, są już skazani na wymarcie. — Milczał przez chwilę, rozważając to, co powiedział. — To się trzyma kupy, Sandoz. Z tego, co sami zobaczyliśmy, i z tego, co mówi Shetri, wynika, że Jana’atowie żyją na absolutnym marginesie swojej niszy ekologicznej. Nawet gdyby ich cywilizacja nie upadła, ten gatunek nie ma żadnej przyszłości.

— Jest coś jeszcze — powiedział Sean, teraz trochę głośniej, bo jego słowa zaczął zagłuszać deszcz. — Coś się tam na północy dzieje. Pytałem dwukrotnie, żeby mieć pewność, ale kiedy była mowa o mięsie tegofroyila, jeden z nich… ten Shetri… powiedział nam, że Jana’atowie VaN’Jarri giną z głodu. Oni nie jedzą Runów, Sandoz. — Emilio spojrzał na niego, mrużąc oczy. — A teraz będzie prawdziwa bomba. Wiesz, jakiego użył zwrotu?

— „To mięso nie jest koszerne”! — Sandoz cofnął się gwałtownie, a Sean podniósł rękę. — Przysięgam, że tak powiedział. Najwidoczniej żona tego Shetriego, Hanala czy jak jej tam, została wychowana przez Sofię Mendes na południu, wśród Runów.

i Oczywiście musi być jakaś wymiana kulturowa — dodał Joseba. — Shetri mówi, że jego żona jest nauczycielem, ale… Sandoz… on użył przy tym słowa „rabbi”! Może oni po prostu kłamią, że nie jedzą Runów, ale wystarczy im się przyjrzeć! Są wychudzeni, futra matowe, brakuje im zębów…

— A towarzyszą im dwie zdrowe, tłuste Runki, które absolutnie nie sprawiają wrażenia, jakby się obawiały, że ktoś zrobi z nich śniadanie. — Sean zawahał się, po czym ciągnął dalej. — posłuchaj tego Kitheriego! Bo mnie się wydaje, że ta Hanala może być kimś w rodzaju… no, nie wiem, ale sam siebie zapytuję: A gdyby Mojżesz był Egipcjaninem wychowanym wśród Hebrajczyków?

Sandoz siedział z otwartymi ustami, starając się to zrozumieć.

— Mówisz poważnie? — zapytał, a kiedy Sean kiwnął głową, krzyknął: — Och, na miłość boską!… No właśnie — powiedział Joseba, patrząc, jak Sandoz wstaje, przemoczony do suchej nitki.

Słyszycie to, co chcecie usłyszeć! — zawołał Sandoz. — Patrzycie na tę kulturę przez pryzmat swojego folkloru!

— Może tak jest — zgodził się Joseba, wciąż siedząc w błocie — ale przybyłem tu nie tylko jako ekolog, ale i jako kapłan. Chcę się tego dowiedzieć. Sandoz, jazamierzam pójść z nimi na północ. Sean też chce iść. Możesz tu zostać z Nikiem i poczekać na ludzi Sofii. Prosimy cię tylko o jedno: nie wydaj ich. Od tego zależy, czy nam się uda… i Umilkł na widok zbliżającego się Nica. Sandoz też nic nie powiedział, tylko napił się wody z menażki i zjadł coś.

Ale Nicowi, zwykle tak małomównemu, coś chodziło po głowie.

— Don Emilio, jeden z tych Jana miał zły sen, taki jak twoje — powiedział, odgarniając z oczu mokre włosy. Sandoz wytrzeszczył na niego oczy, a Nico ciągnął: — W tym śnie widział; płonące miasto. Powiedział, że to mu się przyśniło, jak był małym chłopcem, ale widział tam ciebie, don Emilio. W mieście. W tym śnie. Myślę, że powinieneś go o to zapytać.

I tak, po dodatkowych przesłuchaniach i dyskusjach, ośmiu przedstawicieli trzech różnych gatunków wyruszyło w końcu razem na północ. Pogoda była podła, a oni wyruszyli potajemnie. Nie powiadomili Carla Giulianiego o swojej decyzji, bo bali się, że radio jest monitorowane przez władze w Gayjurze. Wiedząc teraz, w jakim niebezpieczeństwie są VaN’Jarri, za radą Joseby pozbyli się swoich mikronadajników — drobne rozcięcie skóry, które każdy z nich uznał za błahostkę.

Zamierzali wędrować szybko i nie narażać się na podejrzenia, ale przygotowali się na wypadek, gdyby ktoś ich wypytywał, kim są i co tutaj robią. Cudzoziemcy są przyjaciółmi Fii. Shetri i Rukuei to najemni VaHaptii, którzy prowadzą Runów i cudzoziemców do ostatniej twierdzy tych drapieżników, którzy polowali na Runów od niepamiętnych czasów. Chcą odnaleźć to miejsce, a wtedy będzie tam mogło przyjść wojsko i wyplenić ostatnich djanada. I więcej już ich nie będzie.

VaN’Jarri sądzili, że to tylko dość przekonujące kłamstwo. W rzeczywistości było to bardzo bliskie prawdy.

Nico d’Angeli nie zrozumiał nic z tego, co Joseba mówił o minimalnej populacji i wymarciu gatunku, niewiele też do niego dotarło z rozmowy o rewolucji i religii. Nico zrozumiał jednak bardzo dobrze to, co mu powiedział Frans przed lądowaniem. A Frans powiedział: „Nico, jeśli wyjmiesz tę kapsułkę spod skóry, nie będę cię mógł odnaleźć. Ludzie z »Magellana«zginęli, nikt nie wie, co się z nimi stało, capiscel Nigdy się tego nie pozbywaj, Nico. Jak będziesz to miał, zawsze cię odnajdę”.

Więc kiedy inni załadowywali łódź i gotowali się do drogi, Nico powoli doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli don Carlo i Frans będą wiedzieli, gdzie oni są, nawet jeśli reszta była innego zdania. Dlatego wziął jeden z porzuconych mikronadajników i włożył go do kieszeni.

Nie zamierzał nikogo skrzywdzić.

Загрузка...