25. „GIORDANO BRUNO”: 2065 czasu ziemskiego

— Co? Co się dzieje? — zapytał Sandoz, osłaniając oczy ręką.

— Znowu wyłeś — powiedział John.

Emilio usiadł na pryczy, zaskoczony, ale nie przygnębiony. Spojrzał z ukosa na Johna, który stał półnagi w drzwiach kabiny.

— Przepraszam. Nie chciałem cię obudzić.

— Emilio, tak dłużej nie można — burknął John. — Musisz przekonać Carla, żeby przestał ci podawać to świństwo.

— A niby dlaczego? John, to mi robi dobrze na ręce. I to takie przyjemne, niczym się nie przejmować.

John wytrzeszczył oczy.

,— Emilio, wrzeszczysz co noc!

— No wiesz… te koszmary męczą mnie od lat. Teraz, kiedy się obudzę, przynajmniej ich nie pamiętam. — Oparł się wygodnie o ścianę i stamtąd przyglądał się Johnowi z irytująco wyrozumiałym rozbawieniem. — Jeśli to cię męczy, mogę się z powrotem przenieść do pomieszczenia dla chorych… tam są dźwiękokoszczelne ściany.

— Jezu, Emilio… tu przecież nie chodzi o mój sen! — krzyknął John. — Chodzi o to gówno, którym cię faszerują!

— Człowieku, wpadasz w cholerne długi. Jeszcze tego nie czujesz, ale niedługo przedstawią ci rachunek! Posłuchaj swojego oddechu! Serce ci wali, prawda? — Sandoz zmarszczył czoło, kiwnął głową, ale wzruszył ramionami. — Quell stosuje się zwykle tylko przez parę dni. A ciebie nim szpikują prawie od dwóch miesięcy!

— Musisz wrócić do rzeczywistości, a im szybciej, tym lepiej…

— O Jezu, John, wyluzuj się, dobrze? Może sam powinieneś spróbować tego zażyć…

John wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. — Nie potrafisz już normalnie myśleć — powiedział sucho, wyłączył światło i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.


Emilio siedział przez jakiś czas oparty o ścianę, złożywszy bezwładne ręce na podołku. Próbował odtworzyć ów sen, który obudził Johna, ale z ulgą stwierdził, że nie potrafi.

Nocna amnezja jest chyba najlepszym efektem tego świństwa, pomyślał.

Zawsze przywiązywał dużą wagę do snów. W seminarium miał zwyczaj rozmyślania o ostatnim śnie, jaki miał w nocy, starając się odnaleźć w nim lęki i ukryte zainteresowania, które nie dochodziły do głosu na jawie. Jednak w ciągu ostatnich trzech latjego sny rzadko wymagały interpretacji. Przerażające w swoim realizmie, były zwykle odtworzeniem wydarzeń z ostatniego roku jego pobytu na Rakhacie. Nawet teraz, nafaszerowany narkotykiem i pozbawiony emocji, widział to wszystko: rzeź, poetów. Nie musiał śnić, by słyszeć odgłosy towarzyszące masakrze i gwałtom. Nie musiał śnić, by czuć smak niemowlęcego mięsa, żelazny uścisk szponów i gorący oddech na karku. Aby patrzeć z daleka na samego siebie wzywającego Boga i słyszącego w odpowiedzi tylko własne łkanie i jęk rozkoszy wydobywający się z gardła gwałciciela…

Noc po nocy budził się z takich snów, czując mdłości podchodzące mu do gardła. Krzyk to coś nowego. Czyżby koszmary się zmieniły? I odpowiedział sobie: Wspaniale! Wrzask jest o wiele lepszy od wymiotowania.

John miał chyba rację — kiedyś musi wrócić do rzeczywistości. Ale rzeczywistość nie miała mu ostatnio wiele do zaoferowania, a Emilio wolał sztuczny spokój po quellu od tego, co mogło być w tych snach, choćby nawet się zmieniły.

Chemiczny zen, pomyślał, wślizgując się pod pościel i poddając kojącemu działaniu narkotyku. Gliny powinny rozdawać to gówno na ulicach jak cukierki.

Zanim zapadł w sen, zastanawiał się przez chwilę: Boże, co to za sen, który sprawia, że wrzeszczę? I, jak Pius IX po porwaniu małego Mortary, ipso vero dormiebat: spał po tym dobrze.


Tylko on dobrze spał.

John Candotti wrócił do swojej kabiny, gdzie uaktywnił kody interkomu, by usłyszeli go wszyscy prócz Emilia.

— Mesa. Za pięć minut — powiedział głosem, który nie pozwalał wątpić, że osobiście powyciąga ich z łóżek, jeśli nie przyjdą sami.

Było trochę gniewnego pomrukiwania, ale niktjuż nie udawał, i że nie został wyrwany ze snu tymi wrzaskami, więc jeden po drugim wchodzili do mesy. John czekał w milczeniu, z rękami założonymi na piersi, aż w końcu wkroczył Carlo, jak zwykle promienny, odświeżony i ubrany ze smakiem, z Nikiem u boku.

— No dobra — zaczął John, patrząc po wszystkich — każdy z was ma swoje powody. Ale on nie przyda się nikomu jako psychotyk, a do tego szybko zmierzamy!

Sean pokiwał głową, rozcierając sobie przedwcześnie obwisłe policzki.

— Candotti ma rację. Nie można komuś wciąż rozpieprzać neurochemii. Będzie gorzej.

— Muszę się zgodzić — oświadczył Joseba, przeczesując palcami swoje splątane włosy i wpatrując się w Żelaznego Konia. Przeciągnął się i ziewnął. — Bez względu na to, jakie były powody, by faszerować go narkotykiem, nadszedł czas, by zastanowić się nad konsekwencjami.

— Mam nadzieję, że przestał się już dąsać — powiedział Carlo, rezygnując ze swojej sztucznej obojętności, bo sam wciąż ostatnio śnił o wpadaniu w ciemne dziury bez dna. Trudno było zachować obojętność wobec koszmarów Sandoza. — Twoja kolej, Żelazny Koniu — dodał lekkim tonem, pragnąc, by Danny go wyręczył.

— To nie jest tylko działanie ąuellu — ostrzegł John, spoglądając gniewnie na Danny’ego. — Rozwaliliście mu całe życie… po raz drugi. Znowu jest całkowicie rozbity, tym razem przez ludzi, którym miał prawo zaufać.

— Trzeba pozamykać noże — poradził pogodnie Frans Vanderhelst; w mdłym świetle jego wielki brzuch bielał jak księżyc w pełni. — Bo inaczej Szef dostanie nożem w plecy.

Nico potrząsnął głową.

— Na pokładzie „Giordana Bruna” nie będzie żadnej bójki — oświadczył stanowczo i rozpromienił się, kiedy don Carlo pokiwał głową.

— A więc porozmawiam z nim, Danny, dobrze? — odezwał się Sean Fein.

Żelazny Koń skinął głową i wyszedł bez słowa.


— Dla ciebie chemia jest świętym ładem i zaczarowaną pięknością — zauważył Vincenzo Giuliani w dniu, w którym postanowił, że Sean poleci na Rakhat. — Ludzie po prostu muszą wszystko spieprzyć, prawda, ojcze Fein?

Nie było powodu, by zaprzeczać temu spostrzeżeniu.

Sean Fein miał zaledwie dziewięć lat, kiedy otrzymał pierwszą niezapomnianą lekcję głupoty. Ruch, który uczynił z niego sierotę, narodził się na Filipinach w 2024 roku, roku jego narodzin, ale kiedy osiągnął szczyt swojego rozwoju w 2033 roku, Sean byłjuż na tyle dojrzały, by się nim zainteresować. Mogło się wydawać, że to szaleństwo ominie Belfast, którego mieszkańcy wciąż byli skupieni na różnicach między katolikami i protestantami; któż by dostrzegał tu i tam Żyda w tym ceglanym labiryncie nienawiści!

Lecz pod koniec drugiego tysiąclecia od Ukrzyżowania pojawiło „się oczekiwanie na drugie przyjście Chrystusa, a kiedy nie spełniły się owe millenarystyczne nadzieje, rozeszły się pogłoski, że to wina Żydów, bo dotąd się nie nawrócili.

— Nie przejmuj się — powiedział Seanowi ojciec w wieczór przed zamachem bombowym. — To nie ma nic wspólnego z nami.

Rozgoryczenie było w Belfaście cnotą, ale Maura Fein miała filozoficzne podejście do życia i łatwo pogodziła się z wdowieństwem. Sean zapytał ją kiedyś, dlaczego po ślubie nie przeszła na judaizm.

— Tym, co mnie tak pociąga w Jezusie, Sean, jest gotowość Boga do zstąpienia między pogrążonych w ciemności ludzi, których po prostu nie może tak zostawić. Jest w tym jakaś cudowna niefrasobliwość, coś w rodzaju Bożego szaleństwa… ten wspaniały, zbawczy gest boskiej szczodrobliwości wobec odwiecznej, upartej głupoty ludzkiej! To właśnie podoba mi się w Bogu.

Sean nie odziedziczył po matce pogody ducha, ale przejął jej wiarę w Boże szaleństwo. Stanął pod sztandarem Pana, nie dbając o konsekwencje, a później pogodził się z tym, że ta wiara wiedzie go teraz na inną planetę, na której już niejeden, ale dwa rozumne gatunki partaczyły dzieło stworzenia.

Obdarzyłeś ich wolną wolą, myślał nieraz, patrząc na krucyfiks, i sam zobacz, do czego to Cię doprowadziło! Znudziłeś się fizyką? Rośliny też były za bardzo przewidywalne? Cóż to za dramat, kiedy duża ryba zjada małą rybkę, tak? I co wymyśliłeś na Ziemi? Albo na tym Rakhacie, jeśli już o tym mówimy…

Sean urodził się w świecie, w którym przekonanie o istnieniu innych rozumnych gatunków było trwałe i powszechne. Miał czternaście lat, kiedy z Rakhatu napłynęły pierwsze raporty misji jezuickiej, a siedemnaście, kiedy w tajemniczy sposób przestały napływać. Dwadzieścia dwa lata, kiedy usłyszał o skandalach i tragediach związanych z postacią Emilia Sandoza. Wcale go to nie zaskoczyło ani nie oburzyło. Tacy ludzie i im podobni to problem Boga, a Wszechmocny kocha ich i wie, co z nimi zrobić.

Lecz jeśli nawet Sean Fein, chemik i kapłan, rzadko znajdował powody, by pochwalać skutki Bożego kaprysu obdarzenia rozumem kilku dziwnych gatunków tu i tam, to zawsze potrafił podziwiać mechanikę zastosowaną w tym wielkim spektaklu. Żelazo i mangan, wymyte deszczem ze skały, kłębiące się wraz z wapniem i magnezem w pradawnych mlecznych morzach. Małe, zwinne molekuły — azotu, tlenu, wody, argonu, dwutlenku węgla — tańczące w atmosferze, wirujące, odbijające się od siebie, które „wątła siła grawitacji gromadziła wokół planety w otoczkę rzadkiej mgły”, jak pisał psalmista chemii Bill Green, „jak jakiś niewidzialny pasterz gromadzący swe niewidzialne stado”. Cjanobakterie — te sprytne małe cholerstwa — które odkryły, jak przerwać podwójne wiązania utrzymujące tlen w drobinach dwutlenku węgla, które potrafiły wykorzystać węgiel i kilka innych oceanicznych elementów do wyprodukowania peptydów, polipeptydów, wielocukrów, uwalniając i odrzucając tlen jako niepotrzebny produkt uboczny. Sean przyjmował wiernie słowa z Księgi Rodzaju: Niech stanie się światłość, aby napędzać system, a cała biosfera ożyje. Boża chemia, tak to nazywał Green, z jej roztańczonymi, cudzołożącymi jonami, z jej pogmatwanymi, rozpustnymi ligninami roślinnymi i celulozą, z rogożowatymi hemami i porfirynami, ze spiralami protein, zwijającymi się i rozwijającymi.

„Zanurz się w oceanie materii”, wzywał francuski jezuita Teilhard de Chardin. „Skąp się w jej gorejących wodach, bo one są źródłem twojego życia”. To była chwała, którą Sean Fein potrafił doceniać, to był przebłysk Bożej Inteligencji, którą mógł wielbić bez zastrzeżeń.

— Ludzie, których najbardziej ci żal, to głupcy tęskniący za sprawiedliwością i sensem, a nie za przyszłym światem — powiedział mu ojciec generał. — Ale Bóg wszczepił nam szacunek dla miłosierdzia i sprawiedliwości, zatem to bardzo ludzkie tęsknić za nimi, tu i teraz. Może to głupie, ale to robimy. Ta misja ma ciebie czegoś nauczyć, Sean. Współczucia dla głupców? Może nawet szacunku? Naucz się tego i idź dalej.


— Talngwy to chyba najwyższa bogini, tak? — zapytał Sean Sandoza, kiedy inni wyszli z mesy po spokojnym śniadaniu.

Emilio postawił kubek z kawą na stole, serwery protez zamruczały cicho. Wciąż było coś nie tak z jednym z elektroelastycznych siłowników, ale nauczył się, jak sobie z tym radzić.

— Nie sądzę. Odniosłem wrażenie, że jest personifikacją przewidywania lub prorokowania, sądząc po kontekście. Supaari nie był religijny, ale jej imię wciąż powtarzał. Niezwykłe było działanie tego leku. Czuł się prawie jak produkt Al, odpowiadający na żądania informacji, nawet rozwiązujący czasem problemy. Z drugiej strony wydawało mu się niemożliwe nauczenie się czegokolwiek. Podejrzewał, że to brak chęci dominowania lub osiągnięcia biegłości.

— Są inne bóstwa — powiedział Seanowi. — Mądrość… albo może Przebiegłość, także żeńskiego rodzaju. Nie bardzo wiedziałem, jak to przetłumaczyć. Wspomniał też raz o bogini Chaosu. To jedna z Klęsk.

— Bóstwa żeńskie — powiedział Sean, marszcząc czoło. — To dziwne, prawda? W społeczeństwie zdominowanym przez samców?

— Prawdopodobnie przez obecną kulturę przeziera starszy system wierzeń. Religia jest na ogół konserwatywna.

— To prawda. Zwłaszcza dla ciebie. — Sean spojrzał w bok i zamilkł na chwilę. — Czy zastanawiałeś się kiedy, dlaczego ortodoksyjni Żydzi uważają, że pochodzenie dziedziczy się po matce? To dziwne, prawda? Cały Stary Testament pełen jest męskich potomków. Dwanaście plemion z dwunastu synów Jakuba. Ale Jakub miał też córkę. Pamiętasz? Dinę. Tę, która została zgwałcona. — Sandoz nie zareagował. — A jednak nie ma plemienia Diny. W całej Torze jest tylko dziedziczenie przez ojca!

— Religia jest konserwatywna. Więc dlaczego? Kiedy oświadczono, że Żydem jest dziecko żydowskiej matki?

— Nigdy nie znosiłem metody sokratejskiej — stwierdził spokojnie Sandoz, ale posłusznie odpowiedział: — W czasach pogromów, aby usankcjonować kozackie bękarty.

Tak, aby żadne dziecko nie zostało odrzucone jako półŻyd albo jako w ogóle nie-Żyd. Chwała rabinom. — Przez całe dzieciństwo Sean słyszał pytanie: „A więc kim właściwie jesteś?” Cokolwiek odpowiedział, wywoływało śmiech. — No i tak. Żeby usankcjonować dzieci zrodzone z gwałtu, kiedy gwałty były tak częste, że rabini musieli odrzucić dwadzieścia pięć stuleci tradycji, aby sobie z tym poradzić. Dobre dziewczynki i złe dziewczynki. Dziewice i dziwki. Młode i stare. Pobożne, obojętne i niewierzące. Wszystkie zgwałcone. — Spojrzał na Sandoza spokojnymi, niebieskimi oczami. — I żadna z nich nigdy nie doczekała się przeprosin od Boga ani od skurwysyna, który ją przeleciał.

Sandoz nawet nie mrugnął.

— Rozumiem, o co ci chodzi. Nie jestem ani pierwszą, ani ostatnią osobą, którą to spotkało.

— No i co z tego? To ci pomaga?

— Ani trochę — odpowiedział Sandoz głosem Seana. Pobrzmiewała w nim irytacja, ale mogło to być tylko naśladownictwo.

— I nie powinno — stwierdził sucho Sean. — Cierpienie może być banalne i przewidywalne, ale nie jest przez to ani trochę mniejsze. A czerpanie pociechy z tego, że inni też cierpią, to nikczemność. — Teraz przyglądał się Sandozowi badawczo. — Powiedziano mi, że winisz Boga za to, co wydarzyło się na Rakhacie. A dlaczego nie szatana? Wierzysz w diabła, Sandoz?

— To nie ma znaczenia — odpowiedział lekceważąco Sandoz. — Szatan niszczy ludzi, kusząc ich, by wybrali łatwą lub przyjemną ścieżkę.

Wstał, zabrał swój kubek i talerz i ruszył do kuchni.

— Mówisz jak dobry jezuita — zawołał za nim Sean. — A to, co ci się przydarzyło, nie było ani łatwe, ani przyjemne.

Sandoz wyłonił się z kuchni, już bez naczyń.

— Nie. Ani trochę — powiedział łagodnie, ale spojrzenie miał twarde. — „Jak ryby chwytane w sieć zdradliwą i jak ptaki chwytane w sidło, tak złowieni są synowie człowieka w zły czas, kiedy nagle na nich spada… I znienawidziłem życie… złe wydały mi się dzieła czynione pod słońcem”.

— Eklezjastes. Omnia vanitas: Wszystko to jest marność i gonienie za wiatrem. Niegodziwi triumfują, a sprawiedliwi gniją w lochu. I to wszystko, czego się nauczyłeś przez ćwierć wieku w Towarzystwie Jezusowym?

— Odpieprz się, Sean — powiedział Sandoz i ruszył w kierunku drzwi prowadzących do kabin.

Nagle Sean zerwał się z krzesła i zagrodził mu wyjście.


— Nie masz dokąd uciec, Sandoz. Nie masz się gdzie schować. — Nawet nie drgnął, kiedy Sandoz zmierzył go wściekłym spojrzeniem. — Byłeś księdzem przez parę dziesiątków lat, i to dobrym księdzem. Myśl jak ksiądz! Myśl jak jezuita! Co Jezus dodał do kanonu? Jeśli Żydzi zasłużyli sobie choć na jedno, była to lepsza odpowiedź na cierpienie niż ta, którą otrzymał biedny Hiob. Jeśli ból i niesprawiedliwość, i niezasłużona niedola są częścią życia, a Bóg wie, że tak jest, to życie Chrystusa jest odpowiedzią Boga na lamenty Eklezjasty! Zbaw cierpienie. Przyjmij je. Spraw, by coś znaczyło.

Choć jedyną odpowiedź stanowiło zimne spojrzenie, drżenie było widoczne.

— Czujesz to teraz, prawda? Carlo kazał przerwać pompowanie quella do twojej kabiny, kiedy śpisz. Teraz będziesz musiał przez to przejść. Widziałeś, jak mordowano tysiące niemowląt, jak zarzynano je jak jagnięta. Widziałeś zakrwawione trupy wszystkich, których kochałeś. Gwałcono cię przez miesiące, a kiedy cię wreszcie uwolniono, wszyscy myśleli, że oddawałeś się dobrowolnie. Cóż, śmierć to śmierć, a gwałt to gwałt, tego nie można cofnąć. To się stało. I już nigdy nie będziesz żył razem ze swoją słodką Giną i jej maleńką córką. Wiesz o tym. Czujesz to.

Sandoz zamknął oczy, ale głos Seana brzmiał nadal, z tymi wszystkimi twardymi „r”, z tym płaskim, niemelodyjnym, ale tak pięknym akcentem Belfastu.

— Współczuj tym biednym duszyczkom, których życie to rozwodnione mleko, takie letnie i takie przyjemne, i które dożywają spokojnej starości, a potem umierają we śnie. Woda i mleko, Sandoz. Nigdy nie żyły pełnią życia i nie poznały swojej siły. Pokaż Bogu, jakie jest twoje życie. Przestań biadolić i ucałuj krzyż. Uczyń go swoim. Nadaj temu wszystkiemu znaczenie. Odkup to. Odzyskaj.

Sean zauważył, że Daniel Żelazny Koń stoi tuż za przepierzeniem oddzielającym mesę. Mógł tam stać dość długo. Teraz, być może domyślając się, że został zauważony, wyszedł i stanął przed nimi. Sean nachmurzył się, nie znając intencji Danny’ego, ale po chwili zrozumiał.

— Oto, co możesz zrobić, żeby odkupić dwa najbliższe dni, Sandoz. Możesz pozwolić, żeby ten człowiek był tego świadkiem. Pozwolisz na to?

Sandoz nie spojrzał na żadnego z nich i milczał. Ale nie powiedział „nie”, więc Sean wyszedł, a Danny pozostał.


Z początku Sandoz wydawał się oszołomiony, ale wkrótce zaczął odczuwać fizyczne skutki odstawienia leku. Zbyt napięty, by stać nieruchomo, musiał chodzić, by zagłuszyć ból, a Danny ruszył za nim w zimną ciszę hangaru promów, który miał prawię trzydzieści metrów długości, więc zapewniał dość miejsca na przechadzkę, a także samotność.

Przez pierwsze godziny Sandoz nic nie mówił, ale Danny wiedział, że gniew w nim wzbiera i starał się przygotować na jego uderzenie. Wierzył, że Sandoz nie może mu powiedzieć nic, czego on sam już by sobie nie powiedział. Mylił się. Kiedy Sandoz w końcu przemówił, brutalne szyderstwo wkrótce zamieniło się w czysto moralną furię, korzystając obficie z wielu lat jezuickiej formacji. Tego pierwszego ranka Daniel Żelazny Koń odkrył, że łzy są chłodne, kiedy padają na skórę zaczerwienioną ze wstydu.

A potem znowu zapanowało milczenie.

Pierwszego dnia Danny opuścił go tylko dwukrotnie. Sandoz niestrudzenie przemierzał hangar tam i z powrotem i po jakimś czasie zdjął koszulę, mokrą od potu, który ługował wilgoć z jego ciała nawet tu, w paraliżującym zimnie hangaru. W chwilę później zdjął również protezy, a potem usiadł, jak najdalej od Danny’ego, tuż obok zewnętrznej klapy luku, opierając się plecami o kamienną ścianę. Głowę oparł na ramionach, którymi oplótł kolana. Od czasu do czasu jego prawie martwe palce dygotały lekko.

Wbrew sobie i swoim intencjom, Danny w końcu zasnął. Raz się obudził i zobaczył Sandoza stojącego przy klapie zewnętrznej i patrzącego w ciemność przez mały iluminator. Danny znowu zapadł w sen, a gdzieś w nocy usłyszał tylko słowa:,Ąqui estoy”.

Nie wiedział, co to za język, ale zapamiętał słowa, a później zapytał innych księży, czy któryś z nich je rozumie. Joseba i John rozpoznali hiszpański zwrot: „Oto jestem”, ale to Sean stwierdził:

— To odpowiedź dana przez Abrahama, kiedy Bóg zawołał go po imieniu.

Sandoz wypowiedział to jednak z jakąś straszliwą rezygnacją i Danny uważał, że może to być jedynie wyraz rozpaczy z powodu uwięzienia na pokładzie „Bruna”, skąd nie ma ucieczki ani powrotu, można tylko wraz ze statkiem mknąć naprzód, ku celowi podróży.

Mogła to też być rezygnacja Jonasza, kiedy zdał sobie sprawę, że Bóg go odnajdzie i wykorzysta wszędzie, nawet w brzuchu wieloryba.

Nie było świtu, który by rano obudził Danny’ego, ale hałas i gwar z mesy przeniknęły przez luk do hangaru. Usiadł, a potem wstał, odrętwiały i zziębnięty. Sandoz siedział nieruchomo. Danny wyszedł na kilka minut, ale zaraz wrócił z postanowieniem, że nie tknie jedzenia ani picia, dopóki obywa się bez tego Sandoz. Powoli mijały godziny drugiego dnia, a Sandoz siedział bez ruchu, z oczami utkwionymi gdzieś w dal, wpatrzonymi w coś, czego nikt prócz niego nigdy nie widział. Wizyjna wędrówka, pomyślał Danny, kiedy dusza otwiera się na wszystko, co zechce jej przekazać Wielka Tajemnica, której myśli nie są myślami człowieka, której drogi nie są drogami człowieka…

Nie chciał spać. Chciał być świadkiem tego wszystkiego od samego początku aż do końca. Ale wreszcie zasnął, a kiedy obudził się rano trzeciego dnia, stwierdził, że patrzy w obsydianowe oczy Emilia Sandoza siedzącego po turecku na pokrywie promu i czekającego na jego przebudzenie.

— To musiało być trudne — powiedział cicho Sandoz po jakimś czasie.

Danny nie był pewny, co to znaczy, ale ostatnio nic nie było łatwe, więc kiwnął głową.

— Jeśli spoglądasz w otchłań — powiedział Sandoz — otchłań spogląda na ciebie.

— Nietzsche — powiedział Danny ledwo dosłyszalnym głosem, rozpoznając cytat.

— Dwie sprawy. — Blady i wyczerpany, Sandoz powoli dźwignął się na nogi i przez chwilę stał, jakby nie wiedział, co z sobą zrobić. — Myślę, że Bóg wykorzystuje nas wszystkich — oznajmił, po czym podszedł do włazu i załomotał łokciem w drzwi.

Natychmiast rozległ się syk urządzeń wyrównujących ciśnienie i szczęk mechanizmów zamykających, odbijając się głuchym echem od kamiennych ścian hangaru. Kiedy drzwi się otworzyły, Danny zdał sobie sprawę, że John Candotti też czuwał przez te trzy dni. Ale w mesie czekała na nich również reszta załogi.

— Zrobił, co musiał — powiedział im Sandoz i przekroczył próg, nie mówiąc już nic więcej.

Po raz pierwszy od śmierci matki, a umarła, kiedy miał szesnaście lat, Daniel Żelazny Koń załamał się i zapłakał. Inni stali i słuchali jego głośnych szlochów, aż John Candotti powiedział:

— Zostawcie go samego.

Rozeszli się bez słowa. Po jakimś czasie John zajrzał do hangaru. Znalazł porzuconą koszulę Sandoza i wręczył ją Danny’emu, żeby sobie wytarł w nią nos. Danny wziął koszulę, zbliżył do twarzy i odrzucił.

— Nieźle pachnie, co? — powiedział John. — Jeśli to jest zapach świętości, to niech Bóg ma nas wszystkich w opiece.

Danny roześmiał się cicho i podciągnął własną koszulę, wycierając w nią nos.

— Moja mama zawsze wściekała się, gdy to robiłem — powiedział John, siadając przy ścianie obok Danny’ego.

Danny otarł oczy i odchrząknął.

— Moja też — odpowiedział prawie niedosłyszalnie.

Przez chwilę obaj wpatrywali się w daleki koniec hangaru.

— No cóż — powiedział w końcu John — jeśli wszystko jest w porządku z Emiliem, to chyba jest i ze mną. Pax?

Danny kiwnął głową.

— Nie jestem pewny, czy z nim jest do końca w porządku. Ale dziękuję.

John wstał i podał mu rękę. Danny podniósł na niego zaczerwienione oczy, uścisnął mu rękę i powiedział:

— Chyba jeszcze chwilę tutaj posiedzę. Potrzebuję trochę czasu.

— Oczywiście — odpowiedział John i zostawił go samego.

Загрузка...