2. TRUCHA SAI, RAKHAT: 2042 czasu ziemskiego

Sofia Mendes wiedziała od samego początku, że członkowie jezuickiej misji na Rakhat będą na tej planecie gatunkiem zagrożonym.

Załoga „Stelli Maris” składała się z ośmiu osób. Alan Pace zmarł kilka tygodni po wylądowaniu i pozostało ich siedmioro.

Ojciec D.W. Yarbrough, dowódca wyprawy, zachorował parę miesięcy później i już nie odzyskał zdrowia, choć przeżył w ciężkim stanie jeszcze osiemnaście miesięcy. Bez narzędzi badawczych i kolegów, z którymi mogłaby przekonsultować przypadek, doktor Annę Edwards nie była w stanie rozpoznać etiologii chorób, choć jej opieka niewątpliwie przedłużyła D.W. życie. Później została zabita razem z nim, a ich śmierć była potężnym ciosem dla małej grupki, która pozostała.

Na skutek błędu w obliczeniach ilości paliwa w promie po katastrofie samolotu rozpoznawczego pozostali członkowie grupy zostali uwięzieni na Rakhacie. I tym razem nie załamali się, przystosowując do życia na obcej planecie. W wiosce Kashan założyli ogród, źródło żywności, i włączyli się w miejscowy system ekonomiczny, dostarczając mieszkańcom egzotycznych towarów handlowych. VaKashani zaakceptowali ich do tego stopnia, że wiele rodzin nazywało ich krewniakami. Były też bardzo radosne wydarzenia, takie jak ślub Sofii z Jimmym Quinnem czy informacja, że spodziewają się dziecka — tuż przed ostateczną katastrofą.

Podobnie jak wiele innych żydowskich dzieci, Sofia Mendes przywykła do koszmarów egipskich nadzorców, babilońskich, asyryjskich, rzymskich prześladowców, kozackich pogromów, inkwizytorów i esesmanów. Dziecięce lęki przezwyciężała, wyobrażając sobie, że gdy sama spotka się z przemocą, nie podda się bez walki, a na cios odpowie ciosem. Kiedy patrol jana’atański przybył do Kashanu, spalił cudzoziemski ogród i zażądał, by VaKashani wydali swoje dzieci, a następnie zaczął je systematycznie mordować, Sofia nie wahała się ani chwilę.

— Jest nas wielu, ich tylko garstka! — zawołała do VaKashanich i przytuliła któreś z ruńskich niemowląt do swoich nabrzmiałych już piersi.

Powiedziała „nas” i w ten sposób związała swój los z losem Runów — tych untermenschen Rakhatu.

Jej gest powstrzymał falę mordu; jej upadek pod ciosami Jana’atów wzmocnił opór Runów. A potem, straciwszy wiarę w zwycięstwo, ojcowie padli na własne dzieci, by osłonić je swymi ciałami; matki ściągnęły na siebie wściekłość Jana’atów, by ocalić resztę. Kiedy było już po wszystkim, ziemię pokrywały stosy zakrwawionych trupów; większość wkrótce oprawiono i poćwiartowano.

Po odejściu patrolu w wiosce zapanował chaos. Połączenie przerażenia z uniesieniem towarzyszącym pierwszej w życiu Runów próbie oporu sprawiło, że zgodne działanie okazało się niemożliwe. Zapomnieli o swojej podstawowej zasadzie strategii przetrwania: trzymać się razem, skupić się w wielki krąg w celu obrony, działać zgodnie. Niektórzy, bliscy paniki, wyszukiwali tych, którzy podzielali z nimi jakieś możliwe do określenia emocje, tworząc natychmiast niewielkie, mniej bezbronne grupki. Ci, którym wymordowano rodziny, przystroili się w poskręcane, pachnące wstążki, zbyt otępiali, by zareagować w inny sposób. Większość nie robiła nic, pocieszając się, że życie wkrótce potoczy się tak jak dawniej, skoro nie ma już tych wszystkich cudzoziemców prócz Sofii i nie ma nielegalnych dzieci. Przeważała opinia, że trzeba wydać Sofię w ręce urzędników jana’atańskich, aby wykazać, że Kashan znowu przestrzega prawa.

— Wydamy jedną, ocalimy wielu! — wołano.

— Ale Fia nie zrobiła nam krzywdy! To djanada nas skrzywdzili! — sprzeciwiła się dziewczynka o imieniu Djalao.

Djalao dopiero co osiągnęła dojrzałość i w normalnych warunkach nikt nie liczyłby się z jej zdaniem, ale teraz niektórzy spośród nich potrzebowali czyjegoś przywództwa.

— Ostrzeżcie tyle wiosek, ile zdołacie, powiedzcie im, co się wydarzyło w Kashanie — powiedziała tym, którzy zdecydowali się na ucieczkę. — Patrole djanada nadchodzą, ale powtórzcie wszystkim to, co powiedziałaFia: nas jest wielu, ich tylko garstka.

Kanchay VaKashan nie wiedział, co robić, podobnie jak pozostali, ale Sofia uratowała właśnie jego córeczkę Puskę, więc był jej wdzięczny. Kiedy więc grupa innych, których dzieci ocalały z masakry, postanowiła poczekać do czerwonego światła i uciec do południowej puszczy, zabrał ze sobą Sofię.

Z wędrówki do leśnej kryjówki Sofia zapamiętała tylko kwilenie rufiskich niemowląt, rozkołysany, płynny krok Kanchaya, który całymi dniami niósł ją na grzbiecie, odgłosy sawanny, a potem puszczy. Z początku miała tak obolałą twarz, że trudno jej było otworzyć usta, więc Kanchay karmił ją jakąś papką pomieszaną z deszczową wodą, wciskając jej ten kleik przez zaciśnięte zęby. Starała się to jakoś przełknąć, powtarzając sobie: to dla dziecka. Dziecko tego potrzebuje. Wykrwawiona, otępiała z bólu, skupiła się na swoim dziecku, które przecież jeszcze miała, w przeciwieństwie do tych, którzy utracili swe dzieci. Skupiła się na swoim łonie, tam, gdzie wciąż żyło jej dziecko, odczuwając dreszcz lęku za każdym razem, gdy poruszało się niemrawo, i przypływ nadziei, kiedy kopnęło mocniej.

Z początku spała kamiennym snem, a i później często zapadała w drzemkę, ogrzewana blaskiem trzech słońc sączącym się przez poszycie lasu. Kiedy się obudziła, leżała nieruchomo, wsłuchując się w rytmiczny, zduszony zgrzyt długich, szorstkich liści, przypominających miecze samurajów, z których Runowie budowali na polanie platformy do snu i zasłony od wiatru. Gdzieś blisko szumiała bystra woda, opłukując gładkie kamienie. Nad jej głową chyliły się w lekkim wietrze kiście pni w ‘ralii. Zewsząd dobiegały miękkie, porozrywane przydechami spółgłoski języka Ruanja, nieustanne mruczenie ruńskich ojców, tulących do siebie dzieci, które nie uzyskały prawa do życia.

Kiedy poczuła przypływ sił, zapytała, gdzie się znajduje.

— Trucha Sai — usłyszała odpowiedź. — Runowie przychodzą do Trucha Sai, kiedy djanada za bardzo czuć krwią — wyjaśnił jej Kanchay, mówiąc prosto, jak do dziecka. — Po jakimś czasie oni zapominają. My-i-ty-też czekamy na to w lesie.

Było to coś więcej niż wyjaśnienie. Kanchay z rozmysłem dobrał słowa. „Są dwie formy pierwszej osoby liczby mnogiej”, powiedział kiedyś Emilio Sandoz reszcie członków załogi „Stelli Maris”. „Jedna wyłącza osobę, do której się mówi, rozumiecie?

Oznacza my-ale-nie-ty. Druga to my-ale-i-ty. Kiedy Runa używa włącznego my, możecie być pewni, że czyni to świadomie. Możecie się czuć jego przyjaciółmi.

W Trucha Sai zbierali się uciekinierzy ze wszystkich południowych prowincji Inbrokaru. Każdy Runa niósł niemowlę — potomstwo pary, której dieta została wzbogacona o żywność z ogrodów założonych i uprawianych na wzór ogrodu cudzoziemców. Były to pary, które osiągnęły zdolność rozrodczą bez wiedzy Jana’atów, które spłodziły dziecko bez zezwolenia Jana’atów, które wyzwoliły się spod nadzoru Jana’atów nie tyle w akcie świadomej rebelii, ile w radosnym akcie prokreacji i wzbudzonego przez ów akt rodzicielstwa. Położone w sercu puszczy osiedle Trucha Sai wypełniało się powoli Runami, których grzbiety poznaczone były długimi, potrójnymi, nie do końca zagojonymi ranami, różowymi i woskowatymi, prześwitującymi przez gęste, płowożółte futra.

Sipaj, Kanchay. Niesienie tej jednej musiało cię boleć — powiedziała pewnego dnia Sofia, przyglądając się bliznom i wspominając wędrówkę do puszczy. — Ktoś ci dziękuje.

Uszy Kanchaya gwałtownie opadły.

Sipaj, Fia! Czyjeś dziecko żyje dzięki tobie!

To już coś, pomyślała ze smutkiem, leżąc znowu na plecach i wsłuchując się w leśną symfonię krzyków, pisków i szeleszczących liści ociekających mglistym deszczem. Talmud naucza, że ocalenie jednego życia oznacza ocalenie całego świata. Może i tak, pomyślała. Kto to wie?


Teraz, miesiąc po masakrze, w której zginęła ponad połowa mieszkańców wioski Kashan, Sofia Mendes była przekonana, że jest ostatnim przedstawicielem rodzaju ludzkiego na Rakhacie, jedynym członkiem misji jezuickiej, któremu udało się przeżyć. Uznając swój letargiczny stan za wewnętrzny spokój, uwierzyła też, że nie czuje rozpaczy. Przecież wiem od dawna, mówiła sobie, że łzy nie są żadnym remedium na śmierć.

Jej życie nigdy nie było zbyt szczęśliwe. Kiedy przemijało zadowolenie, nie czuła żalu — ot, po prostu życie wracało do normalnego trybu. W kilka tygodni po masakrze uznała, że miała szczęście znaleźć się pośród tych, którzy nie opłakują zmarłych.

— Deszcz pada na wszystkich, piorun uderza w niektórych — stwierdził jej przyjaciel Kanchay. — Czego nie można zmienić, o tym najlepiej zapomnieć — poradził jej i nie oznaczało to braku czułości czy gruboskórności, tylko jakże jej bliskie, pragmatyczne pogodzenie się z losem.

„Bóg stworzył świat i zobaczył, że było to dobre”, tak zawsze mówił jej ojciec, kiedy uskarżała się na jakąś niesprawiedliwość w okresie swego krótkiego dzieciństwa. „Nie sprawiedliwe. Nie szczęśliwe. Nie doskonałe, Sofio. Dobre”.

Dobre dla kogo? Często się nad tym zastanawiała, najpierw z rozdrażnieniem dojrzewającej dziewczynki, później ze znużeniem czternastoletniej kobiety pracującej na ulicach Stambułu pogrążonego w agonii wojny domowej.

Prawie nigdy w życiu nie płakała. Wcześnie przekonała się, że płacz nic nie daje, chyba tylko ból głowy. Zaledwie nauczyła się mówić, rodzice przyzwyczaili ją uważać łzy za tchórzliwą taktykę głupców i ćwiczyli ją w sefardyjskiej sztuce trzeźwego przekonywania; uzyskiwała to, co chciała, niedzicki pochlipywaniu, ale dzięki logicznej i przekonującej argumentacji, oczywiście w granicach określonego stadium jej neurologicznego rozwoju. Kiedy u progu swojej dojrzałości pochylała się nad poszarpanym przez pocisk moździerza ciałem matki, była zbyt wstrząśnięta, by płakać. Nie opłakiwała też swojego ojca, który pewnego dnia nie wrócił do domu i którego już nigdy nie zobaczyła: nie było jakiegoś zauważalnego przejścia od strachu do żalu. Nie współczuła innym młodym prostytutkom, kiedy płakały. Panowała nad sobą i nie chciała zepsuć sobie wyglądu napuchniętą, krostowatą twarzą, więc jadała bardziej regularnie od innych dziewczyn i była na tyle silna, by wbić klientowi nóż między żebra, jeśli próbował ją oszukać lub zabić. Sprzedawała swoje ciało, a kiedy pojawiła się taka możliwość, sprzedawała swój umysł — za o wiele wyższą cenę. Przeżyła i wydostała się ze Stambułu z nietkniętą godnością własną, ponieważ nie poddawała się emocjom.

I tym razem żal by jej nie dosięgnął, gdyby nie nocny koszmar — sen, w którym ujrzała swoje dziecko, tuż po narodzeniu roniące krwawe łzy. Obudziła się, przerażona, i poczuwszy żywy ciężar wewnątrz siebie, zaszlochała, najpierw z ulgi, bo upewniła się, że nadal jest w ciąży, a dziecko nie może krwawić w ten sposób. Lecz tama puściła i poddała się żalowi i rozpaczy. Złożyła ręce na swoim nabrzmiałym, krągłym brzuchu i szlochała, szlochała bez słów, bez uzasadnienia, i zrozumiała, że właśnie od tego — od tego przerażenia, od tego bólu — uciekała przez całe życie. I że miała przed czym uciekać.

Nie znała, dotąd łez, więc teraz bardzo cierpiała, płacząc, a kiedy zdała sobie sprawę, że łzy spływają jej tylko po jednej stronie twarzy, żal zamienił się w histerię. Kanchay, zaniepokojony jej szlochem, zapytał z lękiem:

Sipaj, Fia, śniłaś o tych, którzy odeszli?

Nie mogła mu jednak nic odpowiedzieć, czy choćby poruszyć podbródkiem na znak, że go słyszy, więc Kanchay i jego kuzyn Tinbar zaczęli ją tulić i kołysać, patrząc w niebo i wyglądając burzy, która z pewnością nadejdzie, skoro ktoś zrobił fierno. Podeszli też inni, wypytując o jej zmarłych i zawiązując jej wstążki na przedramionach.

W końcu ocaliło ją wyczerpanie. Nigdy więcej, przysięgła sobie, zasypiając, wyzbyta już wszelkich odczuć i emocji. Już nigdy nie pozwolę, aby mi się to przydarzyło. Miłość to zobowiązanie. Kiedy ci wystawią rachunek, płacisz rozpaczą.

Dziecko kopnęło mocno, jakby zaprotestowało.


Obudziła się w ramionach Kanchaya; ogon Tinbara oplatał jej nogi. Spocona, z napuchniętą częścią twarzy, wyzwoliła się z ich uścisków, wstała i powlokła się do strumienia, biorąc ze sobą chaninchay, niedawno zrobiony z szerokiej, płytkiej muszli leśnego pigaru. Przez długą chwilę stała nad wodą, a potem ostrożnie uklękła, by napełnić misę. Zanurzyła obie ręce w chłodnej, czystej wodzie i oblała sobie twarz. Potem napełniła misę ponownie i odczekała, aż czarna woda uspokoi się, aby użyć jej jako zwierciadła.

Nie jestem Runka, pomyślała zdumiona.

Taka dziwna utrata tożsamości już jej się kiedyś’ przydarzyła; kilka miesięcy po zawarciu pierwszego zamorskiego kontraktu, w Kyoto, każdego ranka spoglądała w lustro w łazience i odkrywała, że nie jest Japonką jak wszyscy dookoła. Teraz, tutaj, jej ludzka twarz wydawała się naga, jej ciemne, splątane włosy dziwaczne, jej uszy zbyt małe, niestosowne, jej pojedyncze tęczówki przerażająco bezpośrednie. Dopiero gdy uporała się z tymi dziwactwami, dotarła do niej reszta: ukośna, potrójna blizna, znacząca jej twarz od skroni do szczęki. I ślepe” wgłębione… miejsce.

— Kogoś boli głowa — powiedziała Kanchayowi, który przyszedł za nią nad potok i usiadł na brzegu.

— Jak Milo — odpowiedział Kanchay, który był świadkiem migren Sandoza i sądził, że to normalna dla cudzoziemców reakcja na smutek. Usadowił się wygodnie na umięśnionym, stożkowatym ogonie, wspierając się na nogach zgiętych w kolanach. — Sipaj, Fia, chodź tu i usiądź — zaproponował, a ona chwyciła jego wyciągniętą rękę, aby się na niej wesprzeć.

Zajął się jej splątanymi włosami, rozczesując je delikatnie palcami. Poddała się temu czułemu dotykowi, wsłuchując w ciszę, jaka powoli ogarnęła las w porze południa. Chwyciła końce wstążek zawiązanych na jej ramionach i zaczęła je splatać, aby zająć czymś ręce, podobnie jak to robiła Askama, gdy siedziała na kolanach Emilia. Askama często wplatała wstążki we włosy Annę Edwards i Sofii, ale żadnemu z cudzoziemców nigdy nie zaoferowano wstążek do przystrojenia ciała. „Może dlatego, że nosimy odzież”, powiedziała kiedyś Annę, ale nie była tego pewna.

Sipaj, Kanchay, ktoś się zastanawia nad tymi wstążkami — powiedziała Sofia, obróciwszy do niego lewą stronę twarzy, aby go widzieć. Na lewe oko zawsze nieco gorzej widziała. Szkoda, pomyślała, że Jana’ata, który ją uderzył, nie był praworęczny — pozostawiłby jej lepsze oko.

— Tę daliśmy ci za Di, a tę za Ha’an — odrzekł Kanchay, chwytając kolejno obie wstążki. Jego oddech pachniał wrzosową wonią njoato, które w tym tygodniu stanowiło podstawę ich pożywienia. — Te za Dziordzi i za Dżimi. Te za Milo i Marca.

Poczuła skurcz w gardle, gdy usłyszała te imiona, a po chwili już płakała. Przypomniała sobie, że Askama próbowała zawiązać Sandozowi dwie wstążki po śmierci D.W. i Annę, ale był wówczas zbyt słaby i chory.

— A więc to nie dla ozdoby — zapytała — tylko żeby pamiętać o tych, którzy odeszli?

Kanchay roześmiał się łagodnie.

— Nie pamiętać! Okpić! Kiedy duchy znowu przyjdą, poczują zapach, wrócą do powietrza, do którego należały. Sipaj, Fia, jeśli znowu będziesz o nich śnić, powinnaś komuś o tym powiedzieć — ostrzegł ją, bo był roztropnym Runą. Potem dodał: — Czasami wstążki są po prostu ładne. Djanada myślą, że to tylko ozdoba. Czasami tak jest. — Znowu się roześmiał i powiedział: — Djanada są jak duchy. Można ich okpić.

Annę na pewno by zapytała, dlaczego duchy wracają, kiedy i w jaki sposób; Emilio i inni kapłani byliby zachwyceni tymi wierzeniami. Sofia zebrałakońce wstążek, pozwalając, by gładka satyna przelewała się jej przez palce. Wstążka Annę była srebrnobiała. Może jak jej włosy? Ale George też miał siwe włosy, a jego wstążka była jasnoczerwona, Emilia — zielona. Ciekawe dlaczego. Wstążka jej męża Jimmy’ego była świetliście niebieska; pomyślała o jego oczach i podniosła ją do twarzy, aby wyczuć zapach. Pachniała ziołami, świeżym sianem. Poczuła dławienie w gardle i puściła wstążkę. Nie, powiedziała sobie. On odszedł. Nie będę już więcej płakać.

— Dlaczego, Kanchay? — zapytała ze złością, uznając, że gniew jest lepszy od bólu. — Dlaczego djanada spalili ogród i zabili dzieci?

— Ktoś myśli, że ten ogród nie był dobry. Trzeba chodzić po jedzenie. To niedobre sprowadzać jedzenie do domu. Djanada wiedzą, kiedy jest właściwy czas, żebyśmy mieli dzieci. Ktoś myśli, że coś się nam pomieszało i mieliśmy dzieci w niewłaściwym czasie.

Nie chciała się sprzeczać, była rozgrzana i zmęczona, zdenerwował ją też sposób, w jaki do niej mówił, tylko dlatego, że była wielkości ośmioletniego Runy.

Sipaj, Kanchay… ale co pozwala Jana’atom mówić, kto może mieć dzieci i kiedy?

— Prawo — rzekł, jakby to była odpowiedź na jej pytanie. A po chwili dodał: — Czasami w kobietę może wejść niewłaściwe dziecko. Na przykład czasami dziecko powinno być cranilem. Za dawnych czasów takie dziecko zabierało się nad rzekę i wzywało cranilów: tu jest jedno z waszych dzieci, urodzone wśród nas przez pomyłkę. Trzymało się takie dziecko pod wodą, gdzie żyły cranile. To było trudne. — Milczał przez długi czas, w skupieniu delikatnie rozplątując jej włosy, pasemko po pasemku. — Teraz, kiedy urodzi się nam przez pomyłkę niewłaściwe dziecko, robią to za nas djanada. A kiedy djanada powiedzą: To jest dobre dziecko, wiemy, że wszystko będzie dobrze, matka może z nim wędrować. Serce ojca może być spokojne.

Sipaj, Kanchay, a co mówicie swoim dzieciom? O tym, że dobrowolnie oddajecie się Jana’atom, żeby was zjedli?

Jego palce znieruchomiały. Łagodnie przytulił jej głowę do swojej piersi i zaczął cicho mruczeć, jakby śpiewał jej kołysankę:

— Mówimy im: za dawnych czasów byliśmy samotni na świecie. Wędrowaliśmy tam, dokąd chcieliśmy, nic nam nie groziło, ale byliśmy samotni. Kiedy pojawili się djanada, miło nam było ich zobaczyć i zapytaliśmy ich: Jedliście już? Oni odpowiedzieli: Nie, jesteśmy bardzo głodni! Więc daliśmy im to, co sami jedliśmy. Przecież wiesz, że zawsze trzeba nakarmić wędrowców, prawda? Ale djanada nie potrafili jeść tak jak my i odrzucili jedzenie, które im daliśmy. Więc usiedliśmy, żeby się zastanowić, co zrobić, bo przecież byłoby niegodziwe nie nakarmić gości. Kiedy o tym rozmawialiśmy, djanada zaczęli zjadać nasze dzieci. Starsi powiedzieli: Oni są wędrowcami, są naszymi gośćmi, musimy ich nakarmić, ale ustanowimy zasady. Powiedzieliśmy im: Nie możecie zjadać kogokolwiek, możecie zjadać tylko starych, z których już nie ma żadnego pożytku. W ten sposób oswoiliśmy djanada. Teraz wszystkie zdrowe dzieci są bezpieczne, zabierają nam tylko starych i chorych. Sofia przekręciła głowę, aby spojrzeć mu w twarz.

— Ktoś myśli: To dobra opowiastka dla dzieci, żeby dobrze spały i nie robiły fiernos, kiedy przyjdą rzeźnicy. — Podniósł głowę i znowu zaczął czesać jej włosy. — Sipaj, Kanchay, ktoś jest mały, ale nie jest dzieckiem, które trzeba chronić przed prawdą. Djanada zabijają bardzo starych, chorych i ułomnych. Czy zabijają również tych, którzy sprawiają im kłopot? Sipaj, Kanchay, dlaczego im na to pozwalacie? Co daje im do tego prawo?

Jego palce na chwilę znieruchomiały, a potem powiedział z prozaiczną akceptacją:

— Jeśli odmówimy pójścia z rzeźnikami, kiedy nadejdzie czas, będą musieli pójść inni. — Zanim zdołała odpowiedzieć, dotknął jej brzucha, jakby byłajego żoną. — Sipaj, Fia, to dziecko jest już dojrzałe!

W ten sposób oficjalnie zmienił temat rozmowy.

— Nie — odpowiedziała Sofia — jeszcze nie. Może za szesnaście nocy.

— Tak długo! Ktoś myśli, że nabrzmiejesz jak datinsa.

Sipaj, Kanchay — powiedziała, śmiejąc się nerwowo — może i tak.

Strach i nadzieja, strach i nadzieja, strach i nadzieja. I tak bez końca. Dlaczego tak się boję? Jestem Mendes. Stać mnie na wszystko.

Lecz była również — choć tak krótko — radosną panią Quinn, przez jedno lato szczęśliwą żoną absurdalnie wysokiego, komicznie swojskiego i tak bardzo kochanego irlandzkiego katolika, astronoma. Mogło być gorzej, pomyślała, przypominając sobie zwykłą, dobroduszną reakcję Jimmy’ego na jakiś kryzys.

Dziecko kopnęło tak mocno, że aż jej dech zaparło.

Jestem Sofia Mendes Quinn i mogło być gorzej.

Загрузка...