38. NA DRODZE DO INBROKARU: listopad 2078 czasu ziemskiego

Nie użył wahadłowca, bojąc się, że w razie niespodziewanego zagrożenia zabraknie paliwa, więc wyruszył pieszo razem z Nikiem. Księża pozostali w dolinie N’Jarr, żeby pomóc jej mieszkańcom, ale Nico za ńic nie chciał się z nim rozstać, więc Emilio nie protestował. Nie sądził, by to, co ich spotka podczas dwunastu dni wędrówki, wymagało użycia broni lub siły, a Nico już nieraz udowodnił swoją wartość i Emilio cieszył się z jego towarzystwa. Tiyat i Kajpin też z nimi poszły, żeby ich poprowadzić przez górskie przełęcze, kręte wąwozy i doliny. Postanowili wrócić do ruin Inbrokaru, a potem pójść trochę dalej na południe i poczekać na drodze na Sofię i ruiiską armię.

O drugim zachodzie słońca Emilio i Nico mieli pokrwawione kolana, a Emilio zaczął już się zastanawiać nad definicją „niespodziewanego zagrożenia”. Góry Garnu zbudowane były z cienkich i kruchych warstw, bardzo zdradliwych i męczących przy wspinaczce. Runki miały nie tylko chwytne nogi, ale i ogony, którymi mogły się podpierać, ale nawet dla nich była to trudna wspinaczka.

— Jak się czujesz, Nico? — zapytał Emilio, kiedy Tiyat i Kajpin pomogły wielkoludowi po raz piąty. — Może jednak powinniśmy wrócić po prom…

Urwał, słysząc za sobą grzechot osypujących się kamieni, i odwrócił się razem z Nikiem, by zobaczyć wysokiego, nagiego człowieka, schodzącego po zboczu na brudnych, bocianowatych nogach, z poszarpanym, niebieskim parasolem nad głową.

— Izaak? — zapytał Nico, strzepując brud z poocieranych dłoni i rozcierając kolejnego siniaka.

— Tak — zgodził się z nim Emilio. — Bo któż inny?

Spodziewał się dostrzec mieszaninę Jimmy’ego i Sofii w twarzy ich dziecka. Być może to właśnie było największym zaskoczeniem: Izaak nie był dzieckiem. Musi mieć koło czterdziestki, zdał sobie sprawę Emilio. Starszy od Jimmy’ego, kiedy umierał… Miał kręcone i rude włosy ojca, ale ciemniejsze, teraz przyprószone szarością, pozlepiane w brudne strąki. W długich, ptasich kościach było coś z delikatności Sofii i coś znajomego w ustach, ale trudno było odnaleźć matkę w tym ponurym widmie z nieuchwytnym spojrzeniem niebieskich oczu.

— Izaak ma swoje zwyczaje — poinformowała ich szybko Tiyat, kiedy mężczyzna zamarł w bezruchu na zboczu, o kilka kroków od nich.

Izaak nawet na nich nie spojrzał, tylko wpatrywał się uważnie w coś na lewo od Emilia.

— Izaaku — zaczął Emilio i zawahał się — idziemy spotkać się z twoją matką…

— Nie wrócę — odpowiedział Izaak donośnym, monotonnym głosem. — Czy znasz jakieś pieśni?

Emilio, całkowicie zaskoczony, nie wiedział, co odpowiedzieć, ale odezwał się Nico.

— Ja znam mnóstwo pieśni.

— Zaśpiewaj jedną.

Nawet Nico zdawał się nieco wytrącony z równowagi tą nieoczekiwaną prośbą, ale stanął na wysokości zadania, odśpiewując O mio bambino caro Pucciniego z miękkim falsetem w wysokotonowych partiach, a potem zaśpiewał to jeszcze raz, kiedy Izaak go o to poprosił. Przez jakiś czas w górskim pustkowiu słychać było tylko te dwa głosy: bliźniacze, niewyszkolone tenory, naturalnie piękne w bliskiej harmonii. Nico, cały rozpromieniony, chciał jeszcze zaśpiewać Questa o guella, ale Izaak przerwał mu, mówiąc:

— To wszystko.

I odwrócił się, aby odejść.

Całkowity brak prozodii, zauważył Emilio, przypominając sobie kurs lingwistyki rozwojowej. VaN’Jarri wspominali o dziwactwach Izaaka, ale aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że tu nie chodzi tylko o skutki długotrwałego osamotnienia.

— Izaaku! — zawołał, zanim mężczyzna zdążył się oddalić, podnosząc wysoko kolana jak wodny ptak. — Masz jakąś wiadomość dla swojej matki?

Izaak zatrzymał się, ale nie odwrócił do nich.

— Nie wrócę — powtórzył. — Ona może tu przyjść. — Pauza. — To wszystko — dodał i zniknął za występem skały.

— Ona już idzie — mruknęła Kajpin.

— Prom jest zbyt hałaśliwy i za bardzo śmierdzi — zauważyła Tiyat, wracając do rozmowy, którą prowadzili, zanim ukazał się Izaak. — Najgorszą część drogi będziemy mieć za sobą jutro, przed trzecim zachodem słońca — obiecała.


Kiedy już przebyli łańcuch Garnu, wyszli na pofałdowaną sawannę, wznoszącą się i opadającą zaledwie na wysokość dorosłego Runao. W oddali ciemniały do barwy indygo szafirowe wzgórza, a bliżej płonęły w słońcu karmazynowe kwiaty i Emilio zaczął się cieszyć, że jednak poszli pieszo. Powtarzające się, rytmiczne ruchy zawsze go uspokajały, pozwalając skupić się na bólu mięśni i twardości gruntu pod nogami. Nie próbował przewidywać argumentów Sofii czy swoich własnych. Będzie dobrze, powtarzał sobie w myślach, stawiając jedną nogę przed drugą jak pielgrzym idący do Jeruzalem. Wciąż i wciąż: będzie dobrze. Nie wierzył w to; słowa Ha’anali po prostu pasowały do rytmu jego kroków.

Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby coś zjeść; obozowali na równinie, nie dbając, że ich ktoś zobaczy.

— Jeśli nas zatrzymają i tak zaprowadzą do armii — stwierdziła obojętnie Kajpin. — Co za różnica?

Za dnia Emilio prawie podzielał ten fatalizm, ale noce były ciężkie, spędzane na wędrówkach we śnie po wypalonych, opustoszałych miastach albo na chodzeniu tam i z powrotem w przesyconej odgłosami ciemności. W końcu budzili się inni i razem zjadali to, co pozostało po wieczornym posiłku. Raz lub dwa Nicowi udało się upolować jakieś małe stworzenia, ale większość mięsa się zmarnowała. Emilio jadł bardzo mało — była to jego zwykła reakcja na napięcie. Krążył niestrudzenie, czekając, aż inni będą gotowi do drogi, powtarzając w myślach swoją mantrę: Będzie dobrze.

Ósmego dnia wędrówki na południe zobaczyli błyski metalu na horyzoncie. Późnym popołudniem, kiedy weszli na kolejną niską fałdę, ujrzeli już ciemną masę wojska u podstawy rozległej chmury pyłu.

— Będą tu jutro — powiedziała Tiyat, a potem spojrzała na zachód i dodała: — Jeśli wcześniej nie spadnie deszcz.

Tej nocy wszyscy źle spali i obudzili się, oddychając z trudem w mglistym i parnym powietrzu. Emilio, czekając, aż reszta zje śniadanie, wszedł na niskie wzniesienie, aby popatrzeć na dalekie obozowisko. Pierwsze słońce dopiero zaczynało się wspinać ponad widnokrąg, ale już teraz równina drgała i połyskiwała od upału, i czuł pot spływający mu po plecach. Pieprzę to, pomyślał, i zawołał do towarzyszy:

— Poczekamy tutaj!

— Dobry pomysł — powiedziała Kajpin, stając obok niego. — Niech oni do nas przyjdą!

Przedpołudnie spędzili, siedząc na tym wzniesieniu. Nico i Runki pojadali coś, gawędząc, jakby czekali na paradę wojskową. W miarę jak wojsko przybliżało się i zobaczyli, ilu ich jest, Tiyat i Kajpin też zamilkły jak Sandoz, strzygąc uszami, by złowić pierwsze dźwięki. Trudno było powiedzieć, czy naprawdę słyszą, czy tylko sobie wyobrażają dudnienie stóp, szczęk metalu, zawodzenie komend i pogwar maszerujących oddziałów; burzowe chmury spowiły horyzont na zachodzie czarnymi festonami deszczu, a wiatr porywał wszystko prócz najbliższych odgłosów.

— Zanosi się na ostrą burzę — powiedziała Tiyat z niepokojem, opierając się mocno na ogonie, bo wiatr był już naprawdę silny. Na zachodzie błyskawice nieustannie oświetlały spód czarnych chmur.

Kajpin też wstała.

— Deszcz pada na wszystkich — powiedziała obojętnym tonem, ale zaraz dodała bardziej złowieszcze zakończenie przysłowia: — Pioruny uderzają tylko w niektórych. — Zeszła ze wzgórza i usiadła w małym zagłębieniu, z pochyloną głową kontemplując widok maszerujących żołnierzy, by po chwili stwierdzić wesoło: — Cieszę się, te nie mam na sobie zbroi.

— Jak myślisz, kiedy zacznie się burza? — zapytał Nico.

Emilio spojrzał na zachód i wzruszył ramionami.

— Za godzinę. Może mniej.

— Chcesz, żebym tam poszedł i zapytał o signorę Sofię?

— Nie, Nico. Dziękuję. Poczekaj tu. — Podszedł do Tiyat i Kajpin i powtórzył: — Poczekajcie tu.

A potem, nie oglądając się za siebie, zszedł powoli na drogę i ruszył nią w kierunku maszerującej armii, póki nie pokonał połowy dystansu. Wówczas stanął: mała, wyprostowana figurka z grzywą srebrnych i czarnych włosów rozwiewanych przez wiatr.

W tym czasie czoło wojska również się zatrzymało i po chwili szeregi rozstąpiły się, by zrobić miejsce dla krytej lektyki niesionej przez czterech Runów.

Emilio próbował się przygotować na widok Sofii, na dźwięk jej głosu, ale szybko zrezygnował i po prostu patrzył, jak tragarze ostrożnie stawiają lektykę na drodze. Sprawnie rozwinęli wokół niej parawan o barwie nogietków, który zapłonął pod szarym niebem w ukośnych promieniach słońca wiszącego jeszcze nad wschodnim horyzontem. Potem z wozu zaopatrzenia wyjęto misternie rzeźbione składane krzesło i ustawiono przed lektyką. W końcu przystawiono do niej małe schodki i ujrzał drobną rękę, która rozchyliła zasłonę i chwyciła podaną jej dłoń, by się na niej wesprzeć.

Spodziewał się, że jest stara, ale nadal piękna — i nie zawiódł się. Ukośne blizny i pusty oczodół wywołał w nim wstrząs, ale słońca Rakhatu tak porzeźbiły jej twarz, że wyglądała, jakby była z gazy; blizny były teraz tylko trzema liniami pośród wielu innych, a jej jedno oko, żywe i bystre, zdawało się omiatać nieustannie otoczenie, jakby sobie tym kompensowała zmniejszenie o połowę pola widzenia. Nawet łuk jej pleców wydał mu się pełen wdzięku: jakby się pochyliła, by przyjrzeć się czemuś, co wzbudziło jej ciekawość. Usiadła na krześle i spojrzała w górę, przekrzywiając głowę. Czekała na niego. Delikatna jak ptaszek, z rękami złożonymi na podołku, miała w sobie jakąś czystość szkieletu: wytworną, bezcielesną i martwą.

„Piękna jesteś”, pomyślał, „wdzięczna jak Jeruzalem, groźna jak zbrojne zastępy…”

— Sofio — powiedział i wyciągnął do niej ręce.

— Dużo czasu minęło — zauważyła chłodno, kiedy podszedł bliżej. — Mogłeś najpierw spotkać się ze mną. — Wpatrywała się w niego tym jednym okiem, póki nie opuścił wzroku. — Widziałeś Izaaka? — zapytała, kiedy zdołał znowu na nią spojrzeć.

— Tak — odpowiedział. Zesztywniała lekko i zaczerpnęła powietrza, a Emilio zrozumiał, iż sądziła, że jej syn dawno umarł, a tylko jego imię wykorzystują okrutnie, by zwabić więcej zakładników do jana’atańskiej warowni. — Izaak jest zdrowy… — zaczął.

— Zdrowy! — Parsknęła śmiechem. — Nienormalny, ale przynajmniej zdrowy. Jest z tobą?

— Nie…

— Więc nadal jest ich zakładnikiem.

— Nie, Sofio, wcale nie! Jest osobą, którą darzą wielką czcią…

— Więc dlaczego nie ma go tutaj z tobą?

Zawahał się, nie chcąc jej zranić.

— On… Izaak woli zostać tam, gdzie jest. Prosił, żebyś go tam odwiedziła. — Umilkł, spoglądając ponad nią na oddziały widoczne za złotym parawanem. — Możemy cię do niego zaprowadzić, ale to ty musisz pójść do niego.

— Czy to łowy? — zapytała, uśmiechając się chłodno. — Izaak jest przynętą, na którą chcą mnie złapać…

— Sofio, błagam! Jana’ atowie nie są… Sofio, ty to wszystko źle pojmujesz!

Ja to źle pojmuję — powtórzyła cicho. — Ja to źle pojmuję. Sandoz, byłeś tutaj… ile? Parę tygodni? — zapytała, unosząc brwi; jedna była wykrzywiona przez bliznę. — A teraz przychodzisz i mówisz mi, że ja to wszystko źle pojmuję. Zaraz! Jest na to angielskie słowo… niech pomyślę… — Spojrzała mu prosto w oczy, nie mrugając powieką. — Arogancja. Tak. To jest właściwe słowo. Prawie je zapomniałam. Wracasz tu po czterdziestu latach, przez trzy tygodnie zapoznajesz się z sytuacją i w końcu przychodzisz do mnie, żeby mi wyjaśnić, co się dzieje na Rakhacie. Nie dał się onieśmielić.

— Nie na Rakhacie. Tylko w jednej małej osadzie Jana’atów ledwo utrzymujących się przy życiu. Sofio, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Jana’atowie są bliscy wymarcia jako gatunek?

— Przecież nie chcesz…

— Tak ci powiedzieli? — zapytała i prychnęła z pogardą. — A ty im uwierzyłeś.

— Do cholery, Sofio, przestań mnie traktować jak dziecko!

— Potrafię poznać, kiedy ktoś głoduje, jak go zobaczę…

— No i co z tego, że głodują? Mam żałować kanibala, który głoduje?

— Och, na miłość boską, Sofio, oni nie są kanibalami!

— Tak? A jak ich nazwiesz? Jedli Runów…

— Sofio, wysłuchaj mnie…

— Nie, to ty wysłuchaj mnie, Sandoz — syknęła. — Przez blisko trzydzieści lat my-ale-nie-ty walczyliśmy z wrogiem, którego cywilizacja była najczystszym wyrazem najbardziej charakterystycznej postaci zła: chęci odarcia innych z człowieczeństwa i zamiany ich na towar pierwszej potrzeby. Za życia Runowie byli potrzebni Jana’atom jako ich niewolnicy, asystenci, zabawki do zaspokajania żądzy seksualnej. Po śmierci stawali się użytecznym surowcem, mięsem, skórą, kośćmi. Najpierw praca, potem mięso rzeźne! Ale Runowie są czymś więcej niż mięsem, Sandoz. Są ludem, który zdobył wolność i wywalczył ją od tych, którzy go więzili, pokolenie za pokoleniem. Bóg chciał ich wolności. Pomogłam im ją uzyskać i niczego nie żałuję. Wymierzyliśmy Jana’atom sprawiedliwość. Zebrali to, co sami zasiali.

— Więc Bóg pragnie, by wymarli? — zawołał Emilio. — Bóg pragnie, by Runowie zamienili tę planetę w sklep z warzywami? Bóg pragnie, żeby nikt już nie śpiewał, żeby wszyscy byli do siebie podobni? Sofio, to już jest coś więcej niż zasada oko za oko…

Rozległ się dźwięk, który przypominał wystrzał, płaski i głuchy, i poczuł, jak na jego twarzy powstaje piekący zarys jej dłoni.

— Jak śmiesz — wyszeptała. — Jak śmiałeś zostawić mnie tutaj, a teraz wrócić… po tak długim czasie… żeby mnie osądzać!

Stał nieruchomo, z odwróconą twarzą, czekając, aż to minie, wytrzeszczając oczy, aby powstrzymać łzy. Próbował sobie wyobrazić czterdzieści lat całkowitej samotności, bez Johna czy Giny, bez Vincenza Giulianiego czy Edwarda Behra, bez nikogo z tych, którzy mu pomogli…

— Przepraszam cię — powiedział w końcu. — Przepraszam!

— Nie wiem, co tu się dzieje i nie twierdzę, że rozumiem to, co musiałaś tu przeżyć…

— Dziękuję. Miło mi to słyszeć…

— Ale, Sofio, ja wiem, co to znaczy być towarem codziennego użytku — powiedział, przerywając jej w połowie zdania. — Wiem, co to znaczy być odartym z człowieczeństwa. Wiem też, co znaczy być fałszywie oskarżonym i… niech Bóg się nade mną zmiłuje… wiem, co to znaczy być winnym… — Urwał i spojrzał w bok, ale po chwili znowu napotkał jej oczy i rzekł: — Sofio, jadłem mięso Runów z tego samego powodu, dla którego jedli je djanada: ponieważ byłem głodny i chciałem żyć. I zabiłem… zabiłem Askamę, Sofio. Nie myślałem, że to będzie właśnie ona, ale chciałem zabić, pragnąłem czyjejś śmierci, bo chciałem być wolny i było mi zupełnie obojętnie w jaki sposób. Więc sama widzisz — dodał z łagodnym wyrzutem — że jestem ostatnią osobą, która mogłaby kogokolwiek osądzać! I wierzę ci, że Jana’ atowie dostali to, na co zasłużyli! Ale, Sofio… nie możesz pozwolić, aby Runowie ich wymordowali! Oni już zapłacili za swoje grzechy i…

— Zapłacili za swoje grzechy! — Wstała i przeszła krok lub dwa, pochylona, chwiejąca się pod ciężarem garbu. — Spowiadałeś ich, ojcze? Rozgrzeszyłeś ich, po prostu dlatego, że o to prosili? — zapytała, z twarzą wykrzywioną pogardą. — Ale są winy, których nie można rozgrzeszyć! Są grzechy, których nie można wybaczyć…

Myślisz, że o tym nie wiem? — krzyknął, czując, jak narasta w nim gniew. — Nikogo już nie spowiadam! Nie jestem już księdzem, Sofio. Nie przybyłem tu, aby cię osądzać. Nie powróciłem nawet po to, żeby cię uratować! Jestem tu, ponieważ zostałem zbity do utraty przytomności i porwany przez Carla Giulianiego. Przez dużą część podróży z Ziemi byłem oszołomiony narkotykami i pragnę tylko jednego: wrócić do domu i przekonać się, czy kobieta, którą prawie poślubiłem siedemnaście lat temu, jeszcze żyje…

Wpatrywała się w niego, ale tym razem nie spuścił wzroku.

— Powiedziałaś, że wiesz, co się ze mną stało w Pałacu Galatna, Sofio, ale nie wiesz najgorszego: porzuciłem kapłaństwo, ponieważ nie potrafiłem wybaczyć tego, co mi zrobili. Nie mogę wybaczyć Supaariemu, który mi to zrobił — powiedział, podnosząc ręce. — I nie mogę wybaczyć Hlavinowi Kitheriemu, i wątpię, czy kiedykolwiek mu wybaczę. Nauczyli mnie nienawidzić, Sofio. Ironia losu, prawda? Usłyszeliśmy pieśni Kitheriego i zaryzykowaliśmy wszystko, aby tu przybyć, gotowi pokochać każdego, kogo tu spotkamy, gotowi uczyć się od nich! A kiedy Hlavin Kitheri spotkał jednego z nas… Spojrzał na mnie i pomyślał tylko o…

Zamilkł i odwrócił się od niej, z trudem łapiąc powietrze, ale przemógł się i znowu spojrzał jej w twarz, mówiąc głosem nabrzmiałym odrazą:

— Spojrzał na mnie i pomyślał: Jakie to miłe. Coś nowego do wyjebania.

— Już po wszystkim — warknęła z pobladłą twarzą. Ale on wiedział, że to nieprawda, nawet dla niej, nawet po tylu latach. — Pracujesz. Skupiasz się na zadaniu, jakie masz wykonać…

— Tak — zgodził się chętnie i szybko. — A ty uczyniłaś cnotę z samotności. Nazywasz to poleganiem na sobie samej, tak?

— Mówisz sobie, że niczego nie potrzebujesz, że już nie chcesz, by ktokolwiek pojawił się w twoim życiu…

— Odgrodź się murem!

— Myślisz, że nie próbowałem? — krzyknął. — Sofio, wciąż zwalam kamienie na kupę, ale już nic ich razem nie trzyma!

— Nawet gniew. Nawet nienawiść. Mam już dość nienawiści, Sofio.

Jestem nią zmęczony. Jestem nią znudzony! — Burza była już blisko, błyskawice tylko na krótko wyprzedzały grzmoty, ale nie dbał o to. — Znienawidziłem Supaariego VaGayjura i Hlavina Kitheriego, i szesnastu jego przyjaciół, ale… Chyba wciąż nie potrafię nienawidzić zbiorowości — szepnął i ręce mu opadły. — Pozostała mi jeszcze ta jedna mała wysepka prawości. Sofio. Znienawidziłem ojców, ale nie potrafię nienawidzić dzieci. I ty też nie powinnaś, Sofio. Nie zaprowadzisz porządku, zabijając niewinnych.

— Nie — powiedziała, wsłuchując się we własne serce. — Nie ma niewinnych.

— Jeśli znajdę ci dziesięciu, oszczędzisz resztę?

— Nie baw się ze mną w ten sposób — warknęła i skinęła na tragarzy.

On stanął między nią a lektyką.

— Kilka dni temu pomagałem przy porodzie maleńkiego Jana’aty — powiedział zdawkowo, zagradzając jej drogę. — Cesarskie cięcie. Zrobiłem, co mogłem. Okazało się, że to za mało. Matka umarła. Chcę, żeby to dziecko żyło, Sofio. Cholernie mało jest rzeczy, których jestem pewny, ale to jedno wiem z całą pewnością: chcę, żeby to dziecko żyło.

— Zejdź mi z drogi — szepnęła — albo zawołam straż.

Nie ruszył się.

— Mam ci powiedzieć, jak nazywa się starsza siostra tego dziecka? — zapytał lekkim tonem. — Sofi’ala. Ładne imię, prawda? — Obserwował jej reakcję, to drgnięcie głowy, jakby cofnęła się przed uderzeniem, i natarł znowu, bez litości. — Matka tego dziecka miała na imię Ha’anala. A jej ostatnie słowa były o tobie. Powiedziała: „Oddajcie dzieci mojej matce”. Chciała, żebyśmy je zaprowadzili do Gayjuru! Coś w rodzaju krucjaty dziecięcej. Nie zrobiłem tego. Nie spełniłem jej ostatniego życzenia, bo już nigdy więcej nie chcę być odpowiedzialny za życie jakichkolwiek dzieci, Sofio. Ale ona miała rację. Te dzieci nigdy nikogo nie zabiły ani nie zniewoliły. Są tak samo niewinne jak dzieci YaKashanich, które wymordowano na naszych oczach.

Zaczęło padać. Krople były ciepłe jak łzy, a wiatr załopotał tkaniną osłony, prawie zagłuszając jego słowa.

— Będę poręczycielem tych dzieci i ich rodziców, Sofio. Proszę. Pozwól im żyć, a wszystko co dobre… muzyka, poezja, wszystko, do czego są tak uzdolnieni… będzie twoją zasługą — powiedział, teraz już zrozpaczony, bo jej milczenie uznał za odmowę. — Jeśli znowu zabiją, ja będę kozłem ofiarnym. Ich grzechy na moją głowę, dobrze? Zostanę tutaj, a jeśli znowu zabiją, uśmiercisz mnie, a im dasz jeszcze jedną szansę.

— Ha’anala nie żyje?

Kiwnął głową, powstrzymując szloch, bo to Sofia powinna ją opłakiwać.

— Dobrze ją wychowałaś, Sofio — powiedział łamiącym się głosem. — To była naprawdę wyjątkowa kobieta. Założyła tam w górach coś w rodzaju utopijnej wspólnoty. Prawdopodobnie z góry była skazana na zagładę… jak wszystkie utopie. Ale próbowała! Tam żyją razem wszystkie tfzy gatunki, Sofio. Runowie, Jana’atowie, nawet Izaak. Nauczyła ich, że każda dusza jest maleńkim odbiciem Boga i że zabijanie jest niegodziwością, bo kiedy odbiera się komuś życie, tracimy to niepowtarzalne objawienie Boskiej natury.

Znowu zamilkł na chwilę, bo z coraz większym trudem wypowiadał słowa.

— Sofio, jeden z księży, z którymi przybyłem… uważa, że twoja przybrana córka była kimś w rodzaju Mojżesza dla swojego ludu! Trzeba było czterdziestu lat, żeby wypalić w Izraelitach niewolnictwo. Może trzeba czterdziestu lat, żeby wypalić w Jana’atach skłonność do panowania!

Wzruszył bezsilnie ramionami, widząc jej zdumione spojrzenie.

— Nie wiem, Sofio. Prawdopodobnie Sean jest naładowany jakimiś gównianymi teoriami. Może Abraham był psychotykiem, a schizofrenia była w jego rodzinie dziedziczna. Może Jezus był po prostu jeszcze jednym zwariowanym Żydem, który słyszał głosy. Albo może Bóg istnieje, ale jest zły albo głupi i właśnie dlatego na świecie jest tyle absurdu i niesprawiedliwości! To nie ma znaczenia! — zawołał, żeby przekrzyczeć ryk deszczu. — To naprawdę nie ma znaczenia. Mnie już Bóg nie obchodzi, Sofio. Tylko jedno wiem na pewno: chcę, żeby dziecko Ha’anali żyło…

Wyszła na deszcz, który pochłaniał teraz wszystkie inne dźwięki. Przez długi czas po prostu stała w ulewie, wsłuchując się w jej bezlitosny szum, czując jej chłostę na wykoślawionych ramionach, pozwalając, by przemoczyła jej włosy i obmyła zniszczoną twarz.

Kiedy powróciła ze swoich wspomnień, czekał na nią Emilio. Przemoczona i zziębnięta, wsparła się na jego ramieniu i powoli podeszła do lektyki, siadając ciężko na krześle.

Pierwsza fala nawałnicy minęła; deszcz bębnił teraz jednostajnie i przez pewien czas po prostu patrzyli na tonącą w nim równinę. Dotknęła jego ramienia, a on odwrócił się do niej. Podniosła rękę i delikatnie przyłożyła do jego policzka, gdzie tak niedawno pozostawiła swój ślad, a potem odgarnęła mu pasmo włosów opadające na czoło.

— Posiwiałeś, staruszku — powiedziała. — Wyglądasz gorzej ode mnie, aja wyglądam okropnie.

Odpowiedział suchym tonem, ale w otoczonych czerwonymi obwódkami oczach błysnęło rozbawienie.

— Próżność nie należy do moich wielu wad, madame, ale niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę się obrażać.

— Kiedyś cię kochałam.

— Wiem. Ja też ciebie kochałem. Nie zmieniaj tematu.

— Ożeniłeś się?

— Prawie. Porzuciłem kapłaństwo, Sofio. Skończyłem z Bogiem.

— Ale On nie skończył z tobą.

Najwidoczniej — odpowiedział zmęczonym głosem. — Albo to, albo jakiś cholerny ciąg wyjątkowego braku szczęścia. — Podszedł do krawędzi osłony. — Nawet teraz myślę sobie, że to wszystko jest jakimś bardzo kiepskim dowcipem. To dziecko, na którym mi tak zależy? Może wyrosnąć na takiego skurwysyna, że każdy będzie żałował, że nie umarło w łonie swojej matki, aja zapiszę się w dziejach historii Rakhatu jako Sandoz Idiota, który uratował mu życie! — Uzbrojone w protezy ręce zwisały mu bezwładnie po bokach; prychnął, zawstydzony swoją absurdalną pretensjonalnością. — Prawdopodobnie będzie jeszcze jednym żałosnym błaznem, starającym się, żeby wszystko wyszło jak najlepiej i żeby w dodatku było słuszne i zbawienne.

Nagle zmienił pozę. Zrobił się jakiś wyższy, postawniejszy, a Sofia Mendes usłyszała znowu tak jej kiedyś drogi teksański żargon D.W. Yarbrough, dawno zmarłego księdza, który i ją, i jego tak wiele nauczył.

— Panienko Mendes — wycedził Emilio, przegrany, ale nie pozbawiony humoru — myślę, że to całe cholerstwo wypruwa ze mnie flaki.


Zmęczony mówieniem, Emilio usiadł na ziemi obok niej i razem patrzyli, jak deszcz zamienia świat w błoto. Wkrótce zdała sobie sprawę, że usnął, oparty o wsporniki jej krzesła; kalekie ręce spoczywały bezwładnie na podołku. Czując pustkę, słuchała jego cichego pochrapywania i sama by zasnęła, gdyby jej w tym nie przeszkodził wielki, przemoczony mężczyzna, który zajrzał pod baldachim, miętosząc w rękach płócienny kapelusz.

— Signora? Czy już wszystko będzie dobrze? — zapytał z niepokojem.

— A kim ty jesteś? — zapytała cicho, spoglądając znacząco na Emilia.

— Nazywam się Niccolo d’Angeli. „D’Angeli” znaczy „od aniołów” — wyszeptał wielkolud. — Od nich przyszedłem, zanim trafiłem do domu. Aniołowie mnie podrzucili. — Uśmiechnęła się, a on wziął to za dobry znak. — Więc wszystko będzie dobrze? — zapytał ponownie, wchodząc pod osłonę. — Jana mogą tu żyć, jeśli nie będą nikogo krzywdzić, tak? — Nie odpowiedziała, więc mówił dalej: — To by było bardzo sprawiedliwe. Czy don Emilio dobrze się czuje? Dlaczego tak siedzi?

— Śpi. Musiał być bardzo zmęczony.

— On ma nocne koszmary. Boi się spać.

— Jesteś jego przyjacielem?

— Jestem jego ochroniarzem. Myślę, że wszyscy jego przyr jaciele nie żyją. — Zastanawiał się nad tym z ponurą miną, ale po chwili twarz mu się rozjaśniła, jakby mu coś nagle przyszło d© głowy. — Signora jest jego przyjacielem, a żyje.

— Jeszcze żyję — potwierdziła Sofia.

Nico podszedł do skraju namiotu i popatrzył na niebo nieustannie przecinane błyskawicami.

— Podobają mi się tutaj burze — powiedział. — Przypominają mi ostatni akt Rigoletta. — On jest opóźniony w rozwoju, pomyślała. — Znaleźliśmy pani syna, signora. Chce, żeby go pani odwiedziła, ale myślę, że przedtem powinien coś na siebie włożyć. Powiedziałem coś złego?

Otarła oko.

— Nie. — Uśmiechnęła się i wyznała: — Izaak nigdy nie lubił się ubierać.

— Lubi pieśni.

— Tak. Tak, bardzo lubi. Izaak zawsze uwielbiał muzykę. — Wyprostowała się na tyle, na ile jej pozwalało wykoślawione ciało. — Signor d’Angeli, czy mój syn dobrze wygląda?

— Jest chudy, ale oni tu wszyscy są tacy. Była jedna pani, która umarła, rodząc dziecko, zanim wyruszyliśmy w drogę. Joseba uważa, że ona była za chuda i dlatego umarła… bo nie miała dość siły. Przynieśliśmy im jedzenie, ale oni byli tak głodni, że wszystko zwymiotowali, bo jedli za szybko. — Zobaczył, że signora skrzywiła się, ale nie wiedział, co to oznacza. Obracając wciąż rondo kapelusza, przeniósł ciężar potężnego ciała z jednej nogi na drugą i zerknął na nią nieśmiało. — Co powinniśmy teraz zrobić? — zapytał po chwili.

Nie odpowiedziała od razu.

— Nie jestem pewna — wyznała szczerze. — Potrzebuję trochę czasu, żeby się zastanowić.

Kilka godzin później, w pierwszych chwilach odzyskiwania świadomości w wygodnym łóżku, Emilio Sandoz pomyślał, że jest w Neapolu. Chciał już powiedzieć: „W porządku, Ed, nie musisz już wyczekiwać”. Potem przebudził się całkowicie i zobaczył, że to nie brat Edward Behr, ale Sofia Mendes całą noc obserwowała jego twarz we śnie.

— Rozmawiałam z twoimi kolegami, którzy są w dolinie N’Jarr — powiedziała mu bez emocji — i z kobietą, która nazywa się Suukmel. — Zamilkła na chwilę, ale twarz miała nadal obojętną. — Nie rządzę tutaj, Emilio, choć może twoi jana’atańscy przyjaciele mówili ci co innego. Ale mam pewne wpływy. Zrobię, co w mojej mocy, żeby delegacja VaN’Jarrich mogła bezpiecznie dotrzeć na rozmowy z Parlamentem Starszych. Zajmie to trochę czasu i nie będzie łatwe. Nie wiem nawet, czy uda mi się załatwić ci przesłuchanie. Starsi pamiętają, jak przedtem było. Jest pewna kobieta, Djalao VaKashan; ją będzie trudno przekonać. Ale powiem im, że ty i inni kapłani jesteście dobrymi ludźmi i macie dobre serca. Nie mogę obiecać więcej.

Usiadł i jęknął, bo cały był obolały, ale powiedział:

— Dziękuję ci. — Deszcz już ustał, przez zasłonę sączyło się słońce. — A ty, Sofio, co zrobisz?

— Zrobię? — zapytała i spojrzała w dal, żeby pomyśleć, zanim odpowie, o tętniących życiem miastach, o żywej polityce i pączkującym handlu, o beztroskich świętowaniach i zabawach, o radosnym docenianiu wszystkiego co nowe i nie wypróbowane. Myślała o rozkwicie teatru i eksplozji technologii, o żywiołowym rozwoju sztuki, odkąd djanada przestali rządzić życiem Runów. Myślała o Starszych, którzy teraz żyli dostatecznie długo, by wesprzeć doświadczenie młodych swoją prawdziwą mądrością, i o dzieciach obciążonych wadami, którym pozwolono żyć i które obdarzyły swój lud nieoczekiwanymi dobrodziejstwami.

To prawda, że trzeba było za to zapłacić. Byli tacy, którzy rozkwitali w nowym świecie — wyzwoleni w każdym sensie — i tacy, którzy nie potrafili się przystosować. Choroby, niedorozwój umysłowy, błędy, nie kończące się spory, nędza, wykorzenienie, oszołomienie — wszystko to stało się teraz częścią życia Runów. Ale to, czego już dokonali, było naprawdę wspaniałe, a któż wie, do czego jeszcze są zdolni? Tylko czas może udzielić odpowiedzi.

A na drugiej szali są te ostre, półksiężycowate szpony i ametystowe oczy mrugające w słońcu…

Czytała Yeatsa, wygrzebanego z katalogu Jimmy’ego, i teraz pomyślała o słowach Emeryta: Pluję w twarz czasowi, który mnie przemienił…

— Co zrobię? — powtórzyła. — Sandoz, ja jestem stara. Spędziłam życie wśród Runów i wśród nich pozostanę. — Odwróciła głowę bokiem, pod światło, ślepym okiem w jego stronę, i długo milczała. — Niczego nie żałuję — powiedziała w końcu — ale swoją rolę już odegrałam.

Загрузка...