Jeszcze raz fale radiowe przeniosły na Ziemię muzykę z Rak hatu i jeszcze raz Emilia Sandoza wyprzedziły wiadomości, które miały zmienić jego życie.
Reakcje na muzykę DNA utrwaliły się na długo przed jegoi powrotem naZiemię. Wierzący uznali ją zacudowne potwierdzenie istnienia Boga i świadectwo Bożej Opatrzności. Sceptycy oświadczyli, że to oszustwo, sprytna sztuczka wymyślona przez jezuitów, aby odwrócić uwagę od ich poprzednich niepowodzeń i błędów. Ateiści nie podważali autentyczności muzyki, ale uznali ją za jeszcze jeden przypadek, który nie dowodzi niczego — jak sam wszechświat. Agnostycy stwierdzili, że to wspaniała muzyka, ale wstrzymali się od oceny, czekając Bóg wie na co.
Był to wzór, który ustalił się na Synaju i pod drzewem Bodhi, na Kalwarii i w Mekce, w świętych jaskiniach, u studni życia i w kamiennych kręgach. Znaki i cuda zawsze spotykają się z wątpieniem i może tak właśnie powinno być. Przy braku pewności wiara jest czymś więcej niż opinią — jest nadzieją.
Sam Emilio przeczytał kiedyś o uczonym z Lesotho, który utrwalił w swojej pamięci każdą ulicę w każdym mieście Afryki. Gdyby taki ktoś podłożył nutę pod każdą nazwę, to czy odnalazłby harmonię w adresach? Może tak, zakładając, że miałby dostateczną liczbę danych, dość czasu i nic lepszego do roboty. A gdyby tak się stało, zapytywał sam siebie Emilio podczas długiej podróży na Ziemię, to czy ta muzyka stałaby się choć trochę mniej piękna?
Ostatecznie był lingwistą i potrafił przyjąć, że religia i literatura, sztuka i muzyka to tylko efekty uboczne struktury mózgu, który przychodzi na świat gotów wywieść język z bezładnego natłoku dźwięków, sens z chaosu. Nasza zdolność do nadawania znaczeń jest zaprogramowana, by rozwinąć się w taki sam sposób, w jaki rozwijają się skrzydła motyla, kiedy wyjdzie z poczwarki, gotów do lotu. Jesteśmy biologicznie zaprogramowani, by nadawać rzeczom znaczenie. A jeśli tak jest, zapytywał sam siebie, czy to umniejsza ów cud?
Właśnie wtedy był już bardzo bliski modlitwy. Czymkolwiek jest prawda, myślał, niech będzie błogosławiona.
„Giordano Bruno” był prawie w połowie drogi, kiedy Nico zauważył, że don Emilia nie dręczą już nocne koszmary.
Od Ziemi dzieliło go tylko sześć miesięcy czasu subiektywnego. Skupił się na zadaniu, które samo się narzucało: na nauczeniu Rukueiego angielskiego, aby go przygotować na to, co mógł fj spotkać na Ziemi. Dobrze było troszczyć się o kogoś innego… i wykorzystywać własne doświadczenie dla dobra innej osoby. Zawieszony w czasie, Emilio przestał słuchać transmisji z Rakhatu, przechwytywanych przez Fransa, i ignorował odpowiedzi z Ziemi. Wszystko będzie dobrze, mówił sobie, a wszechświat niech martwi się o siebie; on sam ma tutaj zdolnego i chętnego ucznia. Tak więc kiedy Frans Vanderhelst zadokował w końcu „Bruna” w Orbitalnym Hotelu Shimatsu, gdzieś nad Pacyfikiem, Emilio Sandoz był niezwykle spokojny. Dlatego był zupełnie nie „› przygotowany na własną reakcję po przeczytaniu listu, który i czekał na niego przez prawie czterdzieści lat.
Napisany ręcznie na wykwintnym papierze czerpanym, by się i nie rozpadł podczas jego przewidywanej nieobecności na Ziemi, krótki list zawierał następujące słowa:
„Wybacz mi, Emilio. Nie zniżę się do tłumaczenia łajdaka — i że nie miałem innego wyboru. Działałem po prostu w myśl, zasady, że łatwiej jest błagać o przebaczenie, niż prosić o pozwolenie. Ponieważ ufam Bogu, ufam też, że w czasie tej podróży dowiesz się czegoś bardzo cennego. Pax Christi. Vince Giuliani”.
Jezuita w średnim wieku, który wręczył mu ten list, nie znał jego treści, ale znał jego autora i okoliczności, w jakich został napisany, więc mógł podejrzewać, co zawiera.
— Ostatnie szarpnięcie łańcucha, ty przeklęty skurczybyku! — krzyknął Sandoz, potwierdzając hipotezę kapłana. Reszta komentarza była z głębi serca płynącą i podziwu godną mieszanką językową. Kiedy wreszcie skończył, a nie nastąpiło to szybko, znieruchomiał w śluzie powietrznej, z rękami zwieszonymi bezwładnie wzdłuż boków, wyczerpany atakiem złości. — A kim ty jesteś, do jasnej cholery? — zapytał po angielsku. — Patras YalamberTamang — odpowiedział ksiądz i ciągnął dalej w nienagannej hiszpańszczyźnie: — Jestem z prowincji nepalskiej, ale do niedawna uczyłem w El Instituto San Pedro Arrupe w Kolumbii. Przez ostatnie pięć lat byłem w zespole łączności z misją na Rakhat, współpracując z rządowymi i międzynarodowymi agencjami, a także z korporacjami sponsorującymi, przy koordynacji powitania pana Kitheriego. No i, rzecz jasna, Towarzystwo oferuje panu każdą pomoc, jakiej zechce pan od nas zażądać.
Wciąż rozdrażniony, Sandoz wysłuchałjednak do końca, jakie kroki podjęto, aby Rukuei poczuł się dobrze na Ziemi i aby ułatwić powrót Sandozowi i załodze „Giordana Bruna”. Obsługa hotelowa składa się ze starannie wybranych, świetnie wyszkolonych woluntariuszy, którzy przestudiowali historię misji jezuickich i którzy potrafią się porozumieć k’sanem. Czeka już na nich zespół medyczny; podróżnicy będą odizolowani przez parę miesięcy, ale cały hotel jest wyłącznie do ich dyspozycji. To bardzo dobry i bardzo drogi hotel. W samym środku, w pobliżu osi mikrograwitacyjnej, wydzielono odpowiednio dostosowany apartament dla Fransa Vanderhelsta, w którym będzie mógł oddychać swobodnie. Czekają na niego endokrynolodzy; mają nadzieję, że uda im się naprawić genetyczne uszkodzenie, które naruszyło równowagę jego metabolizmu. Cargo Carla Giulianiego zostanie, oczywiście, zatrzymane, oczekując na decyzje celne. Sam Giuliani już został zatrzymany do czasu rozstrzygnięcia wielu złożonych problemów prawnych; jeden z nich zależy od tego, czy Sandoz oskarży go o uprowadzenie. Siostra signora Giulianiego została powiadomiona o jego powrocie, ale najwidoczniej nie spieszy się z zapewnieniem mu opieki prawnej.
Pochodzące z rozmaitych okresów nowiny z Rakhatu były różne. Athaansi Laaks został pokonany, ale jego frakcja nadal nie zgadza się na wariant z rezerwatami. Danny Żelazny Koń wciąż zabiega o negocjacje. W 2084 roku przez dolinę N’Jarr przeszła jakaś zaraza, ale w owym czasie Jana’atowie odżywiali się już o wiele lepiej i ofiar nie było tak dużo, jak się wszyscy obawiali. John Candotti donosił o śmierci Sofii. Shetri Laaks czuje się dobrze; poślubił drugą żonę. Ma już dwóch kolejnych synów. Ten pierwszy, którego uratował Emilio, jest już młodym mężczyzną i sam ma dziecko. Druga żona Shetriego znowu jest w ciąży; mają nadzieję, że to będzie córka. Według ostatniego spisu dokonanego przez Seana populacja Jana’atów liczy blisko dwa tysiące sześćset osobników. Joseba dodał własną analizę, wykazującą, że jeśli wskaźniki narodzin i zgonów utrzymają się na takim poziomie, a inne warunki też się nie zmienią, populacja ma wszelkie szanse na stabilizację. W roku spisu do doliny N’Jarr przybyło około czterdziestu Runów. Nie zrównoważyło to w pełni zmarłych już Runów Va N’Jarr, ale zaznaczyła się tendencja wznosząca w porównaniu z poprzednimi pięcioma latami.
— A Suukmel wciąż żyje? — zapytał Emilio, wiedząc, że będzie to pierwsze pytanie Rukueiego.
— Tak — odrzekł Patras. — A przynajmniej żyła cztery lata temu.
— A muzyka? Na Rakhacie?
— Trwają dyskusje na temat dołączenia do niej słów. Sądzę, że to było nieuniknione.
— Czy ktoś pytał Izaaka, co o tym myśli?
— Tak. Odpowiedział: „To problem Rukueiego”. Izaak studiuje teraz zasoby biblioteki zawierające dane o południowoamerykańskich nicieniach — powiedział sucho Patras. — Nikt nie ma pojęcia dlaczego.
Sandoz zadał mu jeszcze wiele pytań, otrzymał wyczerpujące odpowiedzi i uznał, że wszystko jest pod należytą kontrolą.
— Dziękuję — powiedział Patras, kiedy Sandoz wyraził mu swoje uznanie. Prawdę mówiąc, doprowadzenie tych wszystkich raportów i wiadomości do porządku kosztowało go wiele nie przespanych nocy. — A teraz pokażę pokoje przygotowane dla pana Kitheriego. — Poprowadził go pierścieniowatym korytarzem w dół. — Kiedy pan trochę odpocznie, matka generał pragnie z panem pomówić…
— Słucham? — zapytał Sandoz, zatrzymując się raptownie. — Matka generał? — Parsknął śmiechem. — Czy to dowcip?
Patras, już parę kroków niżej, odwrócił się i uniósł pytająco brwi. Sandoz wytrzeszczył na niego oczy, całkowicie zbity z tropu.
— No cóż, prawdę mówiąc, to rzeczywiście żart — powiedział Patras, uradowany, kiedy Sandoz wybuchnął śmiechem.
— To nieładnie robić sobie żarty ze starych ludzi — złajał go Emilio, udając powagę, kiedy ruszyli dalej. — Jak długo ojciec czekał, żeby wypowiedzieć to zdanie?
— Piętnaście lat. Zrobiłem doktorat na Uniwersytecie Ganesha Mana Singha… z historii misji, ze szczególnym uwzględnieniem Rakhatu.
Przez następne kilka godzin skupili się na procesie wprowadzenia Rukueiego w nowe otoczenie i zapoznania go z nowymi towarzyszami. W natłoku bieżących obowiązków Sandoz odłożył na bok sprawy osobiste, ale pod koniec tego pierwszego długiego dnia powiedział do Patrasa Yalambera Tamanga:
— Była pewna kobieta…
Zabrano się do przeszukiwania baz danych. Najwidoczniej wyszła powtórnie za mąż, zmieniła nazwisko i unikała rozgłosu, wiodąc życie, na jakie pozwala bogactwo i do jakiego zmusza poczucie winy. Odnalezienie aktualnych danych o niej okazało się niemożliwe.
— Bardzo mi przykro — powiedział mu Patras kilka tygodni później. — Ta kobieta zmarła w ubiegłym roku.
Ariana Fiore lubiła Święto Zmarłych. Lubiła ten cmentarz, uporządkowany i prosty, jego żwirowane ścieżki między rzędami ścian kryjących nisze pogrzebowe — wyspa spokoju i piękna pośród zgiełku Neapolu. Same krypty, po sześć jedna nad drugą, były zawsze pierwszego listopada wyczyszczone, złote w jesiennym słońcu lub połyskujące w srebrzystym deszczu. Ariana była archeologiem przyzwyczajonym do obecności zmarłych i delektowała się tym porządkiem, wdychając z przyjemnością woń chryzantem zmieszaną z piżmem opadłych liści.
Niektóre z nisz były bardzo proste: polerowana mosiężna plakietka z nazwiskiem i datami, z małym światełkiem, które płonęło przez jakiś czas po pogrzebie. Dumni i bogaci często dodawali mały ekran, który można było aktywizować dotknięciem. Ariana miała wielką ochotę chodzić od krypty do krypty, poznając ich mieszkańców i wysłuchując opowieści o ich życiu, ale oparła się impulsowi.
Wokół niej rozlegały się ciche głosy i chrzęst kroków po żwirowanych ścieżkach. Poveretto, słyszała raz po raz, kiedy odwiedzający wzdychali i wkładali kwiaty do małych kamiennych waz. W ciszy rozpamiętywano dawne sentymenty, urazy, zobowiązania, a potem zapominano o nich na jeszcze jeden rok. Dorośli plotkowali, dzieci były trochę wystraszone. Była w tym atmosfera jakiegoś okazjonalnego formalizmu, która fascynowała Arianę; cmentarz nie był sceną aktywnego żalu.
Chyba dlatego zwróciła uwagę na mężczyznę siedzącego na ławeczce przed kryptą Giny. Na dłoniach, złożonych na podołku, miał rękawiczki. Samotny pośród tłumu odwiedzających groby w ten zimny i słoneczny dzień, mężczyzna płakał: łzy spływały mu po nieruchomej twarzy.
Idąc na cmentarz, nie miała zamiaru narzucać się temu obcemu człowiekowi, nie wiedziała nawet, czy go dziś tutaj spotka. Pierwsze miesiące po kwarantannie były prawdziwym cyrkiem: wpadł w wir publicznego zainteresowania i prywatnych przyjęć. Ariana czekała długo, ale była cierpliwa z natury. I oto był.
— Padre? — zagadnęła cichym, ale pewnym głosem.
Samotny w swoim smutku, ledwo na nią spojrzał.
— Nie jestem księdzem, madame — powiedział na tyle sucho, na ile zdołał, płacząc — i nie jestem niczyim ojcem.
— A więc proszę spojrzeć jeszcze raz.
Zrobił to i zobaczył ciemnowłosą kobietę z wózkiem dziecinnym; jej synek był jeszcze taki mały, że spał z podkurczonymi nogami jak w łonie matki. Emilio w milczeniu przyglądał się jej twarzy — amalgamat Starego i Nowego Świata, żywego i umarłego. Roześmiał się, zaszlochał i ponownie roześmiał, zdumiony.
— Masz uśmiech swojej matki — powiedział w końcu, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — I mój nos, niestety. Przykro mi z tego powodu.
— Lubię swój nos! — krzyknęła z oburzeniem… — I mam też twoje oczy. Mama zawsze mi mówiła, kiedy się złościłam: Masz oczy swojego ojca!
Znowu się roześmiał, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
— Często się złościłaś?
— Nie. Chyba nie. Ale miewam złe nastroje. — Wyprostowała się i oznajmiła: — Jestem Ariana Fiore. Mam przyjemność z panem Emiliem Sandozem, prawda?
Teraz śmiał się już szczerze, zapomniawszy o łzach.
— Nie mogę uwierzyć! — powiedział, kręcąc głową. — Nie mogę w to uwierzyć! — Rozejrzał się, kompletnie zbity z tropu, a potem przesunął się na ławce i powiedział: — Usiądź, proszę. Często tu przychodzisz? Wiesz co? To brzmi tak, jakbym cię podrywał w jakimś barze! Czy nadal są bary?
Rozmawiali i rozmawiali, a popołudniowe słońce złociło im twarze. Ariana opowiedziała mu pokrótce, co wydarzyło się podczas jego nieobecności.
— Celestina jest teraz głównym scenografem w Teatro San Carlo. Miała już czterech mężów…
— Czterech? O mój Boże! — zawołał, wytrzeszczając oczy. — Nigdy jej nie przyszło do głowy, że nie trzeba od razu kupować, można wypożyczyć?
— Dokładnie to samo jej powiedziałam! — krzyknęła Ariana, czując się tak, jakby znała go od urodzenia. — Mówiąc szczerze, to myślę, że…
— Rzuca ich, zanim oni porzucają — dokończył za nią.
Skrzywiła się, ale po chwili wyznała:
— Szczerze mówiąc… ona po prostu uwielbia odgrywać główną rolę! Założę się, że wciąż wychodzi za mąż, bo lubi śluby. Powinieneś zobaczyć te przyjęcia weselne! I chyba wkrótce zobaczysz, bo jest teraz na tournće, a to zwykle oznacza złe wiadomości dla jej obecnego męża. Kiedy ja wychodziłam za Giampola, na ślubie było tylko pięcioro przyjaciół i urzędnik magistratu… ale za to urządziliśmy sobie ekstraprzyjęcie na dziesiątą rocznicę ślubu w zeszłym roku!
Obudzone głośną rozmową i śmiechem, niemowlę przeciągnęło się i zakwiliło. Oboje umilkli i czekali, co będzie dalej. Kiedy wydawało się, że znowu zasnęło, Ariana mówiła dalej, tym razem bardzo cicho.
— Zaszłam w końcu w ciążę tuż po śmierci mamy. Wiesz, co mówimy w Nowy Rok?
— Buonfine, buon pńncipio. Dobry koniec, dobry początek.
— Tak. Chciałam mieć dziewczynkę. Myślałam sobie, że to by było tak, jakby mama wróciła. — Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, a potem wyciągnęła rękę, by dotknąć pulchnego, aksamitnego policzka dziecka. — Ma na imię Tommaso.
— Jak umarła twoja matka? — zapytał w końcu.
— No cóż, wiesz, że była pielęgniarką. Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, wróciła do pracy. Zabezpieczyłeś nas dobrze, ale chciała robić coś pożytecznego. — Emilio pokiwał głową, twarz miał martwą. — No więc wybuchła epidemia… nadal nie udało się wyłonić czynnika, który ją powoduje… wciąż szaleje po świecie. Z jakiegoś powodu najczęściej atakuje kobiety w starszym wieku. Tu, w Neapolu, nazywają ją „Nonna”, bo umierają na nią babcie. Ostatnie świadome słowa mamy brzmiały: „Bóg będzie musiał wytłumaczyć się z wielu spraw”.
Emilio otarł oczy rękawem płaszcza i roześmiał się.
— Cała Giną.
Przez długi czas milczeli, słuchając śpiewu ptaków i rozmów wokół nich.
— Oczywiście — powiedziała Ariana, jakby nie było żadnej przerwy w rozmowie — Bóg nigdy niczego nie wyjaśnia. Kiedy życie złamie ci serce, masz po prostu zebrać kawałki do kupy i zacząć od początku.
Zerknęła na śpiącego Tommasa. Szukając pociechy w jego ciepłym ciałku, wychyliła się i ostrożnie wyjęła go z wózka, jedrią rękę podkładając pod brzoskwiniową główkę, drugą pod małe pośladki. Po jakimś czasie uśmiechnęła się do ojca i zapytała:
— Chciałbyś potrzymać swojego wnuka?
Dzieciaki i niemowlęta, pomyślał. Nie rób mi tego znowu.
Ale nie można się było opierać. Popatrzył na swoją córkę, o której nigdy nie śnił i na jej maleńkie dziecko — marszczące buzię we śnie bez snów — i znalazł miejsce w zatłoczonym cmentarzu swojego serca.
— Tak — powiedział w końcu, zdumiony, zrezygnowany i dziwnie zadowolony. — Tak. Bardzo bym chciał.