10 października

W Instytucie Jezuickim przy Sèvres Babylone, gdzie chodzę na hebrajski (nie w celach emigracyjnych a czysto naukowych) oczywiście polscy jezuici. Janusz – dwadzieścia kilka lat – znakomicie mówi po arabsku, był przez pewien czas w Syrii i gdybym zobaczyła go w XVIII dzielnicy w którejś z tunezyjskich knajpek nigdy bym nie uwierzyła, że nie jest Arabem. W wakacje jedzie do Oxfordu uczyć się angielskiego, jestem pewna, że po powrocie będzie miał wygląd gentelmena, który właśnie wyszedł z pubu. Inny geniusz językowy zakonu jezuitów to Ryszard, a właściwie Richard, – ojciec Francuz, matka Włoszka, czyli od dzieciństwa dwujęzyczny. W Polsce był przez kilka miesięcy i jak twierdzi polskiego dobrze nie zna, ale nigdy nie słyszałam cudzoziemca, który by mówił po polsku zupełnie bez obcego akcentu, wymawiającego wszelkie zawiłości szczźdź. Chrząszcz brzmi w trzcinie w Strzebrzeszynie Ryszard mówi szybciej i wyraźniej niż ja. Pięć lat mieszkał w Indiach. Gdy miał ochotę przejść do Nepalu bez wizy, przebierał się i zupełnie znikał w tłumie Hindusów, co przy jego śniadej cerze nie było chyba trudne.

Kiedy w Paryżu mijaliśmy chińską restaurację, Ryszard z rozmarzeniem wdychał opary orientalnej kuchni przypominającej mu dzieciństwo, bowiem jako kilkuletni chłopiec należał do drużyny skautów wyspy Mauritius, drużyny w której oprócz niego byli sami mali Chińczycy. Po chińsku mówi słabo, tak jak i po polsku.

Janusz poznał mnie też z Alicją pracującą w bibliotece Instytutu. Dzięki niej mogłam wchodzić do sali z książkami, przeglądać albumy, szperać wśród foliałów, a nie w katalogu co jest dosyć trudne, gdy szuka się dopiero bibliografii na temat raczę} niesprecyzowany. Biblioteka otacza górny poziom gotyckiego kościoła św. Ignacego, w jej magazynach leży około stu pięćdziesięciu tysięcy książek.

Загрузка...