Najciekawsze w telewizji francuskiej są reklamy, a właściwie zgadywanie, co jest reklamowane. Jeśli rozebrana panienka przeciąga się rozkosznie na perskim dywanie i polewa perfumami, to nie znaczy, że popadła w stan ekstazy wąchając Chanel nr 5 czy ocierając się o ten wspaniały dywan. Euforię panienki wzbudził przytulany do twarzy delikatny, pachnący, niemalże czuły papier toaletowy. Jeśli natomiast pokazują jakiś fragment opery Verdiego, to na pewno reklamowany będzie krwisty befsztyk. Dlaczego? Nie wiem, ale jest to ładne, zaskakujące i kolorowe. Nieraz dowcipne jak Apokalipsa – chatkę uciekinierów, gdzieś w syberyjskiej tajdze, otaczają krasnoarmiejcy. Wyważają drzwi, okna, wpadają nawet przez komin. Scenkę pointuje stwierdzenie: Rosyjski gaz wedrze się wszędzie! Przyjaciel, zasiedziały już we Francji, oglądając tę reklamą doszedł do wniosku, że niedługo zobaczymy jak Chagall zachwala wycieczki do Czarnobyla albo nad Kanał Białomorski.
– Co ty mówisz – zdziwiłam się – przecież Chagall nic żyje…
– No to co z tego, tym lepiej, zapłacą mu jeszcze więcej! A w ogóle to wyłącz ten telewizor, bo mnie denerwuje i w ogóle Francja mnie denerwuje. Gdyby ta cala Francja była w Polsce, to by ją ludzie docenili. A tak, Francuzi jedzą, piją i myślą jedynie o jedzeniu i piciu. Żadnych problemów. Wszystko jak te reklamy – łatwe i bez sensu. Nawet jeden ksiądz, żeby ułatwić Francuzom życie, wpadł na pomysł spowiadania przez minitel. Inni faceci chcieli zrobić referendum wśród katolików, czy można stosować antykoncepcję. Papież się oczywiście nie zgodził na takie głosowanie, więc podnieśli krzyk, że w Kościele nie ma demokracji i że Kościół jest totalitarny. Ale to nie tylko chodzi o religię, ale o wszystko. Powiem ci coś, o czym mało kto wie, mimo że to prawda ważna, najważniejsza, żeby zrozumieć co tu się dzieje. Widzisz – porównując Francję z Polską, to Francja jest niższą kulturą, tyle że na wyższym poziomie rozwoju. Dlatego Polacy traktują Francuzów jak dzieci, podziwiając jednocześnie Francję. Rozumiesz?
– Aha. Może byś się jeszcze wina napił? – podsunęłam mu kieliszek.
– A jakiego?
– Jak chcesz to greckiego albo włoskiego.
– Daj greckiego, to ci coś jeszcze opowiem. Byłem dwa lata temu na wakacjach, gdzieś koło Aten. Któregoś wieczoru wracałem z kumplem na camping. Szliśmy poboczem szosy. Zza zakrętu wyjechał rozklekotany motor i podjeżdża prosto do nas. Zsiada z niego dwóch wytatuowanych, zarośniętych facetów w łachmanach. Wyglądali na marynarzy. Ciekawy byłem w jakim języku zagadają, a oni pięknie po rosyjsku pytają czy jesteśmy Polakami. Kiwamy głowami, że tak. No to, pytają dalej, czy mamy wódkę na sprzedaż. Niestety, już nie mieliśmy.
– Wy Paliaki? - zwątpili.
– No Paliaki, Paliaki, ale wódkę już wypiliśmy. Co wy tu jednak robicie, czy się nie pomyliliście?
– Kakszto, kak. My zdjes’ emigranty - z urażoną dumą odpowiedział matros, po czym wsiedli na rozlatujący się motor i odjechali.
– Nie sądzisz chyba, że tym Rosjanom których spotkałeś w Grecji jest aż tak źle? – zapytałam. – Przecież jeździ tam dużo Polaków i zawsze mogą kupić od nich wódkę, gdy poczują nostalgię. Mój znajomy, monsieur Wong, ma zupełnie inne kłopoty. Musiał uciekać z Kambodży, gdyż był policjantem jeszcze za księcia Sihanouka i, mimo że, jak twierdzi, jest buddystą, robił komunistom ciach. To ciach monsieur Wong pokazuje przeciągając znacząco po gardle.
Wraz z synkiem przedzierał się przez dżunglę do Tajlandii. Z jego grupy uciekinierów uratowało się tylko kilka osób – reszta trafiła na wietnamskie patrole albo minowe pułapki. Jednak mimo niełatwego życia monsieur Wong jest zawsze uśmiechnięty, chociaż raz zdradził mi, że coś go trapi. Nie jest to naturalnie kłopot na tyle wielki, by przestać się uśmiechać, ale jest to pewien problem. Otóż monsieur Wong lubi psy, a psy są we Francji bardzo drogie. Powiedziałam mu, że mogę poprosić kogoś, kto przyjeżdża z Polski, aby przywiózł pieska: wilczura, pudla czy pekińczyka. W Polsce psy są dość tanie, a kundla można dostać nawet za darmo. Monsieur Wong był wzruszony moją propozycją i upewniał się, czy kundel jest dużym psem, bo z małym jest zawsze dużo roboty. Zgodziłam się z nim, że małe pieski mają z reguły długą sierść i trzeba im poświęcać więcej czasu.
– Owszem – przytaknął monsieur Wong – trudno taką sierść wyskubać.
– Po co wyskubać? Nie lepiej obciąć?
– No tak, najpierw obciąć, potem wyskubać, a na końcu opalić.
I to był moment, gdy zaczęliśmy się rozumieć. Monsieur Wong pojął, że nigdy nie przyrządzałam psa, a ja zrozumiałam, dlaczego monsieur Wong marzy o psie. Przepis na psa okazał się prosty. Trzeba wziąć psa, najlepiej dwu- trzyletniego i zanurzyć mu głowę w wiadrze z wodą. Po utopieniu odcinamy mu łeb, pazury i ogon. Potem skubiemy i opalamy jak kurczaka nad ogniem. Pieczeń z psa jest podobno wyśmienita. Kot też jest dobry, ale mniej smaczny niż pies i nie nadaje się na danie świąteczne. Tak więc różnimy się z monsieur Wongiem gustami kulinarnymi, ale poza tym rozumiemy się znakomicie.
Nie mogę natomiast zupełnie zrozumieć mentalności moich sąsiadów zza ściany. Przyjechali z Peru do Francji przed trzema laty. Francuski znają słabo, uczą się natomiast rosyjskiego, zwłaszcza ona, i nie mówi nigdy po francusku Moscou, ale Maskwa z takim hiszpańskim akcentem. Ta ich Maskwa to marzenie, to cud. Cała szlachetność świata w tej Maskwie. Na pytanie, dlaczego mieszkają w burżuazyjnym Paryżu, a nie w Maskwie, coś tam odburkną i znowu mówią o geniuszu Trockiego albo Lenina.
On leży całymi dniami na łóżku patrząc w sufit, myśli pewnie o swych towarzyszach ze Świetlanej Ścieżki.
Mój drugi sąsiad – Hassan Rastman – jest afgańskim fundamentalistą i Peruwiańczyków w ogóle nie zauważa. Mówi im tylko Bonjour i ani słowa więcej. Jednak pewnego razu zrobił rzecz niewiarygodną, zapukał do ich drzwi i powiedział całą długą kwestię patrząc gdzieś w bok albo na podłogę:
– Przepraszam, ja nie przyszedłem do państwa, ja przyszedłem po moją przyjaciółkę.
Bo właśnie siedziałam u Świetlanej Ścieżki słuchając wykładu o konieczności rewolucji ludowej. Wyszłam z Rastmancm na korytarz i pytam, co mu się stało. Afgańczyk zamachał gazetą i mówi:
– W Odeonie grają ten film, o którym opowiadają wszyscy Polacy. „Le Complot – Zabić księdza”. Musimy to zobaczyć.
– Rastman, widziałam ten film dwa razy, idź sam.
– Co? Sam? Już nie pamiętasz, kto ci tłumaczył wszystkie programy z Afganistanu, jakie to miasto i jaki oddział mudżahcdinów. A gdzie przyjaźń polsko-afgańska? Płacę za twój bilet, idziemy.
W kinie było z dziesięć osób. Usiedliśmy w pustym rzędzie, żeby rozmawiając nikomu nie przeszkadzać. Rastman zapytał tylko, czy miasto, które pokazują to naprawdę Warszawa. Po seansie wracaliśmy do domu pieszo przez Saint-Germain.
Rastman oczywiście pochwalił film, ale przyznał że jednego w nim nic rozumie. Dlaczego, gdy policja podrzuciła broń Solidarności, zrobiono z tego aferę. W Afganistanie broń trzeba kupować od znarkotyzowanych Sowietów albo zdobywać w walce. Czemu w Polsce komuniści dają broń opozycji za darmo? Tłumaczyłam mu, że w Polsce jest zupełnie inna sytuacja niż w Afganistanie i tak dalej, czego Rastman słuchał chyba tylko z grzeczności, bo w końcu zaproponował: – Wiesz, ja nauczę cię strzelać. Kupisz sobie pistolet i może kiedyś ci się przyda.
– Ty umiesz strzelać? Przecież zawsze mówiłeś, że jako student farmacji leczyłeś w górach rannych.
– Nic żartuj – Rastman się niemal obraził. – W Afganistanie każdy mężczyzna umie posługiwać się bronią.
– Ale ja tak szybko do Polski nie wrócę, to może kupimy ten pistolet później?
– Nie, nie. Tak czy inaczej trzeba się szkolić w strzelaniu, jak ma się jakikolwiek kontakt z komunistami, a komuniści są nawet we Francji.
Odłożyliśmy naukę strzelania na później, gdy kupię już pistolet. Mam nadzieję, że Rastman zapomni o swym pomyśle. Nie mam zamiaru wydawać kilkuset franków na jakieś żelastwo, z którego ani ja, ani nikt inny nie zrobi w Polsce użytku, nie mówiąc o kłopocie przewiezienia broni przez granicę.
Wchodząc do domu znalazłam na schodach podartą gazetę, chyba „Le Figaro”, z taką oto notatką: „…Słońce zachodzi dzisiaj o 17.58”. Już zaszło.