Mój pierwszy Sylwester w Paryżu. Byliśmy z Cezarym niedaleko Łuku Triumfalnego, trudno określić czy na balu, zabawie czy przyjęciu, bo wszystko zależy, o którym momencie imprezy się mówi. Przed północą wpadł Major, chwycił megafon i pobiegł robić happening na Champs Elysées. Po noworocznym toaście poszliśmy zobaczyć sylwestrowe szaleństwo na ulicach. Szaleństwo ciągnęło się od Placu Gwiazdy aż do Placu Concorde całując wszystkich napotkanych przechodniów. By nie być zmuszonymi do obcałowywania się z mijającymi nas radośnie rozśpiewanymi Francuzami, Algierczykami i wycieczkami Amerykanów, brnęliśmy przez tłum namiętnie się obejmując. Darząc się trwającymi kilka metrów pocałunkami niewiele widzieliśmy: parę Amerykanów opatulonych jednym skafandrem kochających się na siedząco tuż koło Łuku Triumfalnego; rząd kilkunastu panów w wieku od dziesięciu do dziewięćdziesięciu lat obsikujących zgodnie narożnik eleganckiego domu. Mniej niż my widzieli na pewno kierowcy samochodów, które ugrzęzły w tłumie. Po szybach wozów spływał szampan, od czasu do czasu ktoś życzliwy próbował całować pasażerów poprzez szczelnie zasunięte szyby.
Roześmiani Włosi wysiedli ze swego wycieczkowego autobusu, rozbujali go i przewrócili krzycząc: Viva Italia! Byli tak kompletnie pijani, że uśmiechali się błogo do biegnących ku nim chłopców z CRS-u.
Wycofaliśmy się na imprezę.