Maj 1989

Należę chyba do niewielu osób, które miały pecha dwa razy zdać egzaminy na sztuki piękne i za każdym razem rezygnować z tych zapewne przyjemnych studiów. Pierwszy raz zdawałam do szkoły w Toruniu. Egzamin trwający tydzień był dość męczący: trzy dni solidnego akademickiego rysunku, dwa dni malarstwa olejnego i egzamin teoretyczny czyli wypracowanie z historii sztuki, a potem pytania rodzaju: co było namalowane w grocie Lascaux albo proszę wymienić współczesnych architektów polskich. Do tego wszystkiego w czasie przerw atmosferka histerii: Ja już podchodzę trzeci rok i mówię wam: wszyscy, którzy zdają to po znajomości.

Po sprawdzeniu na liście, że zdałam, zaczęłam kupować pędzle, farby, blejtramy by zacząć w październiku tworzyć dzieło na miarę Matejki. W czasie wakacji okazało się, że dostałam paszport i trzeba wyjechać do Francji. Co było robić we Francji? Oczywiście znowu zdawać na sztuki. Wybrałam szkołę niedaleko Paryża, podobną do toruńskiej czyli przeciętną. Egzaminy dzieliły się, tak jak w Polsce, na dwie części: pierwsza część teoretyczna i druga praktyczna.

Egzamin praktyczny polegał na przekonaniu komisji, że ma się twórczą osobowość. Profesorowie chodząc między salami oglądali dzieła kandydata i wysłuchiwali jego zwierzeń artystycznych. W informatorze dotyczącym egzaminu praktycznego pan dyrektor zachęcał zdających do prezentacji swej twórczości, niekoniecznie plastycznej.

Przyjechałam na egzamin z Rennes (400 km) obładowana teczkami, obrazami, plecakiem. Poszłam obejrzeć dzień przed moją ekspozycją jak sobie radzą tubylcy czyli Francuzi. Okazało się, że nikt nie ma prac olejnych, bo to trudna technika i uczyć się jej będziemy dopiero na studiach. Przeważały abstrakcje, coś w rodzaju graffiti. Właściwie ekspozycje nic różniły się wiele od ścian metra. Jeden ze zdających w momencie decydującym, czyli wkraczania komisji, zaczął krzyczeć, że nikt nie jest godzien oglądania jego akwareli, a na pewno nie profesorowie akademiccy i zatrzasnął drzwi. Profesorom to się spodobało, zaczęła się przepychanka, pertraktacje, w końcu pozwolił im wchodzić pojedynczo. Pokazywał obrazek a następnie go darł, pakował do koperty i wręczał jako pamiątkę. W innej sali skąpo odziana dziewczyna ustawiała się w różne pozy śpiewając przy tym własne poematy. Obejrzawszy te ekspozycje postanowiłam także przypodobać się komisji poprzez sztukę, którą Francuzi cenią najbardziej – sztukę kulinarną.

Ugotowałam ruskie pierogi, zapakowałam w termos i częstowałam nimi szanownych profesorów opowiadając o tradycji pierogów, a zwłaszcza pierogów ruskich. Zwróciłam uwagę komisji na cykl dwunastu obrazów w kolorze brązu, ciemnej czerwieni o fakturze strupów. Były to autoportrety i autoakty malowane co miesiąc moją własną krwią i zatytułowane „Może kiedyś ta krew zakrzepnie w język i ogon płodu”. Kiedy przewodniczący komisji poprosił o dokładkę z pierogów byłam pewna, że przeszłam część praktyczną egzaminu. W sali obok wystawiał swe prace człowiek neolityczny – strasznie chudy chłopak malujący rękami bizony, konie; fascynujący się sztuką pierwotną i przekonany, że gdy zaczyna malować wcielają się w niego duchy przodków. Ubrany był w brudne szorty, boso, cały pokryty malunkami, będącymi jak twierdził magicznymi znakami pomagającymi mu zdać egzamin.

Część teoretyczna polegała raczej na wyrażeniu własnych emocji i przemyśleń niż na stresującym wymienianiu dat lub stylów. Zaproszono nas do małej sali kinowej, rozdano kartki i poproszono o opisanie kompozycji obrazu, który zobaczymy na ekranie. Jeśli będziemy mieli jeszcze trochę czasu, to mile byłby widziany zapis wrażeń, jakie wywołuje w nas oglądane dzieło sztuki. Pan dyrektor po wyświetleniu przezrocza dodał, że obraz który właśnie widzimy na ekranie to słynne „Matele” Paula Gauguina.

Przez pół godziny pisałam o barwnych plamach, pierwszym planie, drugim planie, liniach poziomych i skośnych. Zostało mi jeszcze pół godziny czasu. Zdjęłam okulary, by nie przyzwyczajać oczu do wyraźnego oglądania świata. Należę do tych krótkowidzów, którzy nie uznają swego sposobu widzenia za wadę wzroku. Wręcz przeciwnie – okulary są przydatne wyłącznie w kinie; na ulicy czy w domu deformują naturalne spostrzeżenia. Skoro oczy krótkowidza nie mają ochoty odbierać podobnych bodźców nerwowych jak oczy niekrótkowidza, to znaczy, że mają inną wrażliwość i należy ją uszanować. Po prostu organizm krótkowidza w pewnym momencie postanawia rozwinąć swe inne zmysły. Ciągłe noszenie okularów nie poprawia wzroku, a skutecznie uniemożliwia wzbogacenie wrażeń słuchowych, węchowych czy dotykowych. Skoro organizm zaczyna niedowidzieć trzeba tę szansę wykorzystać, a nie biec natychmiast do okulisty i dać sobie wmówić, że jest się dotkniętym wadą czy wręcz iluś procentowym kalectwem.

Moi francuscy znajomi krótkowidze są specjalistami w kupowaniu owoców, bowiem tylko oni potrafią wąchając banany lub na pozór miękkie ananasy stwierdzić czy owoc jest rzeczywiście dojrzały, czy też zaczyna już się psuć. Większość krótkowidzów jest idealistami obiektywnymi, nawet jeśli sobie tego nie uzmysławia w kategoriach epistemologicznych. Przyczyna tego jest prosta. Bez okularów trudno zauważyć czy idąca drugą stroną ulicy osoba jest uśmiechnięta, zasmucona, ma podbite oko lub ekstrawagancki makijaż. Czyjś wyraz twarzy, uczesanie są niedostrzegalnymi atrybutami. Krótkowidz pomija je w swojej percepcji, zauważa natomiast istotę jedyną i niepowtarzalną wyróżniającą znajomą osobę spośród przechodniów. Trudno zdefiniować tę istotę, dzięki której zauważa się bezbłędnie w tłumie ludzi kogoś, kogo się dobrze zna, nie widząc wyraźnie ani jego rysów twarzy, ani sylwetki. Po prostu krótkowidz ma tę zdolność postrzegania idei, istoty rzeczy oraz ludzi, jeśli oczywiście nie nosi ciągle okularów.

Pamiętając o tym zaczęłam przyglądać się obrazowi Gauguina na swój własny, krótkowzroczny sposób: trzy szare plamy, dwie jaskrawe plamy, trzy szare punkty. Trzy, trzy dwa. Zaciekawiona tą arytmetyczną regularnością założyłam jednak okulary: Na ławce siedzą trzy kobiety w szarych sukniach, obok nich dwie w sukniach o ciepłych, nasyconych, wręcz jaskrawych barwach. Przed ławką ułożone są trzy kamienie lub jakieś kolorowe punkty. Z prawej strony kompozycję zamyka postać dziewczyny, a właściwie pół dziewczyny przeciętej pionową ramą obrazu. W tle niewyraźne, dalekie postacie męskie, drzewa i chyba jezioro. Kobiety na ławce mają kamienne rysy, przypominają bardziej boginie niż zwykłe śmiertelne istoty. Jedynie dziewczyna (pół dziewczyny) ma wygląd kogoś rzeczywistego. Matete znaczy targ, ale nie widać na obrazie ani garnków, ani warzyw – po prostu niczego, czym można by handlować. Zastygłe w hieratycznych pozach kobiety też nie przypominają targujących się przekupek. O jaki targ więc tu chodzi? Co się na nim kupuje, co sprzedaje? Dlaczego dwie kobiety mają jaskrawe suknie, trzy pozostałe szare i jakby martwe, a dziewczyna przecięta na pół? Krytyk sztuki zadowoliłby się odpowiedzią, że liczba postaci i ich zróżnicowanie podporządkowane są kompozycji, ale ja wiem, że Gauguin był malarzem symbolistą, a więc ten obraz musi kryć w sobie jakiś symboliczny sens.

Dwie kolorowo ubrane kobiety. Dwie… dwójka symbolizuje element kobiecy. Trójka oznacza element męski. Opozycja tych dwóch elementów na obrazie podkreślona jest jeszcze kolorem: Dwie boginki w żółto-pomarańczowych sukniach i trzy pozostałe w smutnych ciemnoszarych, pozbawiających je kobiecego wdzięku a zbliżających kolorem do niewyraźnie zaznaczonych, także szarych postaci męskich w tle. Na obrazie więc trwa jakaś gra lub walka między tym co kobiece i męskie, a może handel, bo przecież całość zatytułowana jest targ. Skoro kobiety na ławce są zagadkowymi boginiami to może chodzi tu o targ między bogami. Ale co jest jego przedmiotem? Może Gauguin namalował rzecz o którą trwa spór, może chociaż pół tej rzeczy… ależ oczywiście że tak! – Pół dziewczyny.

Tajemnicze boginie rozmawiają więc o dziewczynie. O czym mogą rozmawiać będąc symbolem pierwiastka męskiego i żeńskiego, jak nie o znalezieniu dla dziewczyny odpowiedniego męża spośród postaci w głębi obrazu. Dziewczyna jest bardzo ładna i boginie kobiecości targują się z symbolicznym światem męskim (trójka) o godnego jej urody oblubieńca. Ale dlaczego widzimy tylko pół dziewczyny? Połowa, aby stać się doskonałością jedynki, domaga się uzupełnienia drugą połową. Uzupełnieniem wiecznej kobiecości jest męskość. Czyli rzeczywiście dziewczyna jest już w wieku, w którym czas znaleźć jej męża. Być może dziewczyna modli się do swych bogów i obiecuje im ofiarę z kwiatów, owoców jeśli los ofiaruje jej wymarzonego mężczyznę. Taki panieński targ: Wielka Bogini daj mi męża, a ja w zamian zapalę ci najwonniejsze kadzidła i ofiaruję mój najpiękniejszy naszyjnik z pereł. Bogini Matka skruszona takim prezentem targuje się ze światem bóstw męskich o narzeczonego dla swej pięknej podopiecznej. Targ, Matete.

Po egzaminie poszłam do księgarni obejrzeć album Gauguina. Pod reprodukcją „Matete” znalazłam informację, że inspiracją do tego obrazu była egipska Stella z czasów Starego Państwa przedstawiająca boginie płodności i śmierci. A więc moje intuicje w jakiś sposób się potwierdzają.

Dwa tygodnie później przypadkowo trafiłam na książkę o Eliphasie Levi, jednym z najsłynniejszych francuskich ezoteryków XIX wieku, autorze podręcznika traktującego o Wyższej Magii. Do kręgu jego najbliższych przyjaciół, jak dowiedziałam się z książki, należała babka Paula Gauguina. Czyli poszukiwanie utraconych rajów, zajmowanie się mrocznym światem symboli należało w rodzinie malarza do tradycji.

Mimo zdanego egzaminu nie zostałam Salvadorem Matejką. Zamiast malowaniem wspaniałych obrazów zajęłam się rozwiązywaniem zagadki pewnej tajemniczej kobiety z miasta Magdala.

Загрузка...