Największa katedra romańska Europy była moim największym zdziwieniem architektonicznym. Nie z tego powodu, że swoją lekkością nie przypominała siermiężnej romańskości Tumu, ale dlatego, że była niezauważalnym przejściem między wykwintnym antykiem a sztuką romańską. Patrząc na rzeźby kapiteli można było pomyśleć, że jest się w antycznej świątyni, w której przypadkiem (lub za sprawą fatum) pogańscy bogowie przebrali się za chrześcijańskich świętych. O pierwszej w nocy powiał przez Tuluzę ciepły wiatr, co ośmieliło nas do dłuższego spaceru. Krążąc powoli labiryntem zacisznych uliczek znaleźliśmy się niespodziewanie w kawiarni. Setki stolików oświetlonych lampkami i świecami ustawione na placu wielkości Rynku Krakowskiego. Tłumy ludzi, muzyka, kelnerzy tłumaczący, że ten stolik należy do ich kawiarni, ale ten obok jest już inną kawiarnią i nareszcie o trzeciej nad ranem trochę orzeźwiającego chłodu. Jedząc spóźniony obiad postanowiliśmy zmienić trasę i zamiast do Barcelony jechać prosto nad morze.