Zima 1988

Na początku nic. Rozbity wazon. Ona stoi, a potem cala we krwi. Na czole rana, dziura prawie. Krew płynie i płynie. Patrzę na samochód i nic, no nie możemy nim jechać do szpitala. Mówię jej połóż się, albo co, głową w dół, to może krew wpłynie z powrotem do tej dziury w czole, bo nie możemy jechać samochodem, dzisiaj niedziela i zakaz dla nieparzystych numerów… No nic nie zrobię, ta krew płynie, a ona coraz bledsza. Idziemy pieszo przez pół Bukaresztu do szpitala. Rana zasycha, krzepnie. Zanim doszliśmy, był prawie strup, a potem blizna. Duża blizna na czole w kształcie litery C. Jak Ceausescu i ta blizna przez niego, przez niego, przez niego.

– Uspokój się Konstantin, spokojnie, no już spokojnie – próbujemy mu wcisnąć w ręce szklankę wina. Ale Konstantin nadal wymachuje fotografią swej bladej, czarnowłosej żony i pokazuje palcem bliznę na jej czole. Oglądamy zdjęcie, kiwamy głowami, rzeczywiście wyraźnie widać C.

Siedzimy na podłodze. Rumuni, Bułgarzy, Czech, Polacy, wokół coraz więcej niedopałków, pijemy herbatę, wino i jest nam tak dobrze, bezpiecznie razem. Nikomu z nas nie chce się wyjść z tego ciemnego pokoju w foyer dla emigrantów, chociażby na korytarz i spotkać tam Kambodżańczyka o urodzie Pitekantropa, przeżywającego ciągle na nowo bombardowanie i gwizdaniem naśladującego atakujący samolot. Druga osoba, na którą można się natknąć na korytarzu to chyba były więzień jakiegoś południowoamerykańskiego reżimu chodzący w kółko, jak w czasie spaceru na karniaku.

Lepiej więc zostać w pokoju między swoimi i słuchać Wojtka, który wyjechał z Pragi, bo tamye zivot docela jednoduchy, aie duchovné je teźky. Wszyscy doskonale rozumiemy, że ten żywot w Czechosłowacji duchovné je teźkij i nikt nie zadaje głupich pytań, dlaczego je teźkij. A Francuzi by pytali. Pytali nawet Rumuna Kovera, dlaczego metro przestało jeździć, ich własne paryskie metro. Kover odpowiedział, że jest strajk, czytał o tym w gazecie.

– Jaki strajk, wypadek na pewno, a nie strajk.

– Strajk, upierał się Kover.

– Eee tam, pan cudzoziemiec, trzeba się spytać kogoś innego.

Kover poczuł się obrażony i twierdzi, że tępoty Francuzów nie usprawiedliwia ani Rewolucja Francuska, ani szalejące tu niegdyś choroby weneryczne, ani nic. Po prostu są tępi i nie ma sensu wprowadzać ich w tajniki działania komunizmu, skoro nie pojmują nawet swojej tak prostej i jawnej demokracji.

Przecież uznaliby mnie za paranoika – mówi Kover – gdybym im powiedział, że trzęsienie ziemi w Armenii było sztucznie wywołane. Po co pacyfikować republikę za pomocą Armii Czerwonej, jak można uspokoić rebeliantów inną metodą. Miejsce i czas klęski tak świetnie dobrane, że rozumując logicznie nie można dojść do innych wniosków. Gorbaczow wyjechał wtedy za granicę, żeby móc zrzucić winę na twardogłowych, gdyby coś się nie udało. Kilka miesięcy później było trzęsienie ziemi w NRD i doszło aż do Frankfurtu nad Menem. Oczywiście, rzecz z punktu widzenia geologii niemożliwa, więc po sześciu godzinach NRDowcy wytłumaczyli, że była to seria niekontrolowanych wybuchów w kopalni potasu. Ale cóż prostszego jak potrząsnąć Frankfurtem i miastami Zachodu w czasie wojny.

Można skojarzyć też inne fakty. Na pokazach lotniczych w Paryżu coś się zepsuło w radzieckim myśliwcu. Pilot się katapultował, samolot przeleciał jeszcze kawałek i wybuchnął. Pokazywano w telewizji ten wypadek chyba dwadzieścia razy, aż wszyscy zapamiętali, że rosyjskie samoloty, mimo że mogą lecieć bez pilota, są niedoskonałe i się psują. Miesiąc później przelot sowieckiego myśliwca aż do Belgii nie zdziwił nikogo. Naturalnie, że to jeszcze jedna awaria samolotu a nie test. Jak Zachód zareaguje na atak Rosjan.

Oczywiście Kover ma rację. Przedyskutowaliśmy trzęsienie ziemi w Armenii i rosyjskie myśliwce już chyba ze sto razy w naszych niekończących się rozmowach o polityce, o komunizmie i o tym jak skończy ten świat, bo że wszystko zbliża się ku końcowi nikt z nas nie wątpi. Głupota i zło panują nad światem, a my, biedni emigranci przeczuwający upadek Zachodu, nie możemy znaleźć pracy. Pracy w miarę dobrze płatnej, niewyczerpującej, no w ogóle pracy. Niestety dobre, ciepłe posadki zanikają. Nie ma już od kilku wieków profesji takiej jak croque-mort. Nie była to może praca fascynująca, ale pożyteczna i nieciężka. Croque-mort gryzł zmarłego. Dokładniej gryzł go w piętę. Jeśli ugryziony nieboszczyk poruszył się – znaczyło, że to nie nieboszczyk, jeśli gryziony nie reagował, było jasne, że to nie letarg a na wieki wieków spoczynek wieczny.

Prawdopodobnie rzemiosło croque-mort wymagało jakiegoś talentu. Ludzie z talentem zawsze znajdują sobie pracę, na przykład Michał – człowiek utalentowany, skończył ASP w Krakowie i rzeczywiście maluje świetnie. Przywiózł swoje abstrakcyjne obrazy do Paryża i próbował je sprzedać w galeriach. Nie kupiono od niego jednak żadnego płótna. Ustawił więc wszystkie swoje dzieła nad Sekwaną i siedział tak przy nich tydzień. Zostało mu dwadzieścia franków oraz myśl o smutnym powrocie do Polski. I zobaczył wtedy na wysokości swego nosa lśniącą aktówkę w zadbanych, upierścienionych dłoniach. Jakiś zamożny człowiek oglądał uważnie jego obrazy.

– Pan to namalował? – zapytał wskazując obraz przedstawiający żółte plamy.

– Tak, jestem malarzem.

– Z dyplomem dobrej szkoły? – pytał dalej zamożny człowiek.

– Jak najbardziej.

– To ja pana kupuję.

Michał nie był pewien swojej francuszczyzny.

– Jak to mnie? Pan jest marchandem, prawda?

– Zgadł pan, jestem marchandem sera. Najlepszego na świecie sera szwajcarskiego. Patrząc na pana obrazy wpadłem na pomysł, żeby ściągnąć klientów nie smakiem, kolorem, wymyślnym opakowaniem – bo to wszystko już było, ale czymś naprawdę wyrafinowanym: doskonałością form i kompozycji dziur w serze.

W ten sposób Michał został projektantem dziur i zamieszkał w Szwajcarii. Zarabia wspaniale, więc może sobie pozwolić na częste wydawanie przyjęć. Zrobienie takiego przyjęcia to już osobna sztuka, do której Michał nie ma talentu. Zapraszając bowiem znajomych trzeba pamiętać, że niektórzy są wegetarianami, inni jadają mięso, ale tylko koszerne, a jeszcze inni jadają nawet nie koszerne, byle to nie była wieprzowina, a ktoś z tego samego towarzystwa uwielbia golonkę.

Michał nie rozróżnia tych subtelności, kupuje owoce i mięso według niego smaczne oraz dobrej jakości. Najważniejsze są i tak na takim przyjęciu rozmowy, nawet te zasłyszane: – Siedziałam w kawiarni, a obok mnie dwie Niemki opowiadały sobie taką historię: – Jakaś ich znajoma pojechała do Francji na wakacje, poznała tam bardzo sympatycznego Amerykanina. Wielka miłość i te rzeczy.

On na rozstanie dał jej paczkę prosząc by otworzyła ją dopiero w Kolonii. Ona zajrzała do paczki już w samolocie. W paczce były przywiązane do siebie sznurkiem zdechły szczur i szczurzyca a obok karteczka: Witamy w klubie AIDS.

– Niezłe, co? Wyobraźcie sobie psychikę tego faceta, bawi się zakochaną panienką i wie, że za kilka lat ona umrze, a może dziewczyna też komuś wyśle szczurze pozdrowienia.

– Przestańcie, takie świństwa, o szczurach przy jedzeniu – zaczął skarżyć się Daniel.

– Jak masz jakieś wstręty, to nie z powodu szczurów, a dlatego że jesz szynkę. Ona ci szkodzi, ty jej genetycznie nie trawisz. Bierz przykład ze swoich przodków i odstaw ten nieczysty pokarm Danielu.

– Odczep się Jasiek, mówisz jak rabin, może jesteś Żydem?

– Jeszcze nie.

– Co to znaczy: jeszcze nie?

– Jeszcze nie, bo słyszałem o takich, co już Żydami zostali; na przykład Krzysztof Kolumb. Według jednych był Genueńczykiem, według innych Hiszpanem, aż w końcu został Żydem. Ib by się nawet zgadzało. Nazywał się Colombo, czyli gołąbek, a jakiego ptaka wypuszczał, Noe gdy szukał nowej ziemi na zamieszkanie? Oczywiście gołąbka. U Żydów każde imię ma swoje znaczenie. Ale to są filozoficzne rozważania.

Faktem jest, że Kolumb był w którymś pokoleniu przechrztą, marranem. Poza tym wystarczy skojarzyć pewne wydarzenia: Kolumb wypłynął na poszukiwanie Nowej Ziemi (podobno wiedział doskonale dokąd płynie, gdyż miał mapy na których była zaznaczona nowa Ziemia Obiecana) trzeciego sierpnia wczesnym rankiem. Natomiast drugiego sierpnia ostatni Żydzi na rozkaz cesarza rzymskiego musieli opuścić Ziemię Świętą. Przypadek? Być może, tak jak i to, że 12 X 1492 czyli 21 tishri w kalendarzu żydowskim, w szósty dzień święta Sukkot a więc w dzień Hochannach Rabah dotarł Kolumb do wyspy. Jak ją nazwał? To proste – Hochannach znaczy zbaw nas – a więc wyspa nazywa się Święty Zbawiciel – San Salvador. Ciekawe jest florenckie wydanie „Listów o wyspach odkrytych przez króla Hiszpanii” z roku 1493. Ilustracje tej książki były robione według wskazówek Kolumba. Co widział Kolumb w odkrytej ziemi obiecanej? Drzewo, bardzo dziwne drzewo, bo przypominające raczej świecznik siedmioramienny czyli menorah. Na tym samym obrazku narysowany jest król w płaszczu ozdobionym wyraźnie hebrajskimi literami i wskazujący ręką nie na Zachód, ale na Wschód czyli tam gdzie znajduje się Eden, Ziemia Obiecana. Tajemniczy monarcha nie musi być oczywiście Dawidem z rodu którego narodzi się Mesjasz. Trawy i roślinność u stóp króla układają się w litery szin i het. Interesująca jest chmura unosząca się nad drzewem, królem, trawami. Wygląda ta chmura dokładnie tak:

i kojarzy się raczej z głową brodatego człowieka, według mnie Mojżesza, trzymającego kamienne tablice na tle gór. Widać wyraźnie nos, oko, a w tych górach można się dopatrzeć i Syjonu, i Hebronu – jak kto woli. Z głowy Mojżesza wychodzą jakby promienie, promienie Chwały Bożej. Nie są to rogi na czole Mojżesza, jak rzeźbił to Michał Anioł. Malowano, rzeźbiono rogi a nie promienie, bowiem hebrajskie keren oznacza zarówno promienie światła, jak i rogi, popełniono po prostu mały błąd w tłumaczeniu Wulgaty, zastępując promienie rogami. Wracając do Kolumba, można do…

Загрузка...